PLAYLIST

Toro Y Moi
"Still Sound"

8.5

Rok 2010 do tego stopnia sygnowany był nazwiskiem Bundicka, że przestało ono we mnie wzbudzać jakiekolwiek emocje. Za każdym razem kiedy ktoś wykrzykiwał Toro y Moi, ogarniało mnie już znużenie, chociaż osoby spoza porcysowego towarzystwa często dostawały ode mnie gadkę o byku na pytanie "co nowego?", przynajmniej do pewnego momentu. Właściwie, ilekroć wracałem do Causers, nie byłem w stanie odmówić tej płycie czegokolwiek, ale sam uczestniczyłem w procesie umieszczania byka w każdej lodówce. Toro y Moi.

Wojtek Sawicki podesłał mi linka pełen entuzjazmu, którego sprawdziłem dopiero po jakichś 2 godzinach. "Że Ci się nie przejadł..." powiedziałem otwierając i nie cofnąłem tych słów od razu. Początkowo wręcz wzruszyłem ramionami, prawdopodobnie zresztą nie tylko ja. "Fajny ten nowo Toro" – taką reakcję obserwowałem na facebookach i twitterach, pozbawioną raczej nadmiernego entuzjazmu. Możliwe, że nawet bym nie zarepeatował, gdybym nie miał napisać tego tekstu. Każdy odsłuch oczywiście wzmagał zainteresowanie, czego należało się spodziewać, ale jak widać, nie przynosił błyskotliwych opinii. Szukając weny nawet go przemaglowałem na wszystkie strony, bawiąc się w modyfikację tonacji, tempa, jakieś śmieszne dekonstrukcje. I zasadniczo efekt był zawsze ciekawy, niezależnie od tego czy śpiewany przez kobiecy wokal w rytm 140 uderzeń na minutę, czy przez niski głos mutanta w wersji quasi-dubstepowej. W żadnym przypadku nie brzmiał jednak tak ciekawie, jak w standardowych 120 uderzeniach z lekko naiwnym głosem Chaza.

Mimo tego, że french touch stanowił stylistyczny fundament Causers, żaden jego utwór nie był tak silnie skoncentrowany na rytmie jak "Still Sound", będący raczej hołdem dla 70s funku, a nie francuskiego dotyku z lat zerowych. Wydaje się też, że spektrum doznań dźwiękowych poszerzały raczej już znane nam utwory, a nie ten, wydawałoby się, dość zachowawczy. Jednak już zderzenie tego mechanicznie repeatowanego bez końca basowego motywu (w całości zagranego, a nie samplowanego!), chociażby z porozbijaną frazą "I don't want to be alone" i nawarstwionymi rozdyfuzjonowanymi wokalami oraz szelestem talerzy, każe mi się porządnie koncentrować, choć właściwie nic takiego się tu nie dzieje. A jakimś cudem ten utwór jest jednocześnie złożony i prosty, brudny i czysty, pionierski i zachowawczy, taneczny i refleksyjny, jedno i wielowarstwowy, zachwycający i być może lekko rozczarowujący, nieprzypisywalny do żadnej dekady, a z drugiej strony, mający z każdą coś wspólnego. Nawet wciąga w powtarzalność przyjemności lekko przy tym męcząc. Dość było mitologizacji tego gościa w ostatnich miesiącach, więc nie o to chodzi. Podejrzewam, że nie byłem jedyną osobą, dla której Chaz musiał się na nowo wymyślić. I zrobił to, w samym duchu swojej muzyki jednak nie zmieniając niczego, ale ja już przyznaję, że nie sądziłem, że będę znowu tak zaciekawiony. Podejrzewam, że ponownie z lekkim niedowierzaniem, trzeba będzie mu przyznać rację.

posłuchaj »

Kamil Babacz    
21 grudnia 2010
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)