SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2004

8 sierpnia 2005

 
070Decemberists
Castaways And Cutouts
[2002, Kill Rock Stars]

Można by zarzucić Colinowi Meloyowi, że w swym hołdowaniu muzykom Neutral Milk Hotel zapędził się o krok za daleko, stylem i charakterem swojej twórczości lądując dokładnie w środku notesu z piosenkami Jeffa Manguma. Krytyka debiutu Decemberists trudno przechodzi jednak przez gardło, a to z powodu samej jakości wspomnianych piosenek. Jako mistrz songwritingu Meloy sprawdza się niewątpliwie lepiej niż w roli architekta brzmieniowego; niesamowicie chwytliwe, soczyste utwory pokroju pop-folkowego "July July" rzucają jednak na kolana nawet największych fanatyków fakturowego eksperymentalizmu. "Here I Dreamt I Was An Architect" to z kolei pełnowartościowy manifest gatunkowej mieszanki spod znaku In The Aeroplane Over The Sea – pastelowo łagodny, idealnie wyważony kawałek świetnie reprezentuje swój "szantowy" mini-genre, łącząc nowoczesny folk, alternatywne country i naiwny pop z gracją godną mangumowskich pierwowzorów. No i co, ma ktoś jeszcze coś do Meloya? –Patryk Mrozek


069Menomena
I Am The Fun Blame Monster
[2003, Muuuhahaha!; 7.8]

Muzykę Menomeny można by opisać równaniem z jedną niewiadomą. Intensywne, wyraziste kompozycje + niesamowity zmysł kolorystyczny + x = Menomena. Niewiadomą pozostaje odpowiedź na pytanie: skąd się, do licha, ta trójka wzięła? (Oraz pozakonkursowe: czy nagrają godnego następcę I Am The Fun Blame Monster? Czy w ogóle coś jeszcze nagrają?) Dla mnie, osobiście, słuchanie Menomeny było jednym z najprzyjemniejszym przeżyć muzycznych ostatnich pięciu lat. To było dwa lata temu. Sześć godzin na stoku, powrót do schroniska na szczycie góry, gorąca kąpiel i pod kołdrę z Menomeną. Tydzień tego intymnego pożycia wykoślawił moją zdolność do racjonalnej oceny albumu. Na przykład Ela mówi, że nie takie dobre, że dosyć szybko się nudzi. Nie wiem. Wiem natomiast, że wzrusza mnie linia melodyczna "The Late Great Libido", wzrusza mnie melodia "E. Is Stable". Orzeźwiające działanie motywu gitary w "Oahu" nie podlega dyskusji. No i ich wyobraźnia w zakresie brzmienia zespołu, aranżacji. Choćby na przykładzie "Twenty Cell Revolt" – zaczyna aksamitny wokal pozostawiony sam na sam z masywną perkusją, potem wchodzi linia basu grana na fortepianie, potem akcenty saksofonu w najniższych rejestrach (ge-nial-ne), jakiś Hammond, zwielokrotniony wokal, później dzwonki... I tak można by o każdej piosence. Maksymalnie kreatywne podejście do formy piosenki i tkanki brzmieniowej. I chyba słowo "kreatywność" najlepiej oddaje fenomen tej płyty. Trzech przyjaciół, komputer i talent. Proste. –Piotr Piechota


068Akufen
My Way
[2002, Force Inc.; 8.4]

Stuk, puk, stuk, puk. Przeboju chyba z tego nie będzie. A jednak! Może nie każdy wielbiciel Paula Van Dyka pokochał Akufena, lecz faktem pozostaje, że płytą My Way udało mu się pozyskać w kraju Chopina i Niemena liczne rzesze wiernych sympatyków. Zastępy ich idą w dziesiątki, może ze cztery. A to, w jaki sposób udało się Akufenowi zapanować nad zawartością swego debiutanckiego LP zadziwia, przeraża i uczy. (W ogóle, dobrze, że udało mu się zapanować nad zakamarkami własnego umysłu. No pomyślcie, on musiał wcześniej usłyszeć TĘ muzykę w swojej głowie, nie?) Przecież "na papierze" to nie miało prawa zadziałać. A jednak. Z pomocą przyszedł Akufenowi niewątpliwie house'owy beat. Niczym światło latarni morskiej, rozświetla czarną przestrzeń zwichrowanych trzasków, strzępków i innych upośledzonych dźwięków zamieszczonych na My Way. Porządkuje, a jednocześnie kręci, naprawdę, w stricte house'owy sposób kręci. Muzyka taneczna według Marca Leclaira intryguje świeżością spojrzenia na temat oraz własnym, niepodrabialnym stylem. Któż potrafiłby tak oryginalnie przetworzyć latynoskie rytmy, jak Akufen w "Heaven Can Wait"? W nawiązaniu do padającej w ostatnim utworze deklaracji ("I wanna do it my way"), mogę z czystym sumieniem powiedzieć: panie Marku, droga okazała się słuszna. –Piotr Piechota


067Fire Show
Saint The Fire Show
[2002, Perishable; 8.3]

Śmierć, śmierć. Mamy cholerne lato, ale nie musicie się weselić, ono minie. Ostatnio właśnie pogoda się popsuła na trwałe, mam nadzieję. Kto ma moją Laleczkę Chucky? Czytałem w zinie jakimś o żołnierzach Specnazu, że jedno z ich zadań na ćwiczeniach polega na odnajdywaniu krążka hokejowego w basenie wypełnionym szczątkami z rzeźni. Nie mam dobrej kondycji od fajek, to mnie nie przyjmą. A Czarny kupił sobie gitarę. Wszyscy mają gitary dookoła. On niby jest inny, mówi, że trash jest nudny, że deathem przejadł się już jego kot nawet. Ma racje, ale sam nic ciekawego nie wymyśli, chujek. Wczoraj miałem nakarmić myszy ale znudziło mi się, niech zdychają, i zapuściłem to, pod wpływem czego Czarny nagle zajął się muzą. Łagodniejsze to gówno od wszystkiego, co znam, ale pojebane chyba nawet bardziej. Nie no Xiu Xiu pojebańsze. To kobieta na wokalu? Koleś, ale jest gejachą jak nic, wiec na jedno wychodzi. Też ma problemy, ale nie jest twardy. To denerwuje. Pierwszy raz siostra moja młodsza by może coś polubiła z mojej muzy, bo tu chcą wzruszać momentami, melancholią jakąś taką, czy czymś. W ostatnim to nawet o miłości, ha ha ha, głupol śpiewa. Wrażliwi to się pewnie w to zasłuchują, ja nie mogę jacy oni głupi też. Sranie. Wolę jak o królikach się drze. Choć nie kumam – "Rabbit of my soul is the king of his ghost"? Za mało tu robali, ale nagrywali chyba w kostnicy, więc doceniam i ostatecznie może być. No, to śmierć wam. –Jędrzej Michalak


066Jay-Z
The Blueprint
[2001, Roc-A-Fella]

W dniu w którym zabrałem na zajęcia pożyczony od Kinola egzemplarz The Blueprint, wyjąłem go dumnie na ławkę i przeglądałem wkładkę. Gwara zauważył błyskawicznie że na fotce wewnętrznej Jay-Z wygląda jak by się zesrał (przytrzymuje szerokie opadające spodnie z miną siedzącego na kiblu), co spowodowało ekstazę śmiechu w wykonaniu niżej podpisanego do końca ćwiczeń. Lecz jeśli Carter chciał coś osiągnąć tą płytą, to raczej to, żebyście wy się zesrali. Z wrażenia. W sławetnym dissie "Takeover" wyzywa Mobb Deepa od wieśniaków, a Nasowi wysuwa szczerze mówiąc średnio trafione zarzuty ("Nigga switch up your flow"?!), ale robi to z taką żulerską butą w głosie, że nietrudno przyklasnąć. Siła perswazji. W teorii zsamplowanie podstawy rytmicznej "Five To One" i Morrisona drącego się "Come on!" wydaje się komiczne, ale tu maczał palce K-West, nie mam pytań. W ogóle stawka producentów doborowa: Eminem, Timbaland. Smaczków w bród. W "All I Need" nuta basu na 0:39, to dobre. Oj dobre. Z kolei Just Blaze ścieli łóżko dla najładniejszego tracka zestawu, "Girls, Girls Girls". Marzę usłyszeć kiedyś w trakcie gry wstępnej echo "Je t'adore Borys D". Smyki i soulowy gospel w backgroundzie wirują jak u Barry White'a. Grubas nawija lejtmotyw przewodni. Basik podjeżdża zawadiacko w chorusie. Na tym tle Hova opowiada, że ma te wszystkie laski: Hiszpankę, Francuzkę, Indiankę, czarną i modelkę, która wprawdzie nie gotuje i nie sprząta, ale zawsze odstawiona imprezuje. I miał rację, jest pełnoprawnym bossem – w końcu sypia z TĄ Beyoncé i to dzięki temu albumowi mógł się trzy lata później ogłosić "number 1 on everybody list". –Borys Dejnarowicz


065Jan Jelinek
Loop-Finding-Jazz-Records
[2001, ~scape; 8.1]

Gdyby w momencie roztapiania kostki masła w piekarniku wstawić do środka mikroporty zdolne przetrzymać wysoką temperaturę i wychwycić atomistyczne drgania dźwiękowych fal jako odgłosy dające się opisać nutowo, efektem takiego procesu byłby ten krążek. Głębiej rozmyte niż single zebrane na Textstar, impresje wypełniające Loop-Finding to Jelinek at his most poetic & ambivalent – refleksyjny nastrój dominuje nad technicznym zapleczem, a pulsujące non-stop syntetyczne perkusjonalia nie dość że nie mają w sobie nic tanecznego, to jeszcze rezonują organicznie, niczym kod porozumiewawczy drobnych owadów. Środkowa, mistrzowska sekwencja płyty, od "They, Them", przez mój highlight "Them, Their" z kręcącą modulacją sygnału, po erotycznie migający "Tendency" (ta zmiana tonacji na 3:22 to blueprint dla Delaya na Present Lover oraz wszelkich pochodnych wykonawców) przypomina o charakterystycznej tylko serdecznemu Jankowi opcji: mimo, że przecież instrumentalne pejzażyki namalowane dość luźną łapką, utwory pilnują logiki "piosenkowej", ze stopniowym przeobrażaniem stadiów, repetycyjnym napięciem (a nie hipnozą) i actual "mostkami". Gdy nocami zmęczony siedzę za kompem pracując nad jebanymi updejtami waszej ulubionej witrynki, tego najczęściej słucham. –Borys Dejnarowicz


064Animal Collective
Sung Tongs
[2004, Fat Cat; 6.4]

Ocena Sung Tongs to największa recenzencka wpadka redaktora Zagroby. 6.4? Suck my bleeding nipples, aloha Michaelan. Czujecie ten dysonans? Niemal każdy kto swoje słuchalne doświadczenia liczy w setkach przemielonych krążków, ogromnie doznaje przy tym albumie, ponieważ jego piękno jest "inne" i "chore", nie tracąc wcale nic z estetycznych właściwości. Tak naprawdę pierwsze trzy kawałki decydują o wszystkim. Opener "Leaf House" poi uszy rozkosznymi sprzecznościami – obok padaczki ekspresyjnej w postaci "This house is saa-aa-aa-aa-aad" (z pewnością kolesie brzmią jak pacjenci szpitala psychiatrycznego z przepisaną kuracją polegającą na graniu folku) lokuje się legendarny trick z chórkami finalnymi, gdzie na rosnącą progresję Misia Pandy "No one, no one, no one, no one" Avey odpowiada schodzącym w dół "Tu tu tu tu tu...", paraliżując cierpiącym na przesadny urok kontrapunktem harmonicznym. Dwuminutowy *singiel* (ee, eee) "Who Could Win A Rabbit" z tematem melodycznym ciągnącym się jak zakończenie tandetnego japońskiego horroru to jeden z tracków z powodu których jakiś ILMowiec zapytał "czemu Animal Collective nie porzucą tego całego etosu 'awangardy' i nie staną się po prostu najlepszym popowym zespołem świata?". O "The Softest Voice" Maciek Cieślak powiedział, że tak bardzo identyfikuje się z filozofią tego grania, iż sam mógłby coś podobnego napisać. Ten odrętwiały motyw ilustruje narodziny wszechświata, jak Kuba raz rzekł. Zaiste, wkrada się metafizyka. Potem są jeszcze niby momenty (odpowiedź na "The Mansion" w postaci utworu free "Visiting Friends" czy nienormalny szkopuł kompozycyjny – zryw wokalny w "Mouthed Wooed Her"), ale nikt ich już nie słucha; wszyscy słuchają uważnie 3 pierwszych i robią wrzawę wokół kolejnego "wielkiego zespołu niezal". Tylko że ten miał już dawno na koncie jedną z największych płyt w historii rocka, a Mike o tym wiedział i przypuszczalnie dlatego jego ocena była taka niska. –Borys Dejnarowicz


063Modest Mouse
Good News For People Who Love Bad News
[2004, Epic; 7.6]

Gdyby jakiś inny zespół nagrał dwa lata temu muzykę z Good News na swój album, nie zmieściłby się on na tej liście; wątpię nawet, czy dorwałby choćby końcówkę naszego zestawienia rocznego. Czego nie miałyby kompozycje The Band znajdujące się na płycie The Album, co ma ostatni krążek Modest Mouse? Na pewno najdotkliwsza byłaby dziura po Brocku. Po jego tekstach, o tym na przykład, że życie nas sobie wypożycza. Po jego sposobie wymawiania słów, który nawet dosyć emocjonujący jest. "PLEAAAASE, bury me with it!". Nie frasujcie się na zaś, nie będę wyprowadzał kolejnych dowodów na wiadome. Po co – słychać co i jak z Isaackiem B od którejkolwiek strony byś na Good News nie spojrzał. W ogóle to nie chciałbym nim być. Nagrywasz kilkadziesiąt piosenek-ABSOLUTÓW, do jednej z nich wymyślając riff dekady (no ten szósty na Lonesome to zacny jest), a świat na pytanie "Modest Mouse?" odpowiada – "Float On"! W nieco tylko lepszym przypadku odzywa się ktoś znający jeden czy też góra dwa krążki bandu. Kiepawo, bo, wiecie, jakby.. no.. Modest Mouse to jeden z  k i l k u  najlepszych zespołów w historii. Zatem jakkolwiek wzruszające i piękne i zajebiste i wymiatające i dopracowane i nieujmowalne w słowa jest Good News, to to wciąż jedna ze słabszych płyt zespołu. HUH. –Jędrzej Michalak


062Wrens
The Meadowlands
[2003, Absolutely Kosher; 7.5]

Jestem pewien, że płyta, którą włącza Rob Fleming, główny bohater Wierności W Stereo, tuż po opuszczeniu go przez Laurę, to właśnie Meadowlands. Niemal każda recenzja trzeciego album Wrens zaczyna się autobiograficznie i zahacza o lekki ekshibicjonizm. Obecności telepatycznego porozumienia w tej kwestii dowiedli choćby Borys z Ryanem (recenzowaliśmy ten album niemal miesiąc wcześniej). To jednak o czymś świadczy. Czy więc Meadowlands zasłużyło tylko na 7.5? O to lepiej pytać samego autora. Ja dziś nie przypominam sobie płyty, którą traktowałbym tak osobiście. Ale to nie moja wina – przecież sami Wrens wywalają na pożarcie ludożerce swoje wnętrzności, rozterki, rozkminki i przegrane szanse... Jak to możliwe, że po setkach przesłuchań dalej utożsamiam się z 40-letnimi facetami smęcącymi, że nie zostali gwiazdami rocka? Ważne, jak to robią. "She Sends Kisses" to chyba najwybitniejsza, najbardziej wzruszająca ejtisowa power-ballada – z tych, które w podstawówce tańczyło się na dyskotekach jako "wolne". To mógłby być wielki, kiczowaty, stadionowy rock, a jest bezpretensjonalny niezal-wyciskacz łez. Na drugim biegunie są wysokooktanowe gitary w "Faster Gun" i "Per Second Second", przypominające furię wybitnego Secaucus. Pełna frustracji melancholia przegranego faceta w innym rockerze "Everyone Chooses Sides" jest autobiograficzną klamrą. Prościutkie teksty Bissella w połączeniu z tą college-Pixiesowo-rockową tradycją tworzą niemal klasyczną konstrukcję. Prawie każdy wers śpiewany przez tego faceta jest ukłuciem. Dam się zabić za końcówkę "13 Months In 6 Minutes", za wejście przed refrenem "This Boy Is Exhausted", za same nawet tytuły, okładkę. A mogli przecież być nudni równie nudni co Creed, grać na gitarze dla MTV. –Piotr Kowalczyk


061Boards Of Canada
Geogaddi
[2002, Warp; 8.0]

A więc tak wyglądają koszmary ufoludków. Nocny spacer po wiejskich bezdrożach z Geogaddi niezawodnie okaże się mrożącym krew przeżyciem. Sprawdzone – trzeba sięgać po pokłady męskości, by nie oglądać się za siebie na ostrzejszych zakrętach i nie zadygotać nagle na widok własnego cienia przechodząc obok oświetlonej chałupy. Brrr. Dla fanatyków IDMu doświadczanie Boardsów w ciemnościach może graniczyć intensywnością z doznaniami purytańskiej gawiedzi na kazaniach Jonathana Edwardsa lub wrażeniami kinomanów o wątlejszych nerwach podczas pierwszych seansów Egzorcysty. Przeglądając internetowe fora poświęcone twórczości duetu natkniemy się na ghost stories niemalże, opowiadające o strachu towarzyszącym zgłębianiu przerażająco mrocznych projekcji Sandisona i Eoina. Jeden gościu zwyklinał Szkotów za bezwstydne przekształcanie głosów najmłodszych pociech, zamieniających się na Geogaddi w zimne upiory. Prawdą jest co pisał mój poprzednik o pięknie, inteligencji, ponadczasowości i niedopowiedzeniu. Za to element grozy i wstrząsającej tajemnicy należy raczej do sfery iluzji, ale nie chodzi o to czy coś jest prawdziwe, a jak przekonująco nakreśli się obraz piekła lub przedstawi opętanie przez demona, tak by zwiedziony odbiorca uwierzył. –Michał Zagroba


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)