SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2004

8 sierpnia 2005

 
020Rapture
Echoes
[2002, Strummer; 8.6]

Domeną (aczkolwiek ku kuglarskiej gawiedzi uciesze niewyłączną) krytyków kultury pozostaje umieszczanie Źródeł w mitologicznej (bliższej lub dalszej) przeszłości, zasięg której może się co prawda nawet drastycznie różnić w zależności od punktu odniesienia, co nie zmienia faktu, iż wszelkie współczesne dokonania bladym jedynie odbiciem wydają sie prawdziwego blasku dzieł Złotego Wieku. Nie dziwi zatem, że Echoes niekrótko dojrzewać musiała na płytach znawców i pasywno-aktywnych mitologów, zanim jej walory w pełni docenione zostały. Co innego gawiedź pocieszna, która w mig załapała (ice-cold) fajność kryjącą sie w rozrywkowym potencjale takich numerow jak "House Of Jealous Lovers" czy (w mniejszym stopniu publicznie, a w większym znacznie odautorsko i subiektywnie) "Sister Saviour". Z czasu rosnącej perspektywy vox populi nabierać się zdaje wartości autotelicznej, zlewając się z wczesnymi przeczuciami semiprofesjonalnych wizjonerów bez kryształowej kuli i antydatowanymi automitologiami wielbicieli "muzyki niezależnej" (cokolwiek by to nie znaczylo). Rok 2003 natomiast przechodzi powoli w legendę, dryfując nieśpiesznie w kierunku środka Uniwersum, z którego wszystko pochodzi i do którego wszystko powraca. To był dobry rok. Co zaś do mnie, to pewien jestem tylko tego, ze już zawsze... zawsze z Rapture kojarzyć mi się będzie... cowbell. –Marcin Wyszyński


019Les Savy Fav
Rome (EP)
[2000, Southern]

Wysoko kwadrans, wysoko zlepek pięciu utworów, postpunkujących emo-eksplozji, z kultowym zwolnieniem tempa w mini-monumentalnym wylewie Harringtona "You know who built this house / You-know-who will tear it down". Zasłużenie zresztą. Skondensowany potencjał to projekcja wszystkiego co LSF mają najlepszego. To przy okazji idealna zajawka dla poststrukturalistycznej młodzieży i okolic. Kolejna kurwa porcja jebanego rozpierdolu pod przykrywką łojenia spod znaku "punk" (po strukturalnej mutacji). Wszystko z kultowymi już cytatami, zagraniami, bo też Seth jest genialnym gitarzystom, a Tim na wokalu. Roz. Mimo, iż nieograniczony niemal potencjał widać dopiero w trzecim (to już będzie połowa), gdzie mamy do czynienia z morderczym tempem i klasycznymi post-owymi rozplanowaniami akordów. A jeśli spytają was o ulubionego drummera powiedźcie "Haynes" i dajcie się podpiąć pod elektroencefalograf, żeby zobaczyli "this century is killing me" – owe figury. Przy "Hide Me From Next February" przesłuchanie powinno się skończyć, bo "I'm already gone" wyjaśnia aspekty geniuszu czwórki Frenchkissowców (rozplanowania dramaturgii kawałka, końcowe wyładowania, etc. – wymiękniemy udowadniając swoją uległość wpłynięciem pod dywan). Jesteśmy nerwowi, jesteśmy ekstrawertykami, mamy czytały nam Derridę do snu. Dlatego figury rytmiczne tak nam się podobają, wycinki przesterów, krótkie riffy; przysłowiowe przełamania sekwencji akordów. Gdyby komuś nie wystarczyło, doda (elektroda) się, że wokalista, post-punk x-man, lubi się wydzierać "Hide me from next Feeeebruary", bądź "Bamboocha". –Mateusz Jędras


018Pretty Girls Make Graves
Good Health
[2002, Lookout!; 8.9]

Nie przepadam za płytami, które trwają coś tam około pół godziny. Będę twierdził, że jest to w pewien sposób – niczym nieuzasadnione – marnowanie powierzchni płyty CD. Tyle tylko, że wszelkie argumenty, które mógłbym w tym miejscu przytoczyć, z miejsca znikają w konfrontacji z albumami takimi jak ten. Niecałe trzydzieści minut muzyki, zaledwie dziewięć utworów. Ale za to jaka kumulacja: cóż za nagromadzenie genialnych melodii i motywów! Liczba rozkładających na łopatki przejść, niesamowitych zagrywek perkusyjnych (obczajcie "Sad Girls Por Vida"), zajebiście wbudowanych w strukturę utworów chórków (w tym miejscu chociażby "More Sweet Soul") czy po prostu świetnych partii gitarowych jest doprawdy nie do ogarnięcia. Krążek jest wręcz przepełniony muzyką, dokładnie wbrew temu co napisałem w pierwszych dwóch zdaniach. Zespołowi udała się rzecz wydawałoby się niemożliwa – takiej ilości hałasu i punkowego szaleństwa w tak niewielkim przedziale czasowym doświadczyłem może na dwóch, trzech innych albumach, ale to też nie było to. Swoją fenomenalność Good Health zawdzięcza w dużej mierze przejawiającej niespożyte pokłady energii Andrei Zollo, potrafiącej zachwycić raz to "słodziutkim" wokalem, by jeszcze innym razem rozwalić słuchacza rasowym wrzaskiem. Określenia w stylu "charyzmatyczna, idealna wokalistka rockowa", pasują tutaj jak ulał, choć skłaniałbym się tu ku użyciu słów mocniej wartościujących, lecz już nie tylko w odniesieniu do możliwości Andrei. Bo ta płyta naprawdę ROZPIERDALA, choć i to słowo wydaje się być w tym przypadku za słabe. –Łukasz Halicki


017New Pornographers
Mass Romantic
[2000, Mint]

Idealna płyta na lato. Nic ponad ekstatyczne motywy, wokalne wyładowania wzmocnione powerem dużego kalibru hooków. Naprawdę, pozornie nie da się napisać tylu genialnych piosenek, z taką energią i klimatem, bla blabl. Tej akurat supergrupie się udało, choć na pierwszej płycie Pornosów znajdziemy spadek formy songwriterskiej po 70% czasu trwania albumu. (OR: to tylko spadek pobudzenia z mojej strony wywołany czynnikami poza-pornosowymi, a i tak wszystko po chwili wraca do normy.) Z tymi smaczkami dodatkowo, że Neko w trakcie podobnych ekstrawersji nie spotkamy nigdzie indziej. Analogicznie Bejar, wkomponowany w mocarne kompozycje Newmana. Groteskową analogią byłby jakiś dziwak-folkowy bard w stylu Banharta w Dischordowej kapeli na wokalu (grubo przegiąłem, ale nie mogłem się powstrzymać). Tu na szczęście bezlitosna precyzja power-popowego hałasu sprasowana w najwyższej jakości przebojowe tematy ("very nice & catchy story!") gitarowo-perkusyjne, plus dęciaki, klawisze, pierdółki. I cholerny Bejar ze swoim "Visualize success / Visualize success / Visualize success / But don't believe your eyes" (poprzedzone multiwokalami momentu "Are you gonna start the sunshine" "Jackie", gdzie różnorodność i nawał świetnych temacików jebaniutkich przechodzących mniej lub bardziej płynnie jeden w drugi, ze start-stopami dynamiki, która utrzymuje całą kompozycje za nogi niczym kolejny najlepszy wynalazek Newmana), które w skali całego albumu kontrapunktuje Carl, przy najwyższych obrotach przekaźnika energii masakrując dziesiątkową frazą "and when you see the bruises on my legs from kicking pills, yeah!". Nie ma nas, esencja bosskiej rozrywki, zajebistości funkcjonującej w głowach, wiadomo co. A teraz przyznać się towarzyszu Newman, kto z tamtej strony napisał wam te melodie i pokazał jak wykonać, hm? "I can never place the name with the face". A i tak można na Mass Romantic "It's not much but I'm going under" spojrzeć na dziesiątki innych sposobów i nie wyczerpać tematu. Ha. I tu was nie mam. –Mateusz Jędras


016Microphones
It Was Hot, We Stayed In The Water
[2000, K; 8.6]

Tylko Borysie musisz zważyc na to, że ja nie jestem Philem albo nawet tobą i się naprawdę nie umiem wyrażac słowami. Ja tylko maluję obrazki. Więc może najlepiej by było gdybyś to napisał sam. Whatever. Zrób z tym co chcesz. Anything you do, naprawdę mi nie będzie przykro. Wyrzucić przerobić zamalować.

A więc, Phil Elvrum, lat 26; It Was Hot, We Stayed In The Water, lat 5. Z tych, co jeszcze długo będą żyli. (Z tych, których naprawdę na słuchawkach trzeba. Chociażby dla samego początku płyty. Chociażby.) He sings these massive love songs. I ma prawdopodobnie najładniejszy głos na tym globie. I kto inny w sposób tak niepretensjonalny obserwuje świat i się tym jeszcze dzieli. The year went on and it got too cold to swim, więc śpiewa Phil "but the year went on and it got too cold to swim". Phil mówi: "My friends are the most inspirational and great to me: Little Wings, Karl Blau, Get the Hell Out of the Way of the Volcano [Hehe, genialna nazwa. Ciekawe jak się to skraca. Get the Hell Out? G.T.H.O.O.T.W.O.T.V.?], Mirah, Wolf Colonel. I get the most from them". Bardzo dobre te wokale Mirah są. Potem mamy utwór piąty, i nagle przez chwilę jakbyśmy słyszeli "Blue Moon" Sinatry? DRUMSDRUMSDRUMSWOOHOO! Niemalże wszystko wyrażający chór w "The Glow" (0:30). I cała reszta płyty, naprawdę cała-reszta-płyty. Korzystnie obcowac z kimś, kto ma poukładany system wartości w głowie (czy tam gdziekolwiek się to wszystko znajduje). Widzi, słyszy, czuje i jakimś cudem potrafi jakąś część tego wszystkiego wyrazić. Phil mówi: "I don't have a job, I don't really have anything else to do". BOGU DZIĘKI. –Sophie Thun

PS: Genialną znalazłam wypowiedź Phila. Check that rhyme at the very end. Jak przyjemnie że on mózg ma. "The Microphones have had comparisons like Flaming Lips, My Bloody Valentine and Sebadoh etc. What do you think about that?" "Whatever. Comparisons stink I think".


015Of Montreal
Satanic Panic In The Attic
[2004, Polyvinyl; 9.2]

Był sobie kiedyś (w sumie to nie tak dawno temu) taki śmieszny band. Starlight Mint się nazywał. I miał taką śmieszną, króciutką piosenkę o tytule "Submarine #3". Ktoś pamięta? No właśnie... Kiedy pierwszy raz włączyłem SPITA, natychmiast przypomniał mi się tamten numer. Ta sama fascynacja zlotymi latami 60-tymi, podobnie autoironiczne podejscie do muzyki (co znamionuje dojrzałość artystyczną, jeśli wierzyć wyznawcom Franka Zappy)... O ile jednak SM udał się w zasadzie jeden numer, o tyle płyta Of Montreal zdaje się być zadziwiająco równa i spójna na bardzo wysokim poziomie pod każdym względem. I, choć to zapewne nieuzasadniona spekulacja (czy też wyciąganie fałszywych wniosków z nieistniejących faktów), nie mogę oprzeć się pokusie stwierdzenia, że gdyby Fab Four zaczynali swoją karierę na przełomie wieków... –Marcin Wyszyński


014Circulatory System
Circulatory System
[2001, Cloud]

"Here comes the perfect day / We're inside the milky way". W drugiej minucie ciągle pławiłem się w niewiedzy czy nie zanosi się na płytę roku. A gdy w słodkiej niepewności dotrwałem do końca krążka – oto i jeden z masterpiece'ów życia. Kolektywy ze stajni Elephant 6 to generalnie moja drużyna, psychodeliczne i niosące Kubusia Puchatka tudzież pana Kleksa wędrującego przez kosmos. Jednak to Circulatory System uwiódł mnie na śmierć. Tak zjarany, tropikalnie parny nastrój wykraczał dotąd poza wyobraźnię nawet najmniej zdrowych ludzi. Ów krajobraz, w którym szamani odprawiają swoje dzikie ceremonie, ma w sobie też coś z Indii, tych z Revolvera powiedzmy. Oszołomiona jego niewyobrażalną gęstością i nagromadzeniem kształtów, barw i kolibrów, szóstka muzyków potknęła się kilkakrotnie na kompozycjach: tylko połowa to dziesiątki. (Acz starczy to by w "Inside Blasts" zamknąć raz na zawsze temat "neo-folku".) W rozróżnieniu, kto z zespołu jest z Olivia Tremor Control, kto z Neutral Milk Hotel, a kto parał się pomaganiem na tuzinie płyt innych zespołów można się zagubić. Wciąż nic to w porównaniu do muzycznego labiryntu Circulatory System, zbudowanego z bezczelnie powtarzanych melodii, liryków i zaklęć. Próby ogarnięcia tej międzygalaktycznej epopei o duchach, czasie i palcach skierowanych ku niebu ostatecznie giną bez reszty zagłuszone echem tekstów. Pytających, objaśniających byt, nasłoneczniających punkt widzenia, sprawiających, że mrugniesz do pająka i uśmiechniesz się do Wielkiej Niedźwiedzicy. Słowem dopełniających radosnego dzieła voyage'u. –Jędrzej Michalak


013Radiohead
Hail To The Thief
[2003, Parlophone; 9.4]

Niby otwieracz fajny. Ale potem? Umcy-umcy, ee. Nigdy nie byłem dyskotekowiczem. Coś że niby tego ale tak to nie bardzo. Trzeci – ale to już było. Album wcześniej, no przecież, ale ja cię bardzo przepraszam. Tam zresztą odrzuty same były, co nie wlazły na płytkę wcześniejszą, ja wiem to. A "Backdrifts" – to brzmi jak Kid A, a ja nigdy nie lubiłem tej płyty. No właśnie, bleh. Coś gryzie, swędzi, świdruje w kolejnym numerze, ale stracili panowie, stracili, brakiem kreatywności i powtarzaniem w kółko tego samego. Tak już grali wielcy tego świata. Poza tym muzycy do polityki się mieszać nie powinni bo są muzykami, no nie? Poseł Witaszek nie nagrywa płyt, tylko siedzi w komisji, to i Yorke nie powinien mówić nic o wojnie. A zresztą czy on walczył za Polskę? Raczej pisał "Where I End And You Begin" – znów powtórka z rozrywki, ile razy to słyszeliśmy? Miliony tysięcy. Również i "We Suck Young Blood" nie wpisze się do kanonu rocka, jak napełniony wybuchową energią Franz – albowiem jest irytujące, bez emocji, bez tego blichtru, bez tego co sprawia, że żyjesz. "Gloaming" płaskie i minimalistyczne, niech ich ktoś nauczy produkcji płyt, no kaman. Cóż to za singiel-krowa z "There There"? Za długi, za długi. No no no no no no no no pięknie o ślubie coś, ale gdzie dojmujący smutek, że smutno się robi, i wyrażający emocje głos? (Co to jest grów?) O fu, o fuuuu, "Myxomatosis", własny ogon niedługo zjedzą, z tą swoją elektroniką, tym bzyczeniem, gęganiem i miauczeniem. Do bani. Szkoda, że "Scatterbrain" nudny jak flaki z olejem, z tą atmosferą wynudzenia i nudy, bo "Wolf" fajny, taki bardzo wzruszający. Tak jak dwa i dwa to cztery tak Hail To The Thief jest kolejnym dowodem na problemy Radiohead z utrzymaniem wysokiego poziomu nagrywanych płyt. "Bunch of fooking students", yeah. –Jędrzej Michalak


012Je Suis France
Fantastic Area
[2003, Orange Twin; 9.0]

Fakt: kumple wyczerpali już temat tego doskonałego albumu, z czym więc do ludzi? "Zbrakło mi freestajla na trzecią zwrotkę". Weny natomiast nie brakuje nie brakuje tym kolesiom, jeżdżącym po konwencjach ze swobodą Solex. W przeciwieństwie do tej ostatniej powołano ich jednak do ciskania mocarnych, post-pavementowych niezal-hymnów. I nie będę ściemniał, jeśli powiem, że są po prostu świetni w tym co robią. Jeśli więc kumacie humor fraz w stylu "And all my friends are white / And disease free / We share a fashion sense / And perfect / Teeth” czy "We wear flip flops / To avoid discomfort", to być może nie zakładaliśmy tego "żałosnego portaliku" na próżno. Je Suis France wprowadzą was w klimaty słonecznych festiwali niezal, miotania się pod sceną i radochy z bycia inteligentnym białasem. Fantastic Area nie przenosi nas z powrotem w lata dziewiećdziesiąte; robi coś trudniejszego: przenosi lata dziewięćdziesiąte w teraźniejszość. –Tomasz Gwara


011Dungen
Ta Det Lugnt
[2004, Subliminal Sounds; 9.1]

Borys zadzwonił dzisiaj, że "Kinol nawalił, napiszesz na wieczór Dungena"? Spoko, "ta det lugnt", czyli "take it easy", jakby ktoś nie szwedzkofon. I znowu: duo von Deyn / Zza grobu uprzednio zreckowali, skomentowali, wymietli; nadto ja biedna, mam discmana z drewna, w domu keine inter-net, inspiracji znikąd niet, sziiieeeet. Co dorzucić, co by rzec – niby dzień jak co dzień, wszystko marność, a jednak, zapuszczasz: słyszysz ledwie kilka akordów i już kumasz czaczę, prog-rocka, luźne jamy, że z klasyką obcujemy. Ile dokładnie oni zawarli na tej płycie ponadczasowych motywów / momentów czystego piękna / różnych gatunków muzyki – nie za bardzo wiem, ale słyszę, że co najmniej w ch**, kapiszczi, hombre? Sie rozumie, dobra sztuka testuje wyrobienie odbiorcy; ja wiem, że klasyczne, ale to dopiero wierzchołek góry lodowej – Zagroba tam pewnie śledzi transmutacje poszczególnych dźwięków od ich narodzin w '67 i doznaje Himalajów absolutu. Pewnie też kiedyś tam dojdziemy; jak na razie mam tylko wiadomość dla fanów obezwładniającego, intelektualnego, bogatego, słuchalnego, wrażliwego rocka – ta płyta się nie zestarzeje. Tylko ta det lugnt mi tam z tym stafem! Nie przedawkować. –Tomasz Gwara


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)