PLAYLIST
Cadillac feat. Tesla Boy
"Make You Feel"
Fizyka ciał stałych nie odpowie nam na pytanie, w jaki sposób społeczność nieco wnikliwiej zainteresowanych muzyką słuchaczy zdołała zmieścić w swoich ustach, przeżuć i skonsumować taką ilość farmakologicznie przetworzonego muzycznego digi-lukru; ciepłych brzmień i porywających na parkiet rytmów, jakimi poczęstowano nas tegorocznego lata. Rozwiązanie jest znacznie prostsze - ciągle zwiększający się przepływ informacji w Internecie, stając się coraz trudniejszym do przyswojenia, zmusza nas do myślenia w narzuconych przez siebie kategoriach (''istniejemy tylko we wspólnym języku''; cyt. za Ludwigiem Wittgensteinem vs. ''system się domyka''; cyt. za Tomaszem Sakiewiczem). „Nie wiem jak wy”, ale ja nigdy jeszcze tak desperacko nie trzymałem pierzchających nieuchronnie wakacji za ogon właśnie przy pomocy niezmienionych właściwie od miesięcy playlist; czy to serwując sobie w mroźne popołudnie sorbecik z italo-disco, czy może wieczorkiem potupując nóżką przy synth-popowym mikromasażu, uprzyjemnionym kąsaniem na boku żelków marki new romantic.
W samym centrum gorejącego serca iluzorycznego Kokomo (''szczęśliwa bezczasowość''; cyt. za Ludwigiem Wittgensteinem vs. ''nienaturalne zaprzeczenie rynkowego stanu natury''; cyt. za Tomaszem Sakiewiczem) nie możemy jednak pozostawać bez końca. Z zamkniętych stodół i zapomnianych studni zaczynają wypełzać herosi wieczornego wyciszenia (Bradford Cox, Daniel Lopatin etc.), chuchający na nas chłodkiem wyssanym z szumiących skwerów i stygnącego asfaltu. Do walki z nimi staje dwóch reprezentantów Australii sekundowanych przez dobrze nam znanego lidera Tesla Boy, przybywających na pole potyczki w różowym Cadillacu i dyskotekową kulą zamiast zapasowego koła.
''Make You Feel'' to coś pomiędzy wystylizowaną pocztówką z drogiego kurortu a dźwiękową digitalizacją ulubionego sprośnego plakatu największego bossa branży porno w Kalifornii. Ten starannie przygotowany pod względem kipiących hormonami składników disco-house zaskakująco silnie rozleniwia się wraz z postępującą repetycją; sprawia to, że bawi się przy nim doskonale zarówno niedzielny plażowicz, jak i obsada Jersey Shore. Całość tego klubowego popisu wieńczy efekciarska, rozegzaltowana gitara, której popis w ostatnich sekundach domyka zasypująca wszelkie podziały solówka. Za mało na hymn resentymentu względem nieubłagalnych praw natury, ale wystarczająco, by po raz kolejny znieczulić się przed nadciągającą zimą.