SPECJALNE - Ranking
100 Płyt 1990-1999
27 sierpnia 2012
050Oval 94 Diskont [1995, Mille Plateaux] Recenzje albumów ambientowych niczego chyba nie wyeksploatowały tak, jak metaforyki atmosferyczno-akwatycznej. Ale serio, gdzie nie spojrzysz, przesuwające się leniwie obłoki, szmery ciężkiego, sierpniowego popołudnia, wilgotna bryza na twarzy i jęki podwodnych ssaków. Choroba morska od samego czytania. By dotrzeć do miejsca przeznaczenia 94 Diskont, nie ma jednak innej drogi, jak przemierzyć oceaniczny opener "Do While". A wierzcie mi, jest to jedna z tych podróży, których przebieg okazuje się ważniejszy niż pierwotny cel. "Do While" jest panoramą możliwości sennej proksemiki. Na przestrzeni 24 minut utworu, jak podczas wielu godzin dalekobieżnego rejsu, nie znajdzie się niczego, czego od samego początku by tam nie było. Niezmierzona toń cała w zasięgu twojego wzroku. Możesz przesuwać nim po linii horyzontu, rozmyślając, czym zajmiesz się po zawinięciu statku do portu; przeczesywać fale w poszukiwaniu pobłysku łuski jakiegoś wodnego drapieżcy; śledzić refleksy odbijającego się w zmarszczonej tafli granatowoczarnego nieba. Możesz zajrzeć w głąb i obserwować goniące nie wiadomo dokąd ławice drobnych, lancetowatych ryb, omijać podwodne skały w poszukiwaniu nadnaturalnej wielkości ukwiałów, puścić się dnem w trop za płaszczką, chcąc poznać miejsce jej kryjówki albo skaleczyć się o zardzewiałą puszkę. Nieraz obejrzysz się za dziwną odmianą żaglicy, której blik zarejestrowany kątem oka śmiertelnie cię wystraszy, lecz gdy to zrobisz, jej tam nie będzie. Gdy podniesiesz wzrok, ujrzysz cudownie rozbłyskujące gdzieś w oddali, przebijające się przez zieloną głębinę, przyprawiające o obłęd w swoim roztańczeniu promienie słońca. Może poczujesz pragnienie, by już tutaj zostać. Przyjemny chłód ślizga się po nieważkim ciele, a jedyną obowiązującą zasadą jest niczym niezakłócony, wieczny, cichy spokój. Tutaj zostać! Całe życie tu to kolory i kształty, płynące przed oczami. Kolory i kształty, płynące przed oczami. Ocucony na brzegu chlupnięciem w twarz od dystyngowanej damy, której obrzygałeś wieczorową kreację, jak przyjmiesz tłumaczenie, że wszystko to było halucynacją, wywołaną morską dolegliwością? Suchy jak pieprz. Nurek-lunatyk? Nie ja, Gary War. Więc co? Zostajesz sam. Idąc brzegiem plaży, zauważasz w końcu trzech mężczyzn; podchodząc, spostrzegasz, że – bez słowa, jakby w jakimś opętańczym szale – mażą oni sterty płyt fluorescencyjnymi flamastrami, ryją w nich składanym nożem, czasem uderzą w piach, jeden się poderwie, rozdepcze krążek z nieopisaną wściekłością, i pac – do wody. Co sekundę w oceanie lądują kolejne szczątki albumów. Kim są ci ludzie i co robią? Co to za miejsce? – myślisz. Przypominasz sobie o Aglaurze, jednym z owych dziwnych, a zarazem zdumiewająco znajomych fantastycznych miast, o których próbował opowiedzieć ci kiedyś przyjaciel, a potrafił powiedzieć niewiele oprócz tego, co sami mieszkańcy odwiecznie powtarzają, nawet jeśli ich opowieści kłóciły się z tym, co – jak sądził – widział na własne oczy: chciałbyś to wyrazić, ale wszystko, co dotychczas powiedziano o Aglaurze, więzi słowa i zmusza cię, abyś odtwarzał zdania zamiast je tworzyć. Zatem to wszystko? To cały glitch i nic więcej powiedzieć nie można? Myśl. Więc jaki był nastrój otchłani "Do While"? Beztroski, lekki, melancholijny, groźny? I czy w latach dziewięćdziesiątych William Basinski miał skrzela? Rany, nie wiem. Na tej plaży wszystko przesycone jest jakimś niewytłumaczalnym, dławiącym w gardle lękiem. –Karolina Miszczak |
049Guided By Voices Bee Thousand [1994, Scat] Jako dziecko, które spędziło parę dobrych lat na nauce tańca, nigdy byłam w stanie pojąć popularności hasła "Tańcz, jakby nikt nie patrzył!". Wydawało mi się ono zawsze tak fundamentalnie durne jak postulaty "jedzenia, jakby nikt nie patrzył", czy "mówienia, jakby nikt nie słuchał". W pewnych aktach natury społecznej właśnie o to chodzi, żeby patrzyli. Na etapie siódmej płyty, Guided By Voices dawno już zrezygnowali z uwzględniania w swoim schemacie poznawczym koncepcji publiczności, bo ewidentnie grają jakby nikt nie patrzył. I właśnie dlatego Bee Thousand kochamy miłością czystą, tak jak zawsze kocha się mocniej to bardziej ułomne z dwóch zwierzątek. Ujmujące niechlujstwo GBV, choć w 1994 skradło serca, dzieli dziś trochę fanów zespołu na dwa obozy: tych, którzy kochają miłością ślepą i tych, którzy "przejrzeli". Miejmy to z głowy: Alien Lanes jest albumem "obiektywnie" lepszym. A teraz żarty na bok – ktoś kto wpadłby na pomysł przykładania do muzyki obiektywnej miarki musiałby chyba zgłupieć do reszty, a przede wszystkich posiadać bardzo infantylne wyobrażenie o współczesnej muzyce rockowej. Żal mi takich ludzi. Wracając do Bee Thousand... Infantylizm jest tu słowem-kluczem, nie tylko ze względu na towarzyszące płycie podstawówkowe imaginarium, ale głównie przez to, że Pollard podejmuje i porzuca tematy z częstotliwością dziecka cierpiącego na deficyt uwagi. Taktyka, która swoją drogą przypomina mi jedną z klasycznych pozycji mojego rodzinnego księgozbioru, wolumin z czasów, jak mi się wydaje, głębokiego stalinizmu, pod ponurym tytułem "W mojej kuchni nic się nie marnuje". Taktyka ta prowadzi do pewnego jakościowego równouprawnienia, które o dziwo zdaje się działać na Bee Thousand właśnie ze względu na domniemane ADHD Pollarda. Kawałki wbijające sztylet w serce swoim surowym pięknem ("herbatka zimowa z obierzyn jabłecznych") są tak krótkie, że kończymy ripitując jej wytrwale aż do ostatniej kropli krwi, a te powiedzmy, mniej atrakcyjne ("szampan z serwatki" / "naleśniki na serze zgliwiałym") są na tyle krótkie, że dajemy im wybrzmieć do końca, doceniając nawet w pewnym sensie ich eksperymentalną hucpę. –Aleksandra Graczyk |
04812 Rods Okej, dosyć emo-bełkotu – teraz parę słów konkretu wprowadzającego w temat merytorycznie... Liderem, wokalistą, gitarzystą i autorem piosenek 12 Rods był zawsze Ryan Olcott, łysy gość w okularkach obdarzony nadludzkim talentem do układania niezwykle rasowych motywów – riffów, hooków, pobocznych melodyjek – i harmonizowania ich z kunsztem i zaskoczką niespotykanymi w świecie indie US. To pierwszy z wielkich sekretów zespołu – wrażenie jakby się słyszało jakąś absolutną klasykę pop-rocka, która nigdzie nie zafunkcjonowała. A to po prostu nasz Ryan, niepozorny gość z Minnesoty, ma taki dar do linii melodycznych. No i zmiany akordów lekką ręką zaprzęgające do jego potrzeb czy to Briana Wilsona, czy Paddy McAloona. W tekstach sportretował burzę hormonów okresu dorastania od najmroczniejszej, dramatycznej, schizofrenicznej strony i nadał tym wątkom głębię, na jaką nie natknąłem się nigdzie indziej. Przykładowo tematy podejmowane przez Weezer są przy chorych projekcjach Olcotta niczym literacka warstwa standardów disco-polo. W sensie: i jedni, i drudzy śpiewają o szukaniu własnej tożsamości i tęsknocie za ładnymi dziewczynami w okresie liceum, ale przepaść ciężaru gatunkowego jest zbyt wielka, żebym w ogóle zaczął to porównywać. |
047Tortoise Millions Now Living Will Never Die [1996, Thrill Jockey] Kto ma wiedzieć, czym w latach dziewięćdziesiątych był post rock, wie. W narracji o historii muzyki rozpoznano i przyjęto zarówno rozpiętość zjawiska – od eterycznego avant-popu Stereolab po eschatologiczny ciężar Godspeed – jak i wertykalną oś wpływu wyrastającą z minimalizmu, a skierowaną ku poszatkowaniu sampli i loopów. Jednak po przyjrzeniu się prasie muzycznej dla beki okazuje się, że ceną, jaką przyszło zapłacić za rozpowszechnienie niegdyś nieoczywistych pojęć tej narracji jest sama treść tych pojęć; treść, której istotą miała być ewokacja treści muzyki. O ile dawniej pewnie nie odmówiłoby się dobrej woli writerowi, chcącemu uzmysłowić czytelnikom nowatorstwo zespołu poprzez stwierdzenie, że przekracza on granice gatunkowe oraz czerpie z wielu tradycji, twórczo je przetwarzając, o tyle dziś próba opisania albumu w powyższy sposób nie kieruje wyobraźni ku czarowi świeżego brzmienia, lecz odbija się raczej echem w pustce słów. Dominacja koncepcji historycznego rozwoju muzyki nieuchronnie wytworzyła swoistą przepaść. Jeśli po jednej stronie stoją rzesze recenzentów, to po drugiej znajduje się poznanie muzyki, które miało być celem podjętych wysiłków krytycznych; najczęściej jednak writer ustawia recenzję w pół drogi na drugi brzeg. Opanowując muzykę językiem historii, łatwo odsunąć od siebie właściwe jej przyjemności, ciesząc się często raczej własną gadaniną. Kogo bawi pisanie w ten sposób w 2012 roku, pisze. Ale wobec płyt takich, jak Millions Now Living Will Never Die, byłaby to niemożliwa do usprawiedliwienia krzywda. Chcąc wypowiedzieć wyjątkowość tego albumu, z narracyjnego wiru, w którym mieszały się zawsze jazz, minimal, krautrock, prog i dub, wyciągano formułkę: ale twórczość Tortoise to coś więcej. Tak dziś wyciągamy niektórych przyćpanych oszołomów za nogę singera-outsidera, dla której z pewnością znajdzie się odpowiednie miejsce, salon osobliwości jest bowiem w muzeum narracji o muzyce przewidziany. Ale o takiej nodze wstawionej do muzealnej gabloty już nie powiemy z radością, że pokopała. Możemy próbować wyjąć ją, umknąć na zewnątrz i przyjrzeć się z bliska. Wykorzystać tak, jak chcemy, a nie tak, jak tłumaczą jej zastosowanie podpisy na ścianach muzeum. Jeśli nie łapiecie – ominąć perspektywę historyczną z nic nie mówiącymi już nazwami gatunków i analizą wpływu, jaki był, nie był, ma być a może nie. Podobnie bowiem zrobili, jak sądzę, muzycy Tortoise: odseparowani w studiu, przemyśleli wszystko od nowa, tworząc własny język muzyki, którego sama składnia okazała się na tyle odkrywcza i świeża, że absurd badania Millions w kontekście wpływu innych gatunków doprowadza do szaleństwa chodzenia po mieście z trzema nogami. I choć niezgrabny, taki spacer odbyć można już po drugiej stronie – stronie samej muzyki – a nie nad przepaścią pojęć z biednymi Neu! i Reichem na dnie. O pojęciach można myśleć też jako o strojach, które, choć potrafią na swój sposób eksponować to, co przyoblekają, zasadniczo mają ukrywać. I tak pod krautrockową zasłoną chowano żywy organizm muzyki Tortoise. Weźcie to w nawias i możemy przyjrzeć się całości. Z komórek pojedynczych dźwięków – uderzenia w werbel i trącenia w strunę – wyhodował zespół tkanki rytmów, by składać je w coraz bardziej skomplikowane układy. I tak, perkusyjne serduszko Johna McEntire pompuje z pomocą basowego krwiobiegu rytm całej struktury do potężnego mózgu openera "Djed", dysponującego resztą organów-tracków, a na potrzeby tego komentarza ilustrującego to, co próbowało się opisywać jako tajemniczą harmonię matematycznej precyzji z jazzowym feelingiem. Ładna metafora, ale może idźmy dalej, bowiem na anatomii sprawa się nie kończy. W jakiś niepojęty sposób te i tak już fantastycznie zharmonizowane rytmy i melodie narządów wewnętrznych stają się spójnym i jednorodnym ciałem, które poruszając się, nie potrzebuje do tego teorii, a którego każdy ruch jest samą uciechą. Co tam wtedy marimba i przestery, skoro mamy do czynienia z jednością w sobie samej znajdującą uzasadnienie i wytłumaczenie, a do tego promieniejącą naturalnym, nieskażonym wdziękiem najrozmaiciej generowanych dźwięków. Takie wrażenie nieodparcie towarzyszy poznawaniu Millions Now Living Will Never Die. Dopiero tak wyrosłe dzieło można ubierać; urok organicznego wzrostu nie wzbrania nam dopisywania historycznych wartości ex post. Nie ulega wątpliwości, że ujęte w szerszej perspektywie Millions okazuje się poniekąd znakiem nineties, definiującym gatunek, nawiązującym jakoś do przeszłości i wyprzedzającym swoje czasy zarazem. Jednak to znaczenie nie wydaje mi się jego istotą. Zatem w miejscu atencji względem koszmarku łączenia tradycji z nowoczesnością wstawiłabym ludzi, którzy, zostawiając światu jego model narracji, zamknięci w studiu wymyślili sobie własny język od nowa. Najlepsze jest to, że ten język przemawia do dziś. Można by wręcz pomyśleć, że miliony jego żywych brzmień nie umrą nigdy, hoho. –Karolina Miszczak |
046Amon Tobin Bricolage [1997, Ninja Tune] Nie pochodzi z umuzykalnionej rodziny, nie studiował teorii muzyki. Mówi, że jego sztuka jest naturalną odpowiedzią na czasy, w których żyje, tak jak jazz i blues były odpowiedzią na realia lat sześćdziesiątych. Ja mam wrażenie, że mógł przeholować z filmami Davida Lyncha, a nie zaprzecza, że za nimi przepada. Określany jako wirtuoz konstrukcji dźwięków, uważany za jednego z najbardziej wpływowych twórców muzyki elektronicznej na świecie, Amon Adonai Santos de Araújo Tobin, lub nieco prościej – Amon Tobin. Ninja Tune wiedziało co robi, przygarniając Brazylijczyka i jego Bricolage . Ostro cięte dźwięki łączące jazzowe melodie z dotkliwym rytmem jungle doskonale wpisywały się w oryginalny profil labelu. Niebawem Bricolage dostało dychę od Pitchforka i stało się wizytówką dla wytwórni, definiując jej zamiłowanie do muzycznych innowacji i różnorodności. Niepojęte było to, co Amon Tobin potrafił wydobyć dla swojej muzyki ze środkow tak oszczędnych jak keyboard i sampler. Słodkie melodie saksofonu, precyzyjnie szarpane struny basu i nieśmiałe mazgaje smyczków brzmiały równie prawdziwie jak Miles Davis. Koleś inkorporował bluesowe improwizacje i synkopowany rytm jazzu do szybszych i dużo bardziej skomplikowanych wzorców rytmicznych. Sample szaleńczo składały się w psychodeliczną całość, która niepokoi i wciąga zarazem. Od wypuszczenia Bricolage minęło 15 lat. Brazylijczyk osiadł na stałe w Montrealu i nie poddaje się bezproduktywności. Zeszłoroczne wydawnictwo ISAM zdecydowanie nie odcisnęło się w historii muzyki, a na jego koncert pewnie się nie wybiorę. Ponura elektronika zrobiła się naprawdę męcząca. Bądź co bądź, o tym, co zrobił w roku 1997, nie należy zapominać. –Monika Riegel |
045Janet Jackson The Velvet Rope [1997, Virgin] Super Bowl. Dla Amerykanów to solidne święto narodowe, podczas którego jeszcze bardziej niż na co dzień celebrują swój dobrobyt. Wtem poszum niedowierzania. W blasku świateł sceny w przerwie rozgrywek, zamigotał uzbrojony sutek. Należący do Janet, obnażony "na skutek wypadku" przez Timberlake'a. Nasi obywatele zasłużyli na coś lepszego – grzmią niedługo potem wszelkie media. Co roku przychodzimy tu całymi rodzinami -- Ameryka, ba świat, wrze domagając się zdrowego rozsądku. A tymczasem gdyby zapoznać się zdroworozsądkowo z Velvet Rope, nie byłoby (jakże przykrych) niespodzianek. Już od progu, bo artworkowej książeczce Janet odsłania się na kilku fotkach ze swoimi ciagotkami sado-maso. Ciało i seks są fajne i w zasadzie ciągle wypełniają myśli Ms. Jackson o czym, już pozakulisowo, szepcze zmysłowo do ucha redaktorowi, który przeprowadza z nią wywiad. To geny jej ojca, tylko, jak tłumaczy dalej, ten był zbyt zaciśnięty, żeby mówić o tym wprost. Na ten rodzinny feler, ekshibicjonistyczną lukę, odnawiającą się z upartością wątroby Prometeusza, pojawia się Velvet Rope. Płyta zgrabnie wpisuje się ultra modną w latach swojego powstania otwartość, kruszącą tekstami twarde wciąż natenczas tabu ("Together Again" to na przykład dedykacja dla przyjaciela zmarłego na AIDS, nie mówiąc już o tym, że VR powstawała w okresie depresji Janet). Czyli twardy orzech i już wszystko się zgadza. Podkreślenie fatalności najlepszego z możliwych światów nieziemsko lotnymi, tanecznymi melodiami to właśnie owa perwera bólu i przyjemności. –Magda Janicka |
044Goldie Timeless [1995, FFRR] + –Mateusz Jędras |
043Blur 13 [1999, Food/Parlophone] Szósty album Blur rozpoczyna się od "Tender is the night / Lying by your side", a kończy na "I got no distance left to run". Między tymi wersami jest, mniej więcej, godzina "muzyki rozstaniowej". Jedna z najpiękniejszych i najbardziej rozdzierających w historii popkultury. Indie-rockowa mitologia mówi, że główną inspiracją Albarna podczas prac nad 13 było zakończenie związku z Justine Frischmann. O ich wspólnym uzależnieniu od heroiny dwa lata wcześniej opowiadał utwór "Beetlebum". Wydane w 1999 roku 13 to trzy kapitalne single, dwa razy miłosne gospel, dwa post-punkowe, gryzące numery, akustyczna ballada, pięć nienazwanych miniatur, trochę "starego Bluru" i mnóstwo eksperymentu. To wszystko, co pozwoliło Blur przenieść britpopową estetykę w zupełnie inną przestrzeń, zawdzięczamy chemii na linii zespół – William Orbit. Orbitalne loty uwypuklają przy tym rolę Grahama Coxona, nie tylko wybitnego melodyka, ale także instrumentalisty, który dosłownie poraża kreatywnością i wyobraźnią, redefiniując niejako pojęcie "Boga Rocka" na potrzeby końcówki XX wieku. Mnie od zawsze urzekało na "trzynastce" rozłożenie akcentów między "piosenką", a gmeraniem przy formie. Bo tutaj koniec końców zawsze chodzi o syntezę doskonałego songwritingu i mitycznych "emocji". Weźmy takie "Coffee & TV". W sumie mógłbym napisać, że to brytyjski odpowiednik naszego "Proza życia to przyjaźni kat / Pęka cienka nić / Telewizor, meble, mały fiat / Oto marzeń szczyt". Mógłbym – gdyby nie to, że mija 13 lat (notabene), a ja wciąż bez odrobiny cynizmu odnajduję w tym coś specjalnego. I nadal wkurwia mnie jak Coxon wyrzuca ten karton do kosza na śmieci. –Marek Fall |
042Modest Mouse Building Nothing Out Of Something [1999, Up] Ta niepozorna na pierwszy rzut oka kompilacja to nie tylko moja ulubiona płyta w całej dyskografii Modest Mouse, ale chyba także w ogóle najlepszy zbiór b-side'ów jaki kiedykolwiek słyszałem. Ciągle do końca nie rozumiem jak te utwory mogły nie załapać się na żadne ze wcześniejszych studyjnych wydawnictw, ale z drugiej strony te rozważania są pozbawione głębszego sensu – przecież w innym wypadku nie stworzyłyby frapującego monolitu w postaci Building Nothing Out Of Something. Właśnie, bo generalnie cechą tego typu przedsięwzięć jest chyba duża doza przypadkowości i niewielki stopień "zgodności" między poszczególnymi kawałkami. Tu udało się tego uniknąć – ja zresztą naprawdę nieświadomie bardzo długo traktowałem ten album jako zwykłą studyjną pozycję, tak mocno mi się ta cała tracklista zazębia. Nie ma w tym przypadku – o kolejności utworów zdecydował sam zespół a nie żadna tam dziwna chronologia. Wydanie właśnie TAKIEJ płyty pod sam koniec 1999 roku rozpatrywałbym jako spięcie klamrą pewnego etapu rozwoju Modest Mouse. Tu najpełniej słychać, że to zespół w przededniu nagrania czegoś epokowego – niezwykle sprawny instrumentalnie, świadomy swoich zalet, śmiało eksperymentujący w obrębie estetyki indie z rewelacyjnym wprost skutkiem. Tego typu wnioski biją z analizy samego songwritingu – w Building Nothing Out Of Something znajdziecie ekstrakt z tego co najlepsze we wczesnej twórczości Brocka i spółki. Jest poruszające "Broke", jeden z najlepszych utworów nagranych kiedykolwiek przez ten zespół, przejmujący lament o traceniu życiowych perspektyw. Jest "Baby Blue Sedan", jedna z tych piosenek, z którymi się w ostatnich latach najczęściej identyfikowałem. Tu nie chodzi o to, żeby się przerzucać co bardziej błyskotliwymi linijkami tego wybitnego piosenkopisarza, bo z tego zestawu mógłbym wskazać niemal co drugą. Powiedzmy, że młody Isaac Brock był gościem, który nadawał na tych samych falach co młody ja. "I didn't feel angry or depressed / I didn't feel anything at all / I didn't want to go to bed / And I didn't want to stay up late" – ktoś kiedyś lepiej opisał życiową apatię? Nie wydaje mi się. Ale na cytowanie Eraserhead w refrenie "Workin’ On Leavin' The Livin'" też złego słowa nie powiem – w tym zestawie broni się każdy najdrobniejszy nawet detal. Choć Modest Mouse to zespół, który w 90s wydał także dwa cudowne, regularne longplaye, to właśnie w niewinnej formule tej kompilacji b-side’ów pokazał najlepsze ze swoich ówczesnych pomysłów. I to właśnie te pomysły stały się przyczynkiem do jeszcze większego rządzenia na początku kolejnej dekady. –Kacper Bartosiak |
041Jay-Z Reasonable Doubt [1996, Roc-A-Fella/Priority] Istnieje charakterystyczny trop filmowy, popularny szczególnie w filmie gangsterskim, ale obecny też w innych obrazach typu "walka jednostki przeciwko [czemuśtam] w drodze na szczyt". Chodzi mi o moment tej krótkiej, sztampowej sekwencji mającej dać widzowi do zrozumienia, że od tego momentu "biznes się kręci": po długim okresie trudnych początków w branży protagonista, aspirujący król Wszechświata, pnie się już wyłącznie do góry. Szybszy montaż, piękniejsze dziewczyny, przebitki na ręce w pierścieniach liczące dolary, ciężarówki z bimbrem/żywym towarem/amfetaminą klepnięte odjeżdżają w dal, jakaś muzyka wesołej powiedzmy natury w tle. Samochody, restauracje. Zakładam, że ma to jakąś zwyczajową nazwę; niestety jej nie pamiętam. Generalnie mówimy o tym dziwnym momencie pseudo-balansu na ostrzu katany, kiedy stolik w Copacabanie nie jest już problemem, ale bohater łudzi się jeszcze, że może, być może, nie zginie na śmietniku. Jest coś pięknego i osobliwego w tych pokazach slajdów z życia na bogato, bo jakkolwiek puste narracyjnie, każą wytężać wzrok w poszukiwaniu pierwszych zwiastunów tego, na co wszyscy czekamy: spektakularnego upadku. Jeżeli Jay-Z-jakim-go-znamy przyzwyczaił nas do przemawiania raczej z perspektywy Olimpu i złotych kołysek, to debiut przedstawia właśnie ten ulotny moment w drodze na szczyt, kiedy pamięć korzeni wciąż jest jeszcze świeża, gest chwytania tej oto darmowej butelki szampana wciąż jeszcze trochę zbyt łapczywy, a ewentualna światowa dominacja ciągle nie do końca przesądzona. Napastuję tutaj metaforyką filmową wcale nie dlatego, że cytaty i przybijanie piątek z bohaterami gangsterskich epopei pojawiają na Reasonable Doubt prawie tak często jak Lexusy. Nie wiem, czy gremium się ze mną zgodzi, ale to właśnie na debiucie widać najlepiej, co jest największą (obok panczy) siłą nawijki Jaya, mianowicie stara dobra "plastyczność wizji". Siła obrazowania, jak we wspomnianych gangsterskich pokazach slajdów, jest u Shawna Cartera jakieś tysiąc razy mocniejsza, i około pięciu razy bardziej adekwatna do "tego momentu w życiu ambitnego, młodego hultaja w miejskiej dżungli" niż tradycyjny storytelling. Doniosłość tego talentu objawia się w jakichś zupełnych lirycznych drobiazgach. Kilka słów na krzyż, podbite bitem o strukturze kryształu. Słońce przedziera się przez uchylone żaluzje, biały pył wiruje w powietrzu i nie wiemy, czy to remont, czy dragi. W takich momentach żałuję każdego razu, kiedy przyczyniłam się do bastardyzacji pierwotnego znaczenia przymiotnika "epicki", bo odebrała mi ona jedyne określenie, na które ten album uczciwie zasługuje. –Aleksandra Graczyk |
#100-91 #90-81 #80-71 #70-61 #60-51 #50-41 #40-31 #30-21 #20-11 #10-1
Listy indywidualne