SPECJALNE - Relacja
Mogwai
17 października 2003
Mogwai
24 Sierpnia 2003, Proxima, Warszawa
Do klubu wbiliśmy pięcioosobową gromadką. Nim zdążyłem należycie zlustrować oklejone sreberkiem pomieszczenie, wystrojem hołdujące matrixowemu Nabuchodonozorowi (poduszkowiec tych dobrych, nie wiem czemu, ale tak mi się skojarzyło, no offence proximowi designerzy) dobiegły mnie znajome, połamane dźwięki. Groteskowe ujadanie twardzieli z SOAD zwykliśmy z ziomkami kwitować niepohamowanym rechotem. Nie złamaliśmy tej reguły i tym razem, bo też popis brodaczy lokował się w ich ulubionych rejonach, świetnie wizualizowanych przez dwa koła powstałe w wyniku złączenia kciuków z palcami wskazującymi. Ten akcent humorystyczny już na wstępie dodał mi wigoru rozładowując napięcie jakie zazwyczaj towarzyszy oczekiwaniu na występ gwiazdy. Wyluzowanie było jednak tylko chwilowe, bo okazało się, że dowcipniś odpowiedzialny za rozgrzewanie widowni przed właściwym koncertem zwyczajnie zapuścił calutkie Toxicity, co zważywszy na wygląd, ubiór i zachowanie zgromadzonej armii metalowców gwarantowało pomruki uznania. Zarośnięte łby kiwały rytmicznie, a ja głowiłem się dlaczego Szkoci mają tylu fanów w głuchej bandzie palantów. Wygłupy ustąpiły miejsca czerstwym refleksjom nad ciemnotą sióstr i braci, oraz powyższej rozkmince.
Hopsnijmy się z pół ha do przodu, kiedy to nasze uszy zostały ostatecznie
oszczędzone przez DJ-a. Wpierw dysponujący megaimprezowym potencjałem Public
Limited Ltd. wystrzelili na sali magazynek świeżego powietrza, by niebawem
ustąpić miejsca hitowi Interpola "PDA". Dało się słyszeć "O, jak ja kocham
ten kawałek", oraz "A ja w ogóle kocham Interpol" w wykonaniu dwóch
dziewczynek. Nie zdążyliśmy się z tej znamiennej wymiany opinii należycie
pośmiać, bo na scenie pojawił się już filmowy uśmiech Szypury, a wraz z nim
on sam. Tak, nie żartuję. Znowu Silver Rocket supportują zagraniczny zespół.
Naprawdę, ten człowiek urodził się bez wstydu, skrupułów, no i co już chyba
jasne od dawna, bez talentu. Jak można być tak słabą kapelą, grać tak
beznadziejnie, mieć tak fatalny materiał, markując uderzenia w struny
bezczelnie korzystać z playbacku, zaklejać sobie gitarę plastrami, żeby
ludzie myśleli, że się jest takim undergroundowcem, zaczerpnąć nazwę z
drugiego kawałka na Daydream Nation, żeby ludzie myśleli, że się jest
bardzo "niezal", cały czas tak bejsko się uśmiechać, a wreszcie wypaść
jeszcze gorzej niż ostatnio kiedy ich słyszałem (przed Sea And Cake). To jest
jakiś pierdolony szwindel, że tych ludzi ktoś zaprasza / zgadza się, żeby
grali przed koncertami, jak by nie było sław, jak by nie było niezależnego
światka muzycznego. Jeszcze żeńska wkładka z Happy Pills ze swoją
wirtuozerią wokalną próbująca naśladować Björk, jednocześnie zabawiając się
w sposób ewidentnie bezmyślny efektem generującym około-"múmowe"
plumknięcia. No zgadnijcie tylko, co się dzieje jak pozbawiona specjalnego
głosu (zapewne poczciwa) Agi Morawska stara się kopiować jeden z
najpotężniejszych wokali ever.
Kiedy wreszcie skończyli, odpowiedzialna osoba zaproponowała fragmenty Evil Heat Primali, rozpoznane momentalnie przez Jędrzeja. Ale i ci długo nie pograli, bo wielkimi krokami (to znaczy zupełnie zwykłymi, chodzi o ten frazeologizm) zbliżali się główni bohaterowie wieczoru. Kiedy już sympatyczny rudzielec (wyglądał jak brat pałkera) dokonał soundchecku (może i pod publiczkę, ale wdzięczna próba mikrofonu: "One / Two / Fuck you") wszystkich instrumentów, na scenę zakradł się Stuart, rozpoznany łatwo po wyglądzie drechonumetala (styl Korna) i aerodynamicznym fryzie. Przyjaźnie nastawiony do zgromadzonych, już do końca wieczoru ekstatycznie manifestował przeżycia, całym ciałem identyfikując się z wygrywanymi dźwiękami. I to zdecydowanie najbardziej ekspresywnie z całej, tak przecież licznej ekipy, co może i nie jest super istotne, ale tak mi się jakoś wbiło do głowy, że nie omieszkałem zanotować. W końcu to moja relka.
Zaczęli tak, jak to sobie wymarzyliśmy. "Yes! I Am A Long Way From Home" rozkręcał się powoli, by po kolejnych dojściach kolejnych gitar wystawić nasze bębenki na dramatyczną próbę. Rozkosz gitarowej furii, ściana dźwięku, w niewytłumaczalny sposób potężniejąca, gdy już wydawało się, ze głośniej nie można, w połączeniu z przecudnym motywem który znamy tak dobrze, docierała w najbardziej zapyziałe miejsca na sali. Skala hałasu i jego natężenie zmusiły wielu do zasłaniania, czy tez zatykania uszu. Czuć było zarówno euforię, jak i strach przed bezpowrotną zatratą nie mającego zdolności reaktywacji, napastowanego bezustannie organu. Nieliczni wystrachali się zupełnie na serio i zwyczajnie opuścili salę. Kolejny "Mogwai Fear Satan", zagrany bez kultowego fletu, zaprezentował podobnie przepiękną masakrę. Zapomnienie, uwolnienie w kakofonii, migoczące światła, gwałtowne, zmasowane ataki zgiełku zastały nas z otwartymi ustami, wykrzywionymi w grymasie pełnego niedowierzania zachwytu.
Jako, że przed oczami mieliśmy koncertowy setlist, wiedzieliśmy już wcześniej, że to koniec Young Team tego wieczoru. A wielka szkoda, bo to właśnie materiał z tej płyty jest pozytywną wizytówką zespołu. I jak sami doświadczyliśmy, na żywo prezentuje się równie nieziemsko (mniej intelektualnie, ale bardziej piorunująco). Od tego momentu łudziliśmy się, że jeszcze coś z niego zagrają, cokolwiek. Rozważań tych nie zakłócał zupełnie płynący w międzyczasie "Hunted By A Freak", bo w porównaniu z poprzednikami wypadł, jak zresztą przewidywaliśmy, totalnie bezbarwnie. Równie dobrze mogliby się w tym czasie stroić, a dochodziłyby nas porównywalnie absorbujące dźwięki. Podobnie oba "Helicony" i drugi reprezentant tegorocznego Happy Songs For Happy People, "Ratts Of The Capital". Bez kitu, nuda, nic się nie dzieje.
"You Don't Know Jesus" oraz "2 Rights Make 1 Wrong" z kolei szczerze mnie ciekawiły. Miałem okazję sprawdzić opinie mówiące, że czar i doskonałość Rock Action zawdzięcza głównie genialnej, studyjnej produkcji. Najwyraźniej jest to święta prawda, bo kawałki te, jakkolwiek smutno to przyznać, a tym co nie słyszeli nie łatwo uwierzyć, wypadły przygnębiająco bezdusznie. Sam kiedyś gigantycznie przewartościowywałem tamten krążek, oszukując się, że poza mistrzowskim brzmieniem kryje masę cudnych melodii, jak choćby te z zagranych w Wawie utworów. Ale to jednak złudzenie. Wykonanie na żywo bezlitośnie obnażyło ich rzeczywistą przeciętność, a także pewną nieporadność samego zespołu.
Przez większą część spektaklu zamiast wyć z podziwu wpatrywałem się w mikrofony przytknięte na stałe do wzmacniaczy, głównych winowajców hałasu, który cyklicznie maltretował nasze uszy. Patrzyłem i coraz lepiej rozumiałem, że w tym sposobie grania kryje się jedyny koncertowy atut Mogwai. Bez gigantycznego, gitarowego zgiełku ich kompozycje są nagie, można im się na zimno przyjrzeć, a wtedy jasnym się staje, że muzycznie nie są tak wielkie jak byśmy tego chcieli. Są zupełnie przyzwoite, ale nic ponad to. Powtórzę się po raz setny: nie licząc wybitnego Young Team!
No i z całego zamieszania został nam raptem "Christmas Steps", którego potężne, kroczące bębny przytłaczały numberem decybeli, oraz na bis "My Father My King", na setliście zapisany symbolicznie jako "Jewish". Hymn ten nawiązał poziomem do początku występu, masakrując harmonią potrojonej gitary, zagrany w wiernej, przedługaśnej wersji. Z tym, że i tu nie obyło się bez zgrzytu. Pod sam koniec, zanim Stuart odmówił modlitwę, z której oczywiście nikt nie usłyszał nawet słowa. (Dygresja: ej kurwa, bez żartów. On mógł sobie opowiedzieć dokładnie wszystko, bo poza czarodziejami od czytania z ruchu warg nikt nie był w stanie zrozumieć niczego, na skutek przenikliwej masy odbierającego zmysły hałasu. Tak między nami, sam się zastanawiałem, czy nie powinienem przestać zgrywać cwaniaka i przynajmniej dłońmi zatkać uszęta; nawet spróbowałem, ale gówno to dało, więc olałem i czekałem; koniec dygresji.) No więc przed tą modlitwą liderowi poszła jedna struna, a ten, najwyraźniej zadowolony z widomego znaku siły swej prawicy, wyciągnął trzy kolejne, co naturalnie niektórym umknęło i po koncercie, w drodze do wyjścia, słyszałem zachwyty nad zajebistym czadem ostatniego kawałka, gdzie wokalista miał zerwać w amoku aż cztery struny. Guzik tam, jak już wytłumaczyłem była to maskarada na którą mniej uważni dali się nabrać. Takich to twardzieli zgrywali tego dnia Mogwaje. A stricte muzycznie zawiedli, choć to, co pokazali w pierwszych dwóch odsłonach, a także ostatniej, powinno imponować nawet najbardziej krytycznym gościom. Bo dla tych chwil warto było wygospodarować wnerwiająco pokaźną garść złotyszy na ten wakacyjny, deszczowy wieczór w Proximie.
–Jacek Kinowski, Październik 2003
PS: Od czasu publikacji artykułu zdążyliśmy otrzymać sporo listów sugerujących inną niż wskazaliśmy tożsamość wokalistki Happy Pills. Za
wszystkie wytknięcia błędów jak zwykle serdecznie dziękujemy.