SPECJALNE - Ranking

100 Singli 1990-1999

20 sierpnia 2012

 

 

080Blackstreet feat. Dr. Dre & Queen Pen
No Diggity
[1996, Interscope]

Pamiętam jak kolega z gimnazjum tłumaczył mi co to Blackstreet: "taki czarny boysband". Oczywiście mieliśmy po trzynaście lat, gówno wiedzieliśmy. New jack swing zapewnił przedłużenie tradycji czarnych wokalnych zespołów takich jak Temptations. Za stworzenie stylu w dużej mierze odpowiedzialny, jako wykonawca (we wcześniejszym zespole Guy) i producent (pracował nawet przy Dangerous Michalea Jacksona), był Teddy Riley. Blackstreet było jego kolejnym machiną do podbijania list przebojów. W momencie wydania albumu Another Level Riley był 29-letnim weteranem. I mógł robić co mu się podoba. O wszystkim tym mowa już w intro płyty: "mamy kontrolę", "chcę platynę, wielkrotną", "ale musimy dać ludziom to czego chcą". Najwyraźniej slychać to w "No Diggity", chyba najdoskonalszym popowym momencie Rileya. Każdy element tego utworu daje słuchaczowi absolutną przyjemność i satysfakcję – wwiercający się w mózg bit przeplatany charakterystycznym "mmm", rozbujana melodia zwrotki, równie rozbujany refren z genialnymi chórkami, ten niesamowity hook "hey yo, hey yo, hey yo, hey yo" w dalszej części piosenki. Kiedy Teddy śpiewa "baby, you're a perfect ten", mógłby myśleć o własnym singlu. To, że Dr. Dre zarapował im parę linijek w intro, to tylko takie symboliczne zaznaczenie, że trzeba było się z Blackstreet liczyć. –Łukasz Konatowicz

posłuchaj »


079Jennifer Paige
Crush
[1998, Hollywood]

"Not like I faint". Gdy myślę o "Crush", natychmiast dźwięczy mi w uszach ta fraza. W ogóle one hit wonder Paige posiada wiele walorów. Plastyczną, hollywoodzką (w przenośni i dosłownie) produkcję. Fantastycznie rozegraną panoramę wokalnych nakładek. Pyszne studyjne tricki w rodzaju przyśpieszających nabić bębnów przed refrenem. Wzrastającą dramaturgię zwrotki, znajdującą emocjonalne ujście w ckliwym refrenie... Ale jeśli miałbym zredukować "Crush" do jednego kluczowego elementu, byłby nim bosko zawahany, nieodgadniony, strachliwie desperacki zaśpiew "not like I faint". Typowy przypadek niepozornego niuansiku, który w sumie "robi" numer – to znaczy transferuje nominalnie przeźroczyste adult contemporary do ekstraklasy sophisti-popowych skarbów.

Nie tylko kompozycyjnie jest to najmocniejszy fragment (ten zwrot melodii "rozjaśnia" watpiący nastrój całości "że jak siemasz"). Rozwiązuje on też kwestię interpretacji tekstu. Pamiętam jak MTV katowało teledysk, sprzedający "Crush" jako balladę o namiętnym romansie, który nie rozwinie się w nic poważniejszego, bo chociaż chłopak jest na maksa zadurzony, to dziewczyna trzyma go na dystans, traktuje przelotnie i ostrzega przed zbytnim zaangażowaniem. "Nie żebym mdlała za każdym razem kiedy się dotykamy", oznajmia. I dodaje po chwili "wszystko co mogę ci obiecać to... może". Haczyk polega na tym, że ona mówi to do siebie – sama się oszukuje i próbuje przekonać, że wcale jej tak nie zależy, bo tak naprawdę przeczuwa poważną miłość "na zawsze", a boi się zaangażowania.

Zauważmy, że "not like I faint" jako jedyny fragment tekstu zostało zaśpiewane inaczej niż reszta. Jakoś tak nosowo, na dziwnej, niezrozumiałej granicy łkania. Tak, Jennifer Paige śpiewa "nie żebym mdlała" w sposób taki jakby trochę w tej sekundzie... mdlała. Andy Goldmark i Jimmy Bralower to czujne gamonie. Wychwycili unikatowość frazy "not like I faint" i jeden raz wypuścili ją osamotnioną, na tle chórka (2:50). To nie tylko najlepszy moment kawałka, ale i jedno z najbardziej niezwykłych zdarzeń w komercyjnym popie lat 90-tych. Konkretnie dzięki niemu "Crush" idealnie portretuje incepcję uczucia – tę niepowtarzalną chwilę, w której nagle zdajemy sobie sprawę z nieuchronnego już zakochania, choć jeszcze nie umiemy przyznać tego wprost słowami.

I ona jeszcze śmie mi tu śpiewać "let's not overanalyze, don't go to deep with it, baby". Jak na utwór, który przez to "not like I faint" doprowadza mnie do podobnego rozedrgania, co najkruchsze lamenty Kozelka – to niezła, w mordę, bezczelność. –Borys Dejnarowicz

posłuchaj »


078George Michael
Freedom! '90
[1990, Columbia]

Nie ukrywam, od razu chce się wspomnieć o sześciu hookach z klipu (Christy, Cindy, Linda, Naomi, Tatjana, Elaine) – PRowcom George'a chodziło wtedy o coś tam, że odwracamy uwagę od wizerunku George'a i focusujemy uwagę ludzi na jego twórczość? Ok. No to może chociaż mi się, nomen omen, uda. Koncentruję się zatem w samym epicentrum tej zamkniętej w nieco ponad sześciu minutach totalnej zabawy muzyką: wspaniałe, charyzmatycznie naturalne brzmienie pianina podmywa podświadomość urokiem przyjemnej fantazji z kręgu niespełnialnych post-kolonialnych rewizjonizmów, fantazji w jakiej ten rodzaj instrumentu wynaleźli ci sami ludzie, których dziełem są bongosy. A jednak historia sprowadza na ziemię, i to ojczystą dla omawianego mistrza. Przywołanie wieczorków tanecznych w jakimś Club Tropicana gdzieś na ówcześnie najfajniejszym archipelagu Karaibów wpisuje się w podobne brzmienia z dorobku Wham!, ale też ogólnie w ejtisowe brytyjskie tęsknoty zwrotnikowo-równikowe z "On The Beach" Chrisa Rea na czele. I to przecież tylko początek żwawych sentymentów. Cudownie rytmiczny wokal, chwilami korzystający ze sztuczek rodem z repertuaru Jacko, ale z pozytywnej agresji przekierowany w typowo Michael'owski, nieprzebierający w środkach erotyzm, chwilami, kiedy nabiera czystości, dający znać o fakcie, że zawsze ciągnęło Michaela w stronę archetypicznej figury SZANSONISTY, kulminuje w zaśpiewie z tytułowym freedom, osiągającym temperaturę około gospelową, oddającym żar prawie duchowego uniesienia z niemal całkiem pozaduchowych powodów. Z mniej ważnych detali urzeka wartość brzmieniowa jednego z fajniejszych słów w angielszczyźnie, "belong", które w tej samej dekadzie z podobnym sophisti-efektem wykorzystał później Lenny Kravitz. Przechodząc z zoomu na plan ogólny, "Freedom! '90" jest całe do rzucenia na żer oczywiście również dla art-, czy prog-popowców, jazzowo kombinujących typów jak Michael Franks i dla Davida Byrne'a współpracującego z X-Press 2, a wszystkie te wizje, świadomie czy nie, zaklęte zostały przez George'a w nieskazitelny mainstream. –Andrzej Ratajczak

posłuchaj »


077Haddaway
What Is Love
[1993, Coconut]

Pieśń Nad Pieśniami jest jedną z ksiąg, których obecność w kanonie biblijnym budziła kontrowersje. Jej adwersarze zarzucali jej m.in. całkowicie niereligijną treść, brak konkretów w treści przesłania, wpływy literackie asyryjsko-babilońskie lub egipskie. Charakter księgi sprawiał, że pewne fragmenty pieśni traktowane dosłownie śpiewano w szynkach i gospodach starożytnego Izraela. O kanoniczności księgi w judaizmie ostatecznie zadecydował synod w Jabne (ok. 90 n.e.). Żyjący wówczas Rabbi Akiba twierdził nawet: "Cały świat bowiem nie ma takiej wartości jak dzień, w którym Pieśń Nad Pieśniami dana została narodowi. Wszystkie Kethubim (Pisma) są święte, Pieśń Nad Pieśniami jest jednak najświętsza". W chrześcijaństwie kanoniczność Pieśni nie była powodem wielu dysput. Żyjący w latach 350-428 Teodor z Mopsuestii, zakwestionował interpretację alegoryczną Pieśni, porównując księgę do Uczty Platona. Utrzymywał, że jest to księga świecka, opiewająca miłość Salomona i córki faraona egipskiego. Teodora potępił jednak Sobór konstantynopolitański II. –Krzysztof Michalak

posłuchaj »


076Spice Girls
Naked
[1996, Virgin]

Spice Girls haterów może ten kawałek "mile rozczarować". Miast rozwydrzonego, krzykliwego dziewczęcego gówniarstwa, mamy tu wytrawną, godną starych mistrzyń pastelowo-pościelową balladę kreśloną przez lekko deszczowy motyw gitarki osnuty sennym klawiszem i nienamolnymi aranżacjami smyczkowymi (delikatnie tylko podkreślającymi melodię chorusu). Gra tu coś pomiędzy Massive circa Protection, a elegancką downtempo/lounge'ową konfekcją. I kiedy już urzeczony, otulony puchem admirator talentu Spajsetek zapada się smacznie w pierzynę, wyłania się mocny soulowy akcent: mostek-epilog z tą brzydką co umiała śpiewać w roli głównej, płynnie zwieńczony opartym na refrenie outro. Za to jak producencki team Absolute drobiazgowo (posłuchajcie kiedyś z uchem na detal), a zarazem zgrabnie i przystępnie, rozprowadził niby błahą piosnkę, a także za fajny patent zwrotek podzielonych na część deklamacyjną i wokalną oraz powtórzenie tego patentu w dwuetapowym mostku – medal z kartofla się należy. –Michał Zagroba

posłuchaj »


075Bizarre Inc. feat. Angie Brown
I'm Gonna Get You
[1992, Columbia]

Wiadomo, rok mojego urodzenia był wyjątkowy. Dean Meredith i Mark "Aaron" Archer zakładają house-dance-popową formację i tu zaczyna się zabawa. Szkoda, że nie powściągali się trochę w swoim talencie i produktywności, mogli poczekać ze dwa lata z największymi hitami. Zamiast Fasolek pamiętałabym wtedy Bizarre Inc. No dobrze, dlaczego niby uważam, że to kawał tak dobrej roboty? Po pierwsze poziom produkowanej przez ponad pięć minut energii nie osiada nawet na sekundę. Po drugie sample prosto od Joselyn Brown wykorzystane są w sposób przemyślany i niesłychanie chwytliwy. Po trzecie wreszcie wokal Angie Brown powoduje dreszcze w okolicy trzeciego kręgu szyjnego. To coś więcej niż wyznanie, to muzyczny wyraz kobiecej upartości i propozycja nie do odrzucenia. –Monika Riegel

posłuchaj »


074Natalie Imbruglia
Torn
[1997, RCA]

Ach czasy podstawówki, zbite butelki, ubite lufki... Skutkujące notorycznymi zagrożeniami olewanie szkoły, rozgrywane na boisku w bardzo niewielkim stopniu trawiastym między uliczne mecze w nogę (kolana poobijane do krwi, ale dołożyliśmy tym frajerom z Nutki, pamiętam do dziś), pierwsze sympatie, zauroczenia. Jeżeli chodzi o zauroczenia to właśnie Natalie Imbruglia z jej klasyczną krótką fryzurką zapadła mi (i podejrzewam, że nie tylko mi) w pamięć jako jedno z telewizyjnych "zabujań" lat młodzieńczych, z ówczesnego MTV. Co prawda już rok później jej miejsce zajęła laska od "Kiss Me" Sixpence None The Richer, ale sentyment do uroczej Australijki jakoś pozostał. W każdym razie, pomijając aspekt pozamuzyczny, mamy w przypadku "Torn" do czynienia z mocno chwytliwym numerem, który z zalatującej badziewnym garażem rockowej ballady przerodził się pod okiem producenta Phila Thornalley i miksującego Nigela Godricha w brzmiący krystalicznie popowy przebój, doprowadzający konstrukcję zwrotka-refren do absolutnej perfekcji. Poza tym bez zbytniego owijania w bawełnę opowiadając o jakże uniwersalnych strapieniach człowieczeństwa, takich jak ulotność uczucia, niespełnienie w związku, itp. stał się – nie bójmy się tego słowa – klasykiem, który szczególnie w dzisiejszym radiu komercyjnym, w 80% wypełnionym rzeczami autentycznie niesłuchalnymi (coś o tym wiem katując codziennie w pracy) wypada na tle gówien takich jak Lady Gaga czy Adele, wyjątkowo satysfakcjonująco. Ale to, że No Doubt wrócili po 10 latach i im się wkradł jakiś hook w refrenie, to serio doznałem. –Paweł Greczyn

posłuchaj »


073Radiohead
Creep
[1992, Parlophone]

Sam zespół podchodzi do tej piosenki z rezerwą. Ona specjalna, on zdziwaczały. Trochę jak typ z Hallam Foe. Special People Club. Pamiętam ludzi obrażonych na Ok Computer czy Kid A i mnie nie było w tym gronie. Grunge'owe podejście pod "Boy Child" Scotta Walkera? Nie, dziękuję, I don't belong here. Kilka jeszcze rzeczy. Sprawa z plagiatem, gadki w stylu: dzięki tej piosence później zrealizowali śmielsze pomysły, więc trochę szacunku. No nie, to jest brak szacunku właśnie. Za co innego przecież należy utwór cenić. Darujmy sobie wszystkie slogany dotyczące "modern alienation", które przecież dużo bardziej pasują do innych momentów w dyskografii Radiohead, a trafimy w sedno: urok niedojrzałości i zwycięstwo ignorancji. W tym ujęciu "Creep" wcale nie stanowi wstępu czy klucza do późniejszej twórczości, lecz jest właściwie osobnym przykładem, zapisem rozterek młodości, chyba dość burzliwie nam tutaj eksponującej późne dojrzewanie.

Ej, i to jest w porządku. Weźmy taki wyświechtany (lecz nie do końca nie na miejscu) przykład Wertera, od piętna którego Goethe chciał i z powodzeniem się uwolnił, a który przecież dalej funkcjonuje jako jedno z jego najważniejszych dzieł. Koniec wykładu. Słuchając tej piosenki, mam wrażenie, że zbyt wielką wagę przypisaliśmy ostatnio samoświadomości artysty, jego ogarnięciu w arts & crafts, a w 90s akcenty rozkładały się zupełnie inaczej. Ekspresja Yorke'a w "Creep" to więcej szczerości, a mniej maniery i to jest rzecz z gatunku tych, o których myśli się jednocześnie z grymasem uwielbienia i zażenowania. Każdy chyba może wspomnieć taką sytuację, o której powie: hej, dzisiaj bym już tego tak nie zrobił, to było głupie, szczeniackie. I od razu pomyśli: hmm, nie zrobiłbym… przykre. –Wawrzyn Kowalski

posłuchaj »


072Mariah Carey
Fantasy
[1995, Columbia]

Na początku było Talking Heads. W roku 1981 małżeństwo Tina Weymouth i Chris Frantz zakładają Tom Tom Club. Rok później wydają na świat niekwestionowany przebój "Genius Of Love". Rok 1995 – oto Mariah Carey słucha sobie radia i doznaje olśnienia. Dołącza do grona entuzjastów kawałka i zachachmęca doskonałe sample. Jakby tego było mało, traktuje je tylko jako pretekst do zademonstrowania swoich pięciu oktaw. Efekt finalny to wprost odurzająca przebojowość. Na tle oldskulowych sampli Mariah snuje miłosne mrzonki w rytmie współczesnego R&B, a dosadna perkusja i bas są już tylko wisienką na torcie. Diwa szeroko rozumianego popu wyśpiewuje swoją fantazję tak przekonująco i uwodzicielsko, że nie sposób się jej oprzeć na żadnym parkiecie świata. Wsiadam z nią do rollercoastera i nich mi się zakręci w głowie z tej przyjemności nie do ogarnięcia! –Monika Riegel

posłuchaj »


071Mark Morrison
Return Of The Mack
[1996, WEA]

Równie udana co w "Fantasy" Mariah Carey adaptacja beatu z "Genius Of Love" Tom Tom Club, jednego z najczęściej samplowanych utworów w historii i chyba jednego z najfajniejszych numerów ever. W oryginale nieco awangardowe, nowofalowe post-disco, przeniesione do ścisłego mainstreamu okazuje się składnikiem przebojów instant, o wyjątkowo długiej dacie przydatności do spożycia. Trochę jak z serem, ciągnąc pokarmowe metafory: czy znajdzie się na pizzy, w spaghetti czy zupie, właściwie zawsze jest zajebisty. Ogólnie fajnie rymuje się tu zwrotka, najpierw są monorymy, a potem rymy parzyste, jeśli dobrze słyszę. Z kolei refren to świetny call & response, niczym z gospelowego chórka. Ale tak naprawdę, ten utwór bez końca powtarza niemal identyczną frazę, najmocniej zmienioną w prechorusie i… nie potrafi mi się znudzić. Głos tego gościa to już w ogóle inny temat, z pewnością poprawia mi humor, ale klimaty trochę "Dick In A Box". –Kamil Babacz

posłuchaj »


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1   

Listy indywidualne   

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)