SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2004

8 sierpnia 2005

 
080Manitoba
Up In Flames
[2003, Leaf; 8.2]

Są takie płyty, które dosyć trudno zakwalifikować jako "zbiór piosenek" czy nawet "dzieło muzyczne". Muzyka zdaje się być w przypadku Up In Flames jedynie drugorzędnym elementem; liczy się nieokiełznany, gorączkowy żar, absolutnie niepowtarzalny klimat instrumentalnego kolażu. Nie potrafię przypomnieć sobie drugiego albumu, którego atmosfera byłaby wręcz namacalna; płyty żyjącej własnym życiem, oddychającej w rytm pulsujących bitów. Mimo wszystko, można by pokusić się o analizę dźwiękowej podstawy, choćby po to, by odkryć kompozytorski geniusz Dana Snaitha, ukryty pod gęstymi warstwami parzącej mgły. Żywe instrumenty i elektroniczne ozdobniki, dynamiczna gra perkusji wsparta szeroką gamą gwizdów, dzwoneczków czy innych przeszkadzajek; czasem niewyraźny, odrealniony wokal "z głębi dżungli". Wszystko dobrane nadzwyczaj skrzętnie i precyzyjnie, tak że wszelkie "ochy" i "achy" jak najbardziej na miejscu; tak samo jak szczere zaskoczenie: do czego ciągle zdolna jest muzyka. –Patryk Mrozek


079Greater California
The Little Pacific
[2002, Subtitled Audio; 8.4]

Po niejednokrotnie przykrych doświadczeniach z wszechobecną gawiedzią alt-countrowych singer-songwriterów, brytyjskimi przynudzaczami w stylu koszmarnego Delays czy kolejnymi kopiami Low, niezależny emo-pop znacznie traci u mnie na wartości. Prawdopodobieństwo emocjonalnych wylewów kosztem popowej treści oraz olewania muzycznej warstwy w przypadku bedroomowych actów staje się coraz to wyższe. Na szczęście, co pewien czas, ni stąd ni zowąd, jakiś mało znaczący zespolik decyduje się wyszydzić mój brak wiary, wydając subtelną perełkę pokroju Little Pacific właśnie. Może to kwestia zaszczytnych inspiracji grupy, celujących gdzieś tak w późno-środkowych Beatlesów, ale już półtoraminutowego openera "Dwelling Good" słucha się z największą przyjemnością. Psychodeliczny basik, pełna werwy, bluesująca gitarowa partia, nastrojowa reminiscencja The Hour Of Bewilderbeast. Najlepsze, iż żaden następny track nie ustępuje jakością; cały materiał to niewątpliwa uczta dla głodnych popowych melodii, jak i urokliwego klimatu. A przede wszystkim, naprawdę udanego połączenia tych elementów. –Patryk Mrozek


078Madvillain
Madvillainy
[2004, Stones Throw; 8.0]

Ileż ci kolesie nagrali przez ostatnie pięć lat płyt pod różnymi pseudonimami! Bez kitu, że Daniel Dumile i Otis Jackson Jr. mogliby być jedynymi artystami undie-hip-hop-hopowymi, a płyt by nie brakło. Zajebistych płyt. Ich wspólny projekt to rzecz, która wyszła tak tylko jak mogła wyjść. Madlib stworzył same esencjonalne, koronkowe bity, bez przydługawych cannabisowych jamów, do których czasem ma skłonności (ostanie Quasimoto). MF Doom wolniejszy niż przeważnie, jawi się jako najbardziej kozacki czarny charakter we wszechświecie wszechświecie, a jego rymów nie może ogarnąć mój mózg. Ale najważniejsza jest chemia panująca między tymi kolesiami. Rymy i bity tworzą jedność jak u nikogo innego ("Accordion" to najoczywistszy przykład). Zdaje się, że chłopaki mają wspólny umysł. Rozpierdala spójność tej płyty. Wszystko wpasowuje się w koncept opowieści o superłotrach. Te skity, te przejścia między kawałkami (jak z mistycznego "Shadows Of Tomorrow" wyłania się "Operation Lifesaver" to już mi nie trzeba żadnej innej płyty), ten artwork! Założę się, że wy nie kminicie takich faz "na zbaku". –Łukasz Konatowicz


077Primal Scream
Exterminator
[2000, Creation]

Pamiętacie rok 2000? Travis, Stereophonics, Coldplay. No i XTRMNTR dla przeciwwagi. Ten eksterminator to był prawdziwy pogromca zaprzyjaźnionych z radiem smętów. Primal Scream stworzyli tego potwora z pomocą Kevina Shieldsa, Bernarda Sumnera, Chemical Brothers i Davida Holmesa. Do tego w zespole grają między innymi byli członkowie Jesus & Mary Chain i Stone Roses. Czyli 20 lat brytyjskiego indie w jednym studiu. Doświadczenie wszystkich bossów pracujących przy płycie tłumaczy jej dopracowane brzmienie. Permanentny wkurw frontmana, Bobbiego Gillespiego, tłumaczy całą resztę. Tytuł otwierającego, złowrogiego funku "Kill All Hippies" sugeruje z czym mamy do czynienia. "Accelerator" czy "Swastika Eyes" należą do najbardziej przerażających rzeczy jakie słyszałem w tej dekadzie. Gillespie na XTRMNTR to doświadczony punk, któremu ciągle działa na nerwy Ameryka ("Swastika Eyes"), rodzina królewska ("Insect Royalty") i on sam ("Pills"), ale ma jeszcze przestrogi dla młodszych ("Exterminator", "Keep Your Dreams"). A reszta załogi złapała jakiś przerażający groove i wyprodukowała hałas, który brzmi jak ze trzy Gangs Of Four kolaborujące z całym podziemiem acid-housowym. MŻDŻCL. –Łukasz Konatowicz


076Hot Hot Heat
Make Up The Breakdown
[2002, Sub Pop; 8.0]

Wiadomo, że nikt się nie będzie tym podniecał jak poważnymi opusami poważnych wykonawców. Ale ja tam tę małą płytę przesłuchałem o wiele więcej razy niż jakieś niekończące się albumy Modest Mouse czy Sigur Rós. Oto longplay zajebisty bo zajebisty i jeśli kogoś nie ruszają te piosenki to wytłumaczyć mu ich fenomenu nie potrafię. Cała jej atrakcyjność polega na fajnym zestawieniu akordów. Jest krótka, mało ambitna i niepoważna. No ale hello, co za refreny! Wszyscy razem: "Ugly or pretty, it's still my city". Wszyscy razem: "Bandages on my legs and my arms from you". Wszyscy razem: "Caiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiirooooooooooooo". Każda z dziesięciu piosenek miała szlagierowy potencjał jak jakieś "Ever Fallen In Love", nie przymierzając. Produkcja Jacka Endino była dokładnie taka jak powinna być. Do tego grali nowofalowo zanim to było na topie i nie wygłupiali się na trasie z U2. Na lato do discmana jak znalazł (czego o Agaetis powiedzieć nie mogę). –Łukasz Konatowicz


075Clinic
Internal Wrangler
[2000, Domino; 8.3]

Internal Wrangler to album świeży, oryginalny i gwarantujący słuchaczowi niesłychaną radochę wynikającą z samego faktu obcowania z nim. Wszak, pewną surowością i niechlujnością oferowanych nam kompozycji, zespół potwierdza swą przynależność do tego całego nurtu garażowego grania, lecz to co wyróżnia chłopaków z Clinic, to fantastyczna swoboda w tworzeniu świetnych rockowych kawałków. Nieskrępowane podejście do nagrywanej przez nich muzyki wyłapuje się już po pierwszych dźwiękach otwierającego album "Voodoo Wop", by wraz z kolejnymi utworami jedynie utwierdzać się w tym przekonaniu. I choć mogłoby się wydawać, że to te bardziej ekspresyjne fragmenty płyty (jak chociażby genialny utwór tytułowy lub szalone "T.K.") najbardziej napędzają album, jednak trudno mi wyobrazić go sobie bez takich lirycznych perełek, jak na przykład śliczne "Goodnight Georgie". To właśnie tych parę łagodniejszych, wolniejszych piosenek znacząco wpływa tu na zróżnicowanie albumu, tym samym dodając mu trochę w ogólnej ocenie. A na wysoką notę swej debiutanckiej płyty Clinic zdecydowanie zasłużyli. –Łukasz Halicki


074Blackalicious
Blazing Arrow
[2002, MCA; 8.0]

Blazing Arrow jawi mi się dzisiaj jako jeden z najbardziej niepowtarzalnych albumów hip- hopowych ostatnich kilku lat. Radosna i niezwykle swobodna atmosfera, która wytwarza się niemal natychmiast po odpaleniu krążka w odtwarzaczu, jest wyjątkowym zjawiskiem, niestety coraz rzadziej spotykanym w muzyce. Luz w twórczości kolesi jest automatycznie wyczuwalny, poczynając od mającego charakter intra "Bow And Fire" aż do zamykającego album, bujającego "Day One". Nieco komercyjne zabarwienie dostarczanej słuchaczowi muzyki, uzyskane poprzez pojawiające się tu i ówdzie elementy r&b, należy bez wątpienia uznać za atut, stanowiący przede wszystkim o słodko-przyjemnym charakterze płyty. Dosyć często pojawiające się żeńskie zaśpiewy, charakterystyczny groove, świetne melodie, a przede wszystkim naturalne brzmienie instrumentów znacząco wpływają na lekkość materiału, nie ujmując mu jednocześnie w żaden sposób artystycznej wartości. Optymistyczny przekaz, skumulowany w moim faworycie "Make You Feel That Way", skutecznie udowadnia, że ziomom daleko do rymowanek o niczym; przesłanie całości jest wyraziście zarysowane. I choć miłość oraz muzyka, stanowiące zauważalnie największą część tekstów, nie wydają się być tematami nadzwyczaj nowatorskimi, to w warstwie słownej udaje im się uniknąć banału, a niektóre fragmenty po prostu ujmują trafnością spostrzeżeń. Reasumując: dobry, pozytywny rap, nie tylko dla wielbicieli gatunku. –Łukasz Halicki


073Go! Team
Thunder, Lightning, Strike
[2004, Memphis Industries; 7.8]

Gdyby ci sympatyczni kolesie wymiatali hookami na całym krążku tak jak w "Bottle Rocket", szaleństwo ich debiutu zuchwale porównałbym do szaleństwa Remain In Light. Nie mogę tego zrobić, ale sama chętka pozostawia nadzieję, że skoro tylu pewniaków, faworytów i pupilków zrobili w bambuko głównie pomysłem na album, to powrócą dojrzalsi z krążkiem, w którym zazębiał będzie się każdy element. Największym hedonistom pewnie by trudno ogarnąć skutki położenia się pod kołowroty takiego albumu, skoro już Thunder, Lightning, Strike miażdżył nas swoją oryginalnością jak walec miażdży mrówki. Pewne uzdrowienie wiosłowego żywiołu, w stosunku do takiego Deerhoofa, załoga nadrabia z nawiązką pijaną mieszanką stylistyk znanych z parkietów, wypasionych słuchawek precyzyjnych DJów, ale i list przebojów amerykańskiej MTV. Efekt: powietrze u mojej babci chowa się przy świeżości Thunder... Raz świeżość ta nawet przyćmiła mi zwykle staranną kontrolę własnego image'u, przez co pozwoliłem sobie na połączenie nocnego biegania z tańcem z pokazywaniem. O to jak mi szło, spytajcie rowerzystę, na którego oczywiście MUSIAŁEM się natknąć na tej polnej drodze o drugiej w nocy (wakacje, man). No ale cóż, młodzi jesteśmy, za trzydzieści lat pewnie nie będę się przyznawał do podobnych "wybryków". Również i Go! Team najpewniej utraci w moich oczach, z tymi ich nieustannymi wygłupami, gitarowo-dętym hałasowaniem i brakiem odpowiedzialności. Bleh. –Jędrzej Michalak


072Mark Eitzel
The Invisible Man
[2001, Matador]

Wstrząsający dokument filmowy który widziałem ostatnio, Szczur W Koronie, opowiada z bliska historię zmagań młodego alkoholika z nałogiem i kreujący się mimowolnie wokół niego świat nadziei, zatraty i samo-manipulacji. Temat alkoholizmu – pozornie, czy może być coś mocniej wyświechtanego i sztampowego? Gros spuścizny Marka Eitzela to jedna z najbardziej przekonujących ripost na ten zarzut jakie istnieją. W 1991, przykuty do kieliszka artysta zamienił (możliwe, iż mimowolnie) swój główny dramat i słabość w fundament arcydzieła Everclear liderowanej grupy American Music Club. Anioły zataczały elipsy jak szalone, a drzewa gięły się do gruntu, gdy facet teatralnie ujawniał rozrachunek niemocy. I choć od wtedy nagrał wiele przejmujących followerów, dopiero dokładnie 10 lat później otarł się poziomem o opus magnum życia, na jednym z przestępczo przeoczonych albumów XXI wieku. Ciężko mi analizować na zimno Invisible Man, bowiem trzęsły mną dreszcze już przy pierwszym spotkaniu z tą płytą, tuż po premierze. Eitzel w końcu doszlifował celność tekstów do perfekcji, ale tu patrzy z innej perspektywy: po dekadzie spogląda na zmarnowane najlepsze lata i to właśnie chyba głównie wzrusza. Odwaga popchnęła go do sięgnięcia po środki produkcyjne jakich wcześniej jego gotycki alt-folk nie uświadczył: tracki delikatnie obfitują w programowane biciki, brzmieniowe kolorki i prawie każdy zawiera ten trademark reverb na keyboardach. I closera napisał w 5 sekund, w formie żartu, ale wtem pomyślał "Ha ha". –Borys Dejnarowicz


071Goldfrapp
Felt Mountain
[2000, Mute; 7.5]

Ledwie wyczuwalna porcja elektroniki, aranżacje obficie czerpiące z muzyki lat sześćdziesiątych, odrobina instrumentów smyczkowych oraz piękny, zmysłowy kobiecy głos. A do tego pewna doza magii oraz tajemniczości, subtelnie wplecionych gdzieś tam między elementy składowe każdego z utworów. Tak brzmi przepis na sukces, skutecznie wcielony w życie przez Alison Goldfrapp oraz Willa Gregory na ich debiutanckim Felt Mountain. Każdy z dziewięciu kawałków na płycie zawiera w sobie coś niesamowicie wciągającego i obezwładniającego, jakiś pierwiastek metafizyki, nie pozwalający na jakąkolwiek obojętność wobec tych dźwięków. Delikatna barwa głosu Alison, która to niejako przewodzi muzyce, urzeka swym pięknem, niesłychanym wdziękiem oraz dostojeństwem. W jej wykonaniu nawet zwyczajne ''La la la la la la'' (wieńczące album, przejmujące ''Horse Tears'') zniewala słuchacza swym nieuchwytnym czarem, brzmiąc niczym inkantacja mająca na celu zawładnąć jego sercem. Tak też się dzieje, przynajmniej w moim przypadku. I wcale nie jest mi z tym źle, powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie. A za te wszystkie cudowne momenty na Felt Mountain mogę jej wybaczyć średnio udany follow-up. –Łukasz Halicki


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)