SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2004

8 sierpnia 2005

 
060Department Of Eagles
The Whitey On The Moon UK LP
[2003, Isota; 7.5]

Skarpetkowe duchy z Department Of Eagles postanowiły rzucić wyzwanie piszącym o muzyce. "Nagramy płytę, która was zaskoczy i kompletnie zdezorientuje!", grzmiały. "Osiwiejecie, próbując znaleźć dla nas odpowiednią szufladkę. Nie będziecie w stanie wydusić z siebie jednego sensownego zdania podsumowującego nasz debiut i jego muzyczną zawartość. Będziecie się miotać pośród wciąż tych samych przymiotników, a pióro stanie wam w gardle. Ha ha!". Ha ha, ale ze mną nie pójdzie im tak łatwo. Bo Whitey On The Moon to płyta znakomita i bardzo różnorodna. W zasadzie każda piosenka to inna bajka. Department dużo łączą, dużo mieszają, kombinują, a ich środki wyrazu są bardzo różnorodne. Co więcej, pojawiają się na płycie najróżniejsze style, całkowicie wymieszane. I w każdym z nich czują się dobrze. Charakter muzyki nieustannie się zmienia, ale na moment nie obniża wartości samej muzyki. Środki wyrazu są najrozmaitsze, a każda piosenka zdaje się być z innej bajki. Stylów tu co nie miara, charakter muzyki zmienia się co krok, bo Department dużo łączą, dużo mieszają. Kombinują. Podsumowując, otrzymaliśmy płytę świetną i różnorodną, a zarazem znakomitą i eklektyczną. –Piotr Piechota


059Shalabi Effect
The Trial Of St. Orange
[2002, Alien8; 8.6]

Zdecydowana większość field recordingowców po przesłuchaniu The Trial Of St. Orange, jednego z lepszych zerotreściowych wydawnictw dekady bieżącej, powinna czym prędzej udać się do jakiegoś ciemnego "hurricane shelter" w opuszczonej szopie na obrzeżach stanu Kansas. Sam Shalabi & co. przerastają was o wieki wy jebane kaleki, te wasze plumkania to jakieś śmieszne bełkoty. Bo tak: kolesie dostarczają rozmaitych orientalno-leśnych impresji, generując wszelakie szmery przyrody i pomruki fauny – dzięcioł dziobie, ptaszki ćwir, a zamiast nu-age'u mamy psychodelię (i o co chodzi). Odnajdziemy tu chyba każdy zabieg edycyjno-realizacyjny jaki można sobie w takiej formule eksperymentalnej wyobrazić, zazwyczaj użyty raz i w tylko muzykom wiadomy sposób powiązany z innymi. W ten oto sposób granica między chaotycznym "nic się nie dzianiem" a zajmującym "wszystko się dzianiem" zostaje zatarta. Jednakże zara zara, w krainie unfocused jak diament lśni "Saint Orange", gdzie udało się autorom z indiańskiego obrzędu uczynić zmiatającą nową falę w duchu intelektualnym. Poza tym, a może wcale nie poza, pięknie wydane. –Michał Zagroba


058Talib Kweli
Quality
[2002, Rawkus]

Bossostwo Taliba Kweli. Weźmy jego komentarz do "Get By": "This was the last joint recorded for Quality, and I had to beat back Pharoahe Monch, and Mariah Carey with a stick for the track. (Just plain'.) Kanye did his thug thizzle too. He lit a creative fire under me for the last part of this record. Every day folks wake up not to live, but to get by. This is why we accept our place in poverty, sorrow, misery, etc. Don't just try to get by that shit, Get Out! Like Bob Marley said. "Wake up and live". Doznajecie ? To jeszcze jeden: "I do hip hop music for a living but I listen to everything. On the album, I tried to also make songs that reflect my musical taste. This is the second in my series of remakes (following "For Woman") and like Nina Simone, Eddie Kendricks is one of my musical heroes. There are so many beautiful peaces of music my generation are not familiar with, and if I could invite you all to my crib I would play them. Until then, I will give you my versions. Bilal absolutely destroys this record, especially when he came back to the studio later that night to add the doo wop pans". Hehe, to oczywiście o "Talk To You" (ten z wymiatający basem). Właśnie on + "Get By" i "Rush" wydają mi się najlepsze na Quality, ale równocześnie po raz pierwszy przy płycie hip-hopowej nie dostrzegłem ani jednego momentu, który by mnie nużył. Nawet na Boy In Da Corner zdarzało mi się pomyślec: "Eee, może przeskoczę do następnego". W przypadku Quality nic podobnego nie przyszłoby mi do głowy. Utworów jest 15 i mimo, że mam swoje ulubione, to reszta jakościowo niczym im nie ustępuje. Żaden ze mnie ziomal Kinowski, ale przyznam, że dawno już tak nie doznawałem przy hip-hopie. ("A Keynote Speaker is about to come on. I just wanna to say a few words about him, and you'll all know who he is... Taaaalib Kwaaaali!...".) –Paweł Greczyn


057Adult
Resuscitation
[2001, Ersatz Audio]

Heh, ja naprawdę mam coś napisać o Resuscitation? Ale coś słyszalam, że dziewczyny nie piszą na Porcys, a tak w ogóle to ja się nie znam, no i zaraz mi na Forum napiszą, ze mam nieporządki psychologiczne, interpunkcyjne i słucham mp3 – co to będzie, co to będzie. Hej, a kojarzycie Adult? Bo to tak zwany "ulubiony zespół" mój, a wszyscy prawie, z którymi jakieś rozmowy o muzyce przeprowadzałam, to tylko że "Adult? Nie znam". Tymczasem Nicola Kuperus i Adam Lee Miller, małżeństwo z Detroit, od 1998 roku tworzą coś absolutnie wyjątkowego; coś, czego po prostu każdy interesujący się jakoś muzyką, zwłaszcza elektroniczną, musi spróbować. Charakterystyczny wokal Nikoli powinien być chyba znany szerszej grupie osób z występu na płycie Death In Vegas Scorpio Rising. "Hands Around My Throat", ten niepowtarzalny sposób śpiewania? Jeśli dałoby się wyjaśnić postać głosu Kuperus, to chodzi tu najwyraźniej o połączenie niesamowitej energii z jakimś uderzającym chłodem i dystansem, podkreślanym zresztą przez tak zwany imidż zespolu – garsonki, garnitury, szpilki eleganckie (spójrzcie na okładki Resuscitation albo Anxiety Always). Wiecie, ona śpiewa, czy raczej recytuje – "Sitting in a dispassionate furniture / Not knowing what for" albo "I am a human wreck" i to wszystko bez jakiejś egzaltacji, łatwizny; ona robi ten dystans. No i te motywy konsumpcyjne bez antykonsumpcjonizmu – taki (electro-)punk to mi się podoba. "Popular music for dancing". Właśnie, popular, dlaczego oni nie są bardziej sławni? Na Resuscitation, pierwszym zresztą longplayu Adult, zbiorze ich singli wydanych do roku 2001, mamy jeszcze tak genialne utwory jak "Side-Swiped , "Skinlike" czy moje ulubione chyba "New Object". –Zosia Dąbrowska


056Badly Drawn Boy
The Hour Of Bewilderbeast
[2000, Twisted Nerve]

Nawet "pyszny czekoladowy Nesquik" jedzony po raz 1328 może nie być już taki "pyszny", dlatego bardzo zazdroszcze ludzią, którzy nie słyszeli jeszcze The Hour Of Bewilderbeast i będą mogli cieszyć się poznawaniem tej płyty. Powiem tyle: psychiatrzy z Instytutu Psychiatrii I Neurologii przy ulicy Sobieskiego 1/9 w Warszawie osiągaliby niezłe wyniki wyciągając ludzi z wszelkiego rodzaju depresii puszczając im Badly Drawn Boy. Kiedy pierwszy raz słuchałem THOB, nawet niewiem kiedy samoistnie pojawił mi się uśmiech na twarzy – to jakiś fenomen, z którym wcześniej się nie spotkałem. Poprostu płyta jest tak przesycona ciepłem i jakąś radością, że w pewien odruchowy sposób słuchając kolejnych kawałków wpadamy w sielankowy nastrój. Wszystkie problemy przestają istnieć kiedy wkraczamy w świat Badly Brawn Boya. Zastanawia mnie wielce w jakim stanie był Damon Gough nagrywając tą płytę. Odkrył sens życia? Poznał swoją wielką miłość? A może kosmici robili mu eksperymenty na mózgu? Poprostu ciężko mi pojąć jak można było stworzyć muzykę wywołującą tak silną zmianę nastroju (Kurcze, a może to tylko ja jestem jakiś dziwny.) Słuchanie płyty odbywa się etapami. Na począdku zakochujemy się w "Shining" i "Everybody's Stalking". Po około 10 przesłuchaniach zaczyna nas skręcać przy "Once Around The Block". Potem specyficzny klimat "Fall In A River", gdzie słyszymy dyskotekowy dance-beat skomponowany z misterną melodią gitary i pianina. "I guess that you think I'm stupid or something / Well that's a good thing / That's okay" (może przytaczanie tekstów to słaby pomysł, bo ich pozytywny potencjał jest tak silny, że trzeba by było zacytować ich więkrzość). Następnie "Cause A Rockslide" z klimatycznymi organami Hammonda w długiej końcówce, która zdaje się być kolejnym numerem. Materiał jest dość zróżnicowany, więc dość długo można dostrzegać nowe elementy produkcji płyty. Generalnie Hour zaliczyłbym do tych płyt, które wywarły na mnie spory wpływ i w pewnien sposób mnie tworzyła. –Daro


055Fiery Furnaces
Blueberry Boat
[2004, Rough Trade; 8.1]

Tutaj, kurwa, powiem szczerze – nie miałem specjalnego wyboru. Mesydż mi przyszedł: piszesz commenta do BB. Wprowadzam sie więc w nastrój beztroski, próbując sobie przypomnieć patriotyczne wiersze, których uczono mnie w podstawówce. Bo tak na serio to ja nie wiem, co ja mam o tym albumie mysleć. Na pierwszy rzut świadomego ucha kojarzy mi się toto z karuzelą, którą mam nieszczęscie obserwować z okna, w którym w tym momencie zarabiam pieniądze. Cudeńko składa się z sześciu dwuosobowych rożowych słoni, kręcących się i lewitujących w takt dramatycznie nieudanej muzyki ludycznej a la full vintage Commodore 64. A, no i właśnie... Ciekawostkę tej atrakcji i niniejszej dygresji pointę stanowi fakt, że psychodelię owej atrakcji wyczuwają chyba wszyscy poza tymi, do których jest ona adresowana. Got it? Bo tak naprawdę ja chyba nie wiem, czy utalentowane (to na pewno) rodzeństwo to tak na serio, czy dla żartu (vide Piper Pink Floydów)? Za mało mieli czasu i nie poukładali na półkach, czy też z nudów skrobali po boazerii? Pustka w glowie. Dla mnie jednakowoż (w końcu coś sensownego wypada wystukać, nie?) BB to coś na kształt concept-albumu; zapowiedź powtórnego zstąpienia połączonego z masowym zbawieniem i grzechów pierwowzoru odkupieniem. Tak czy inaczej jest w tym bałaganie parę momentów, gdy złote w jednym rytmie obracają sie zębatki, a różowe słonie pomykają w niebiosach bez pomocy silnika – jakże banalnego – elektrycznego. –Marcin Wyszyński


054Joanna Newsom
The Milk-Eyed Mender
[2004, Drag City]

Wciąż ciężko mi uwierzyć, że ta pani jest ode mnie zaledwie rok starsza. Miałem szczęście widzieć jej koncert w lipcu tego roku na Roskilde. Gwarny zazwyczaj, sąsiadujący z gastronomią i piwodajniami, Pavilion Junior tym razem milczał. Piosenkarka hipnotyzowała pewnością siebie, rozśmieszając jednocześnie tłum, bo między kawałkami uparcie powtarzała tym swoim starczo-młodzieńczym głosikiem rachityczne "thank you". Imponowała skupieniem. A że bardzo się tego ranka "wylaszczyła", w bezkompromisowym, hipisowsko-ludowym stylu, to mieliśmy wrażenie obcowania z postacią zjawiskową ( prawdopodobnie jako jedyna na całym festiwalu wykonywała unplugged i a capella). Milk-Eyed Mender jest też przepięknym kuriozum. Wykształcona harfistka, dzielna folk-rockerka, drąży w tradycji; mimo nietypowych warunków głosowych wyśpiewuje kapitalne dziecięco-pokręcone mądrości – liryki pełne szyderstw, ckliwości, niewymawialnych słów i wesołego poczucia humoru. Moje osobiste highlighty: pierwsze sekundy "This Side Of The Blue", gdzie w anielskiej tonacji Joanna śpiewa o Swietlanie, co ssie cytrynę naprzeciw niej ("Svetlana sucks lemon across from me") i centralna pieśń albumu "Sadie", gdzie przyznaje: "All that I knew is blowing like tumble weed". Urocze. Jej nowe piosenki trwają po 10 minut. Trzeba się bać. –Piotr Kowalczyk


053Spring Heel Jack
Disappeared
[2000, Thirsty Ear]

Rozpoczynający Disappeared utwór "Rachel Point" to przypuszczalnie najlepszy – obezwładniający i wgniatający w fotel – opener jaki słyszałem dotąd w tej dekadzie. Geometrii tracka i ścisłej dyscyplinie dochodzenia każdej kolejnej ścieżki bliżej do oszałamiających dzieł poważki, niż pogiętych bitów z klubu. Bo, dla niezorientowanych: Spring Heel Jack dosłownie *wynaleźli* jungle. Debiutancka EP-ka Sea Lettuce z 1995 dzierży zaszczytne miano manifestu okrzepłego dopiero genre i bije się z wczesnymi demówkami Goldiego o miejsce w annałach. Z każdym następnym krokiem londyński duet inkrustował fundamenty swojego stylu coraz to bogatszymi odniesieniami i ewoluował dalej od suchych korzeni. Albumy w rodzaju 68 Million Shades.... z 1996 wyglądały jak konkretniejsze fragmenty Saturnz Return z dodatkami zagubionych w technicznym otoczeniu dęciaków. Ale raz projekt podpisał kontrakt z labelem Thirsty Ear i element jazzowy stał się docelowym punktem na trasie ich poszukiwań. Disappeared, kamień milowy współczesnej muzycznej teorii, to jakby pomost między DJską przeszłością, a późniejszą eklektyczną orgią Amassed (nagraną z towarzystwem aktualnych gwiazd avant-sceny jazzowej i Jasonem Piercem na wieśle): szczyt kariery Coxona i Walesa. Ich drum'n'bass jest tu kanciasty i wykoncypowany, a symfoniczna ekstrawagancja opracowań zachwyca rozmachem. Precyzyjne i zapętlone mechanicznie polirytmy przegryzają kameralne mgiełki a la Miles Davis w kosmosie. Fanfary wiodą od triumfujących, olimpijskich rejonów ku neurotycznym drganiom, a frazesy vintage-popu adaptowane są do potrzeb techno. Rzadko mam okazję użyć buńczucznego sformułowania "muza XXII wieku". –Borys Dejnarowicz


052Sea And Cake
Oui
[2000, Thrill Jockey]

Z kanonicznym post-rockowym standardem Nassau daleko za plecami, to jest płyta na której chicagowskie combo ustawiło poprzeczkę dla jakości inteligentnego easy-listeningu, ich niedocenione arcydziełko statyki i słodkości. Zarzuty, że nie grają regularnie prób i nie mają w sobie nic z tradycyjne pojmowanego "zespołu" wydają się bezzasadne w świetle full-contactu wewnątrz składu i wynikającego stąd feelingu – złote chwile jak płynne przejście z "Afternoon Speaker" do "All The Photos", sinusoidowe narastanie i malenie napięcia w "The Colony Room" bądź travelling-jazzy-jam-groove "Two Dolphins" zaświadczą. Oddzielną opowieść stanowi McEntire, najlepszy perkusista w muzyce świata na miarę ostatnich 10 lat. Kontrola zestawu to w jego wykonaniu istna uczta dla zmysłów. Uwielbiam jak niedbale otwiera hi-hat w zwrotkach "All The Photos". Piosenkopisarstwo Prekopa zmierza do chill-outu, choć wyłania się zeń stoicka refleksja-spowiedź mężczyzny wieku dojrzałego. Prewitt uzupełnia jego leniwe wokale równie szlachetnymi partiami gitary. Klasa tych panów sprawia, że świeże kapelki fikające dziś na horyzoncie śmieszą i załamują pozerką. Mogę być odosobniony w tej opinii, lecz z dwóch klasycznych dzieł Sea & Cake wolę to młodsze, ponieważ nutki dryfują tu jak puszyste obłoki na letnim niebie, aż można się w nich zapomnieć. Klara opowiadała kiedyś, jak zagapiła się w autobusie i nie wysiadła tam gdzie powinna, tylko przystanek dalej. Pogoda była zapewne piękna, zieleń pachniała zniewalająco, w powietrzu unosiła się woń późnej wiosny. Sam tylko raz doświadczyłem podobnego incydentu, i słuchałem wtedy właśnie Oui. –Borys Dejnarowicz


051Maquiladora
Ritual Of Hearts
[2002, Better Looking; 8.4]

Jeśli komuś wydawało się, że skomponowanie dobrego slo-core'owego kawałka nie jest wcale takie trudne, proponuję kiedyś usiąść na godzinkę przed pianinem i wymyślić tak wspaniałą melodię jak "Heaven". (Wierzcie mi, próbowałem nie raz. I niezbyt wychodziło.) Podstawową wartością Ritual Of Hearts są bez wątpienia znakomite motywy, ale na efekt końcowy składają się też dodające jej niepowtarzalnego nastroju aranżacje. Na przykład klawisze majaczące w tle "Sound Of Rain" albo starodawny akordeon w openerze "The Secret". To one w największym stopniu sprawiają, że brzmienie Maquiladory wydaje się tak niepospolite. Myślę sobie, że deszczowy wieczór to najlepsza pora na Ritual Of Hearts, bo to przecież wyjątkowo dobry czas na głębokie refleksje, do których slo-core świetnie się nadaje. Oprócz dużej porcji smutku na albumie zdarzają się też elementy nacechowane optymistycznie (folkowe "Sweet After" i "Dream Of Snakes" lub pogodny pejzaż "Chinese Girl"). Dla mnie jednak najistotniejszy jest fakt, iż wśród slo-core'owych towarzyszy nie spotkałem dotychczas zespołu, który "brzmiałby" podobnie do Maquiladory – po prostu, w ramach uprawianego gatunku kolesie mają swój własny styl i za to ich cenię. –Paweł Greczyn


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)