SPECJALNE - Relacja

Relacja: Tauron Nowa Muzyka 2017

11 lipca 2017

Głuchy telefon czyli podsłuchane i przekręcone:

– Dzień dobry, chciałbym odebrać opaskę.
– Jak się pan nazywa?
– Wojciech Kucharczyk.
– Jaka firma?
– Jestem kuratorem jednej ze scen.

Tydzień wcześniej fajerwerkowy Open'er – tancerki wymachujące afro, fajerwerki zza sceny i ogniste wystrzały na niej, wiecie, cały ten przepych. Aż przychodzi pierwszy piątek miesiąca i wbijam po robocie do Katowic. Nie że się chcę pochwalić, że mam pracę, ale ilu tak naprawdę organizatorów festiwali bierze pod uwagę to, że ustawiając pierwszy koncert na 15:00 (OFF), albo jeszcze lepiej na 14:00 (Domoffon), przyczynia się do wzrostu bezrobocia w tym kraju? W każdym razie, jeśli przybyłeś na Nową Muzykę w ramach akredytacji medialnej, twoje wielkie wejście na teren Muzeum Śląskiego odbywało się w samym MCK, gdzie od razu lądowałeś w tłumie, w którym jakiś koleś mógł cię zapytać (tak jak zapytał i mnie): "hej, którędy dojść na Taco?". Nie zamierzam się nad Filipkiem pastwić, spokojnie. Nawet uważam, że to całkiem w porządku, że nie dostał jakiegoś najwcześniejszego slotu na plenerowej scenie w świetle słonecznym, tylko dlatego że to rodzimy wykonawca. Ale skoro wydarzenie to, jak wskazuje nazwa, Nowa Muzyka, to lepiej polecieć pod scenę Śląskie. Carbon Neutral i przy secie Frederica Robinsona, na parkiecie zadymionym tak jak kuchnia przy gotowaniu pampuchów, trochę przyświrować.

princessnokia
fot. D. Kramski

 

Na ucho:
– Jak taka słodka mogła komuś dać w mordę?

A wszystko to po to żeby czas jakoś zleciał do występu najbardziej telekomunikacyjnej spośród walecznych raperek. Po upływie kwadransa od czasu wyznaczonego na start koncertu Princess Nokii, podczas którego na scenie znajdowała się tylko DJ-ka, można było pomyśleć, że znowu ją nerwy poniosły. Ale nie, wkroczyła uśmiechnięta, do tego w pastelowej sukience, potem tylko żuliła blanty. Spocona i zadowolona pognałam do wnętrza MCK, gdzie podczas tegorocznej edycji mieściły się dwie sceny: T–Mobile Electronic Beats i Scena Miasta Muzyki. Właściwie piątek na Nowej Muzyce upłynął mi na naprzemiennych sekwencjach produkowania potu i jego wysychania. Totalnie ostygnąć można było na Cat Power, która przypominała rodzica chcącego uśpić dzieci, które dopiero co zaczęły dobrze się bawić. Z kolei !!! mimo ostatniej albumowej ociężałości rozgrzało już samym wyglądem Nica Offera przypominającego Angusa Younga (tuż po operacji przywracającej słuch).

chkchkchk
fot. L. Nadzdraczew

 

Z rozmów przy piwie:
– Każdą częścią siebie zastanawiałam się, czemu nie jestem teraz na Forest Swords.

I znowu ochłodzenie przy Gang Gang Dance. Jeśli kiedykolwiek byliście na tym festiwalu i zastanawialiście się, czy lepiej iść na koncert dawnych mistrzów, czy na cokolwiek, co gra na scenie Carbon, to jeśli nie wybierzecie drugiej opcji, lepiej już pójdźcie ustawić się w kolejce do foodtrucka. Wracając do tematu potu: Clark wymiótł na tyle, że następną godzinę przespałam (dosłownie, tak), żeby potem na secie Porter Ricks przypomnieć sobie, jak gimnazjalne pary traktowały wolne tańce. Zasłyszany w drodze na autobus Palms Trax sprawił, że przez chwilę zapomniałam, jak jestem zmęczona.

SMS-y:
– To nie jest w tym samym miejscu co w zeszłym roku.
– Ale co, pole?
– Tak.
– Bliżej / dalej?
– Ogarnij sobie w Internecie. Bo ja źle pojechałam i szłam z pół godziny.

Tauronowe autobusy to super sprawa. Szkoda tylko, że w niedzielę już nie tak łatwo je złapać – większość zdążyła już wyjechać, wiadomo, ale ambienty na otwartej scenie w Parku Boguckim dalej odbywały się od samego rana, lecz dostać się na nie z kampingu było już trochę trudniej. Ale jakby nie patrzeć, mimo że Dolina Trzech Stawów oddalona jest całkiem sporo od centrum Katowic, gdzie rozgrywa się cały festiwal, to jednak urok wspomnianych zbiorników wodnych, nawet trochę zamulonych, zdecydowanie wynagradza wszelkie niedogodności.

Z Messengera:
– Redaktor Bugdol sączy drina, a redaktor Kania wiruje.
– Jezu Chryste.

Gdyby nie fakt że godzina występu Jana Jelinka na scenie Biura w Parku była przekładana dwa razy, to pewnie wcześniej zwlokłabym się z karimaty, a tak podbiłam dopiero na Chloe Martini. Jej slot pokrywał się z koncertami Fisz Emade Tworzywo (hehe) i BNNT, więc nawet miliony tekstów na Porcys nie pomnożyłyby liczby tańczących na deskach Red Bull Music Academy, tak więc faktycznie bawiło się tam z pięć osób.

ryx
fot. D. Kramski

 

SMS-y:
– Siedzę pod NOSPR i czatuję w kolejce. Jestem na wygranej pozycji.

Jeśli w sobotni wieczór liczyliście na wzruszenia, to czekanie w nieskończenie długiej kolejce przed wejściem do Sceny Kameralnej NOSPR, było średnim pomysłem. Zwłaszcza jeśli widzieliście typa rok wcześniej na OFFie. Zwłaszcza jeśli wyszliście po pięciu minutach. O łezkę trudno też było na Róisín Murphy – te wszystkie kostiumy, peruki, których pełne walizy przywiozła na Górny Śląsk, raczej już od dawna pachną naftaliną. No dobra, to kto jednak koił skołatane serduszka? Najpierw Christian Löffler i Mohna, a potem RY X. W międzyczasie Gold Panda wywołał (nie)pospolite (po)ruszenie.

Po rozczarowaniu headlinerem:
– Fajne to afrykańskie techno.

Nie wspomniałam właściwie jeszcze o dwóch scenach: DnB Stage i Amfiteatr NOSPR. O pierwszej z tego powodu że na ogół dźwięki z niej dobiegające towarzyszyły mi tylko podczas wizyt w strefie gastro, a o drugiej bo wybrałam się tam tylko na występ Piernikowskiego. I to tak właściwie tylko po to, żeby zobaczyć jak w tym roku wyglada organizacja tej sceny. Bo do samej połowy Synów dosyć sceptycznie byłam nastawiona, po tym jak dwa miesiące wcześniej wynudził mnie w łódzkim klubie DOM, jednak mimo to zawsze fajnie popatrzeć na kłęby dymu i posłuchać odgłosów upadającej pokrywu od metalowego śmietnika. Z powoli ogarniającego letargu wytrącili mnie senegalsko-niemieccy Mark Ernestus' Ndagga Rhythm Force – w kolorowych strojach, z regionalnymi instrumentami. Potem Nazira – może i była głośna, ale to i tak nie przeszkodziło mi w zaśnięciu na leżaku.

SMS-y:
– My wracamy.
– Słabeusze.

Jeśli miałabym o coś oskarżyć organizatorów Nowej Muzyki, to o to że na drukowanym programie koncert Felicity miał trwać od 21:30 do 23:00, w rzeczywistości jednak kończył się o pół godziny wcześniej. Biało–czerwone stroje sportowe, papierkowe confetti, krzyki, pogo. Prawie płakałam, że zdążyłam tylko na parę ostatnich chwil. Rozpacz wynagrodziłam sobie kreśleniem anioła w opadniętym confetti.

Agata Kania    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)