SPECJALNE - Ranking
20 najlepszych singli 2015
14 stycznia 2016Pora na ostateczne rozstrzygnięcia w sprawie najlepszych singli 2015 roku. Zapewniamy, że było nad czym się pochylać! Zresztą sprawdźcie sami.
20Ciemnogrody
Planetarna Moc
[STUK]
Czasami myślę sobie, że polski rynek muzyczny funkcjonuje w jakichś dwóch rzeczywistościach i do jednej z nich nie mam dostępu. To ta rzeczywistość, w której mamy do czynienia z niesamowitym wybuchem kreatywności, fantastycznych melodii i urywających dupę produkcji. W tej mojej wszystko tylko z zewnątrz kusząco kolorowo się świeci, ale jak zdrapie się lakier, to widać, że tkwi pod nim dobrze znana szarzyzna. Bez uderzania w fatalistyczne tony – fajnie, że się coś dzieje, ale blisko mi do opinii pani Candelarii Saenz Valiente nt. polskiej muzyki, wyrażonej zresztą w "Gazecie Magnetofonowej" – "Popracowałabym nad komponowaniem piosenek. Jeżeli utwór nie broni się przy wykorzystaniu najprostszych akordów, to lepiej żebyś miał naprawdę zajebiście wypasione brzmienie. I w większości przypadków nie słyszę tego tutaj. Jeszcze".
Asekuracyjnie okopię się na popowej pozycji, unikając autorytarnych sądów o polskiej muzyce w ogóle, ale to przecież właśnie w alternatywnym popie jest w ostatnich latach świetnie. Dlaczego więc, poza paroma wartymi uznania i uznanymi już tu przypadkami (m.in. takie gwiazdy porcyscore jak Iza Lach, Soniamiki, Rycerzyki, Crab Invasion), jest tak źle, skoro jest tak dobrze? "Planetarna Moc" to wcale nie jest utwór, do którego wracałbym z fascynacją, który wałkowałbym po kilkanaście razy dziennie, ani który odkrywałby przede mną co chwile jakieś nowe warstwy. A i tak do poziomu sensacji urasta fakt, że ktoś nagrywając popową piosenkę, zdecydował się napisać refren. Nawet tak prosty, nawet nieco banalny, ale jakże skuteczny. Tak że czuć, że to jest refren, że to jest napisane, żeby wchodzić do głowy, że cała reszta, wizerunek, brzmienie, jest na drugim planie, bo bez refrenu (lub innej chwytliwej części utworu) raczej w zdecydowanej większości nie ma dobrej piosenki pop.
Tym kimś, odpowiedzialnym za ów niesamowity sukces, był Max Skiba, o którym dobrze wiadomo, że ma łeb na karku. Niespodzianka kryje się gdzie indziej i jeżeli łączyliście słodki, delikatny i lekko fałszujący wokal z dziewczyną z fasolkowego teledysku, to mam dla was złe wieści. Śpiewa ktoś inny, sprawdźcie sobie sami. A wy, nadzieje polskiego popu alternatywnego, ponieważ serio życzę wam jak najlepiej, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. –Kamil Babacz
19Jessy Lanza feat. DJ Spinn & Taso
You Never Show Your Love
[Hyperdub]
Z racji pisania tej notki wróciłem sobie do Pull My Hair Back – płyty, którą bardzo niegdyś lubiłem, ale jakoś tak się stało, że nie słuchałem jej wieki, a tak się składa, że "You Never Show Your Love" od chwili premiery towarzyszyło mi cały ubiegły rok. Chciałem poczuć, jak bardzo muzyka Lanzy się zmieniła. Odpowiedź – niewiele, naprawdę niewiele. Przynajmniej w pewnych pierwiastkach ("5785021" jako odniesienie). Mogłoby się wydawać, że współpraca Jessy z Teklife'owcami pchnie ją na zupełnie nowe tory. Tak się jednak nie stało i to ta footworkowa odnoga Hyperdubu dopasowała się do sytuacji, a panowie jeszcze bardziej oddalili się od parkietu w stronę sypialni, co oczywiście zapoczątkował nieodżałowany Rashad. Nie znaczy to jednak, że nie czuć chicagowskiej ręki nad tym utworem, przeciwnie. Spinn i Taso zadbali o to, aby oprawa błyszczała w tylko sobie właściwym, złotym światłem. Greenspan... wiadomo koleś robił cuda, ale tak niesamowitej pajęczyny, koronki dźwięków próżno szukać na debiucie dziewczyny. Wszystko tutaj rozbija się o mikroszczegóły, nadludzko idealne wyczucie każdego elementu, dynamiki dźwięku, odstępów pomiędzy nimi. Jeśli piękno w 2015 miało swoją emanację, to stawiał bym właśnie na ten kawałek. Doskonale niepozorny, zarówno obojętny jak i zaangażowany emocjonalnie. Obecny w swoim czasie, tak samo jak poza nim. –Antoni Barszczak
18Skepta
Shutdown
[Boy Better Know]
Dwanaście lat po premierze Boy In Da Corner, Skepta sprawił, że hasło grime stało się wreszcie rozpoznawalne w Stanach Zjednoczonych. Nie zrobił tego sam: najpierw jeden wers pożyczył od niego Drake, później Kanye West rzucił legendarne Yo, Skepta, thank you! na oficjalnej prezentacji "All Day" na Brit Awards (zauważyliście, swoją drogą, że z dwóch miotaczy ognia na scenie działał tylko jeden, a drugi zepsuł się przy pierwszej próbie użycia i sterczał po prostu bezużytecznie do końca występu?) i to wystarczyło, żeby jeden z najważniejszych przedstawicieli grime'u, który nie może wydać płyty od pół dekady, nagle wyprzedał kilka koncertów w Ameryce. A do tego, jakby mimochodem, Brytyjczyk zaprezentował "Shutdown" – utwór, który dzień po premierze wjechał na bezczela do panteonu gatunku, wzorzec grime'owego hymnu: pojebańsko agresywny, na pierwszy rzut ucha prosty, na drugi mocno pokombinowany, zbudowany na brzmieniach z dwóch końców skali, w hołdzie podwórkom Londynu, w opozycji do lamusów i łżemuzułmanów. Edytorzy Wikpedii powinni wywalić wszystkie słowa na stronie Grime music i wstawić w zamian link poniżej. –Filip Kekusz
17Wave Racer feat. B▲by
Flash Drive
[Future Classic]
Jak to mawiał mój serdeczny kumpel: "późno się zrobiło". I nie chodzi o to "która na osi". Zrobiło się późno, bo moi drodzy jesteśmy już grubo po półmetku dekady. Kilka niedawnych zdarzeń, na polu tak rodzinnym/osobistym, jak i popkulturowym (śmierć Bowiego?), dało mi ostatecznie do zrozumienia, że żarty się skończyły. Pół roku temu nieśmiało sugerowałem, że estetyka Ariela Pinka de facto wyraża zdumienie (!) faktem dokonanym jakim było wstąpienie w XXI wiek, w "lata dwutysięczne". Hauntologiczne zjawy i przekwaszone strzępki przebojów odłożonych na "twardym dysku mózgu" były "nie kto inny" (Szpakowski) jak bezwarunkowym odruchem protestu wobec "kulturowego przyśpieszenia". Nikt nie ma chyba wątpliwości, że czas płynie teraz znacznie szybciej, niż w latach 60., 70., 80. "Będąc krytykiem muzycznym" (wciąż a propos niewyobrażalnych śmierci, od innej strony…) najwyższa pora więc troszkę zrekapitulować, co jest właściwie grane. Moje ulubione powiedzenie 2015, zasłyszane u kolegi: "czasy są hybrydowe" - i jakże ono odbija w zwierciadle sławne "prawda czasu, prawda ekranu". Ten narzucający się (w nawiasie) "patos epoki" prowokuje do "retrospektywy teraźniejszości", do weryfikacji obowiązującej "sumy zdarzeń", do próby "rachunku krzywd" i oceny "skali zniszczeń".
Wychodzi mi więc na to, że chiptune'owa odmiana tzw. "wonky" byłaby kluczowym sub-sub-genre w modernistycznym post-popie doby internetu, stylem odpowiadającym na "kroplę w morzu potrzeb mózgu" (pozdro Mati) ery "późnego internetu". Samo słowo źródłowe "chuja znaczy", bo najwyżej oceniane definicje z UrbDict wypluwają coś w guście: "weird, whacked out, messed up, not working for no definable reason, usually applied to technology". Ale czy doo-wop, ye-ye, funk, hip hop, HI-NRG, grunge, grime czy footwork miały sensowne nazwy? To nie jest "przyszłość która nadejdzie", ani nawet "która nadchodzi"; ta przyszłość zadomowiła się w naszych playerach już parę sezonów temu. W ubiegłym roku Alizzz, Lido, Maxo czy 813 zapodawali te "bubblegum basy", operując głownie epkami. W 2015 chorągiew chipa i dale'a użytkowej elektroniki (upraszczam, "chodzi oczywiście o purple sound") była niesiona m.in. przez Wave Racera. To muzyka którą łatwiej skomentować sceną z kreskówki lub kadrem z komiksu, niż kwiecistymi metaforami. Ale ona tu jest, jest cholernie funkcjonalna, cholernie pojebana i obawiam się, że tego procesu nie da się już cofnąć. –Borys Dejnarowicz
16Tamaryn
Cranekiss
[Mexican Summer]
Chciałbym, żeby ta piosenka nie działała na mnie tak, jak działa. Wolałbym nie przywoływać przy niej jakichś przekleństw niewinności. Nie kończyłem liceum w latach osiemdziesiątych, a zaczynam powoli tego żałować. Kiedy to właściwie było? Przy takich utworach jak "Cranekiss" to ja się całkiem gubię. Nowozelandka przeobraziła się z wielbicielki hałaśliwego wpatrywania się w buty w dużo bardziej popową zjawę, która pod okiem Jorge Elbrechta nagrywa teraz pozornie nieśmiałe softcore'y, wypełnione odgłosami pierwszych orgazmów – trochę odpowiedniki "Heartbeat Overdrive", a trochę Madonny z okresu, kiedy mogła szokować i miała zgubny wpływ na młodzież. I ja to doznaję, bo nikt tak jak Elbrecht nie wyczuwa drobnych pęknięć dream popu, przez które wsączyć się może teraźniejszość, nasze własne doświadczenia i przeżycia. To jest trochę jak Cocteau Twins z czasów, kiedy jeszcze słuchaliśmy z rumieńcem audycji Kaczkowskiego. Kiedy to było? Było kiedyś? –Wawrzyn Kowalski
15Junior Boys
Big Black Coat
[City Slang]
Co myślicie o wyjadaczach biorących się za alternatywne nurty? Gra ambicji, to nie może się udać. W przypadku Yorke’a, Daphniego czy Greenspana – gości których solowe czy późniejsze próby ocierają się o orbitę stylu, z którym są najbardziej kojarzeni, albo którym zasłynęli, albo w którym muzycznie radzili sobie najlepiej – ich poboczne wydawnictwa to w najgorszym przypadku “acquired tastes”. Mowa tu przecież o bardzo utalentowanych i otwartych zarazem jednostkach, poruszających się raczej po właściwych sobie emocjach, aniżeli stylach. Rok po nagraniu It’s All True Jeremy Greenspan, człowiek o dużo bardziej wszechstronnym podejściu do tworzenia muzyki niż zwykło się to zauważać, wydał w labelu Jialong dwunastocalówkę zatytułowaną Crown Princess. Jak daleko jest z Hamilton do Detroit? – pytał Jeremy, a wytwórnia Daniela Snaitha wydała się idealnym środowiskiem dla takich poszukiwań. Teraz sięgam do starego wywiadu dla Electronic Beats. Matt Didemus aka DIVA rezyduje w Berlinie, padają zapewnienia o EP-kach, chwali się format winylu – obaj panowie wyraźnie szukają czegoś świeżego. Nie może więc dziwić, że “Big Black Coat” wyraźniej podszyte jest korzennym techno. No, niezupełnie. Piąty album Junior Boys będzie jednak brzmieć dokładnie tak, jak się tego spodziewamy. Chociaż, przynajmniej na “BBC”, nowe jest wyraźniej obecne, jest też całkowicie przystawalne do serwowanych nam melodyjno-bitowych porcji czystego złota, którymi Kanadyjczycy tak mocno się charakteryzują. Można zresztą wrócić nawet do samej “Bellony”, żeby poczuć, że wszystko jest jednak w jak najlepszym porządku. To nic, że druga połowa utworu zdradza wyjątkowo taneczne oblicze duetu(ów). Widzę to jako przeniesienie wektora ze wspomnianych pobocznych projektów do świata Junior Boys. I wciąż łatwiej mi obstawiać tutaj wpływ Snaitha, niż Roberta Hooda, który podobno miał inspirować ich najnowszy album. Tak naprawdę rozmowa o zmianie nie jest w tym przypadku wiążąca. Greenspan i Didemus przeobrażają się z pomocą rozedrganych synthów i stroboskopowych sampli w dokładnie tę samą jakość. Spodziewajmy się zatem po nich kolejnego dobrego albumu. –Krzysztof Pytel
14Honey Cocaine
Sundae
[HC]
Hedonistyczny, uzależniający lepkim jak miód, zaróżowionym chorusem melanż u kokainowej baronowej z Kambodży. Sochitta Sal nie przebierając w środkach pokazuje wszystkim, dokąd powinien zmierzać RnBass. A przy okazji dostarcza mi skroplonych eliksirem nostalgii marzeń, bo przecież tak mniej więcej powinien brzmieć wydany w 2016 roku sofomor Cassie na bitach DJ-a Mustarda. Albo Uffie. Ech, marzenia ściętej głowy. No i obie panie (no właśnie, nie dziewczyny czy laski, ale panie) musiałby urodzić się z pięć, a najlepiej dziesięć lat wcześniej. No co zrobić, czasu się nie oszuka. Zresztą, podobnie jak Jarosław z Mené-Mené, sam mam już 25 lat i życie trochę przełamane jak patyk. Czasami szkoda słów. Na szczęście szybko o tym zapominam, gdy układam sobie tygodniowy harmonogram do pętli "Sundae", wałka ocierającego się o moje podium rocznej listy singli. Całkiem możliwe, że ślizgająca się gdzieś między modernistyczną ewolucją Future'a a 90sowymi chartsami r&b (cytat z "I'm So Into You" SWV) Honey nigdy więcej nie zdoła nas zachwycić żadnym innym kawałkiem. Ale tym jednym jamem zamyka usta wszystkim skostniałym marudom narzekającym, że nie ma już dobrego popu. Pewnie, że jest. Trzeba się tylko dobrze rozejrzeć. –Tomasz Skowyra
13Grimes
REALiTi (Demo)
[4AD]
Długo przyszło nam czekać na taką autentyczną Grimes, taką Boucher na pełnym luzie. Czterominutowe "REALiTi" gubi całe to przewijające się raz po raz na Visions nadęcie, porzuca wracające raz po raz wrażenie, że Claire w czasach post-Halfaxa niejednokrotnie siliła się na bycie artystką, którą de facto nie jest, bądź też z bliżej nieokreślonych powodów nigdy być nie chciała. Czy to ze względu na pogoń "za modą", czy z pobudek czysto ideowych/bliżej nieokreślonych. Ten muzyczny hołd złożony azjatyckim fanom Kanadyjki obezwładnia swoją pop-transową lekkością, na którą bezpośrednio składają się elementy synthpopu późnych lat osiemdziesiątych wchodzące w interakcję (uwypukla to instrumentalne outro utworu) z wiodącą prym we wczesnych latach dziewięćdziesiątych (przede wszystkim) na europejskich parkietach muzyką klubową. Nie dyskryminujmy naturalności, promujmy spontaniczność. –Witold Tyczka
12Inc.
A Teardrop From Below
[self-released]
Zawsze dziwiło mnie to, jak dużo czasu bracia Aged poświęcają w wywiadach spirytualistycznemu kontekstowi swojej twórczości. Transcendencja, lecznicza funkcja dźwięków, harmonia (ale raczej nie ta z podręczników Sikorskiego), symbolika i tajemnicze ceremonie, podczas których śpiewana jest muzyka rdzennych Amerykanów – niemożliwa do nauczenia się dla osób spoza tej kultury, bo, jak mówią sami jej wykonawcy, "it won’t sound the same". Tego typu wypowiedzi w przypadku wielu wykonawców brzmią często kuriozalnie. Z Inc., z uwagi na wyjątkowy talent tych skubańców, sprawa wygląda trochę inaczej. Można się oczywiście spierać czy modyfikujące nastrój zmiany akordów w poszczególnych refrenach lub wprowadzający niepokój footwork, która wyłania się od czasu do czasu spod perkusji, są tylko zręcznymi zabiegami utalentowanych songwriterów, czy też kryje się za tym coś więcej, ale uczucia generowane przez "A Teardrop From Below" nie podlegają dyskusji. Niemalże szeptany wokal i leciutko muskane struny gitary wprowadzają w trans, który przez te kilka minut potrafi zatrzeć granicę oddzielającą od tak bardzo ich interesującego mistycyzmu. –Piotr Ejsmont
11KStewart
Keeping You Up
[Cherry Jam]
"That's what love about these high school girls: I get older, they stay the same age" – kultowe słowa z Dazed & Confused idealnie oddają moją "nadgryzioną zębem czasu" pasję do teen-popu. Na dobrą piosenkę z tej estetyki nigdy nie jest się za starym, czego "Keeping You Up" jest kolejnym jaskrawym dowodem.
Chcę wierzyć, że ostatnie miesiące są przełomowe dla 19-letniej Kate Stewart. To już nie tylko Londyn, gdzie regularnie pomagali jej MNEK i Becky Hill. Piosenkarkę wziął pod skrzydła duet Bondax, a oprócz tego bity regularnie dostarczają jej Karma Kid i Shift K3y, jedni z najlepiej rokujących producentów młodej fali. I to właśnie Lewis Jankel odpowiada za muzyczny kształt "Keeping You Up". Wakacyjny vibe kupił mnie już od pierwszych taktów, jednak diabeł tkwi w refrenie, do którego Kate podprowadza z olśniewającą wręcz lekkością, trochę zawstydzając ostatnie starania Ariany. W kulminacyjnych momentach śpiewa z pełną mocą, w stylu 90-sowych div, którymi inspiracji nigdy nie ukrywała. A mostek to już czysta Christina Aguilera z okolic debiutu, trudno tego nie kupić. Nie czarujmy się – właśnie tak powinna wyglądać DOBRA ZMIANA. –Kacper Bartosiak