SPECJALNE - Wywiad
Forest Swords

Wywiad z Forest Swords

27 października 2014

Okolice dworca Świebodzkiego we Wrocławiu dobrze pasują do Forest Swords. Sam budynek jest częściowo opuszczony, w rzeźbioną fasadę powtykane są wcale nienowoczesne neonowe szyldy, osamotnione perony oświetlone są przez niemal steampunkowe latarnie, w których cieniu kryją się zabytkowe parowozy i wagony gęsto zdobione graffiti. W pawilonie, gdzie odbył się koncert w ramach Avant Art Festival, wyryto kiedyś, dziś wytartą, mapę niemieckiego Śląska, a hauntologiczną, nierealną scenerię uzupełniał czasem prószący ze stropu tynk. Gdy pisaliśmy o Dagger Paths, na długo przed jej właściwym odkryciem, towarzyszyło nam podobne uczucie podskórnego niepokoju – obrazy naniesin ze śródpuszczańskich złomowisk, na których linie basu przebijają się jak korzenie w świat ponowoczesnego popu.

Dobrze po dziesiątej wieczór udało nam się wreszcie porozmawiać. Z uwagi na ciężki noise atakujący cały teren hali usiedliśmy na drewnianej ławce na zewnątrz, przed mieszczącym się w suterenie hardrockowym klubem. Alternatywą była przestrzeń za dworcem, gdzie kiedyś mieścił się legendarny Wagon, ale po pobieżnych oględzinach odnieśliśmy wrażenie, że o tej porze straszą tam nie tylko duchy. Było nas trzech: ja, Matthew Barnes i jego brodaty kumpel James Freeman, który uzupełnia koncertowe oblicze Leśnych Mieczy. Warto było czekać do późna na tych rudzielców, bo to przesympatyczni goście, którzy w dużej mierze przepytali się sami. Gadaliśmy na tak dziwne tematy jak: rzeki Europy, performance i rytuał i muzyka w spaghetti westernie. Porozmawialiśmy też o Mogwai, o wikingach i innych outsiderach. I ani słowa o lesie.

***

Hej, jak minął dzień? Jak Wam się podoba we Wrocławiu?

Matthew: Świetnie! Chociaż jesteśmy tutaj dopiero od jakichś sześciu godzin.

James: Byliśmy w jednej niezłej kawiarni. Na ścianie narysowana tam była śmierć.

Matthew: Dokładnie!

James: To był chyba Karawan?

Tak, kojarzę.

Matthew: Miejsce na koncert też wygląda fantastycznie – to chyba spoko festiwal.

No i miasto leży nad rzeką. Jest ich tu nawet kilka. Z tego co wiem, to dla ciebie nie bez znaczenia…?

Matthew: Jeszcze nie miałem okazji, żeby zobaczyć rzekę.

James: Przecież przechodziliśmy obok.

Matthew: Tak? Ach, rzeczywiście. Mijaliśmy ją. Jutro rano będę musiał przyjrzeć się dokładniej.

Całkiem całkiem widok. Wiecie – gotycka katedra, zgrabne mostki, duża rzeka.

Matthew: Właściwie to jest tu naprawdę ładnie. Racja – kiedy jestem w nowym mieście zawsze szukam drogi do rzeki. To jest tak, że jak wiesz gdzie ona jest, to później wszędzie już trafisz bez problemu.

Odnoszę wrażenie, że ten akwatyczny komponent jest też obecny w Twojej muzyce.

Matthew: Możliwe. Zawsze żyłem w pobliżu wody. Kiedy rodzisz się w pobliżu rzeki, dorastasz w jej otoczeniu, to w końcu zaczynasz czuć jej przyciąganie. To jest jak magnes. W tym sensie muzyka, którą robię, również ulega tym wpływom, ale nie powiedziałbym, że to podstawowa inspiracja. Woda łączy się z moim dorastaniem, jest dla mnie osobiście bardzo ważna, ale już nie tak istotna, gdy chodzi o muzykę. Myślę, że bez trudu mógłbym już mieszkać gdzieś, gdzie nie ma żadnej rzeki.

James: Mógłbyś?

Matthew: Uuuch… Nie. Chyba bym nie mógł. [śmiech]

Myślałem trochę o efemerycznym charakterze Twoich kompozycji. Jest w nich przestrzeń, pewna płynność. Coś, co się porusza i wymyka.

Matthew: Może z pewnych oddziaływań nie do końca zdaję sobie sprawę. Na pewno, gdy mówimy o przestrzeni, rzeka ma spore znaczenie. Gdy patrzę na nią, rozległość tej przestrzeni może mieć przełożenie na dźwięki, o których wtedy rozmyślam.

Bardzo ciepło wypowiadasz się o sztukach performatywnych. Cenisz np. Marinę Abramović. Co cię w tych rodzajach sztuki pociąga najbardziej?

Matthew: To ma związek bardziej z myślą, która za tym stoi, niż ze sztuką sama w sobie. Interesuje mnie to, w jaki sposób ludzie reagują na sztukę, jak zachowuje się widownia. Im więcej gramy koncertów, tym bardziej rozumiemy jak to działa. Jak ludzie odpowiadają na niektóre bodźce – czego oczekują, a czego niekoniecznie. Wiesz, co ludzi przeraża, co może ich obrazić. Myślę, że tych właśnie odpowiedzi szukam w performansie. Sposobu zadawania pytań. To jest też bardzo ulotna forma sztuki, co także wydaje mi się interesujące.

Widziałem wasz show w Katowicach, jakieś dwa lata temu…

James: O tak. So good.

To prawda, bardzo fajny!

Matthew: Dzięki.

…I tak sobie myślę, że ten aspekt chwilowości dało się tam wyraźnie dostrzec i usłyszeć. Był w tym, powiedziałbym, delikatny pierwiastek misterium.

Matthew: Kiedy jesteś na scenie, to też czasem nie wygląda już na zwykły koncert. Kończy się zwykły występ, a zaczyna coś jak, hmmm….

James: Po prostu patrzymy po sobie bez słowa...

Matthew: Możesz wtedy naprawdę doświadczyć energii publiczności na wiele różnych sposobów. Z tej perspektywy jest w tym trochę szamanizmu. Możesz się karmić energią widzów, próbować ją kształtować. Gramy ten sam set każdej nocy, ale ze każdym razem czujemy to inaczej.

James: To jest trochę site-specific, nie?

Matthew: To jest site-specific. I zmienia się z wieczoru na wieczór. Może nie wygląda to jak performance, ale w pewnym sensie nim jest. Mówią: gig, zespół robi gig – Nie. To jest przecież coś znacznie większego. I jeśli kiedykolwiek dojdę do takiego punktu, że będę czuł, jakbym kręcił się w kółko, jakbym się ciągle powtarzał, to po prostu z tym skończę.

Tak, potraficie pozostawić słuchacza oniemiałym. Dziwne uczucie, obcowanie z bardzo wieloznaczną kreacją – na płaszczyźnie zarówno muzycznej, jak i wizualnej.

Matthew: Myślę, że jeśli nie starasz się wywrzeć na kimś wrażenia, sprawić by ludzie poczuli coś niezwyczajnego, to jest wtedy całkiem bezsensowne. Tak właśnie jest z występami na żywo, mogą być czasem bardzo intensywne, naprawdę emocjonalne. I kiedy ludzie przychodzą i mówią o tym, to jest to naprawdę bardzo głęboka reakcja. Nie tylko ”to był spoko występ”. To jest raczej tak, jakby jakby naprawdę poczuli te dźwięki, połączyli się na chwilę z pewną wizją i że to było prawdziwe przeżycie. To bardzo fajne uczucie, zwłaszcza kiedy mówimy o muzyce, która jest przede wszystkim zarejestrowana na płycie. Jej wykonanie z pewnością wywołuje silne emocje – mniejsza o to, czy jest to radość, czy smutek.

Jesteś z zawodu designerem i grafikiem. Czy próbujesz ubierać muzykę w kształty lub obrazy? Kiedy komponujesz, czy starasz się to sobie także wizualizować?

Matthew: To nieodłączne. Komponent wzrokowy jest dla mnie bardzo ważny. Szkicuję sobie rzeczy, tak jakbym malował czy rysował. Przepracowuję je, nadając im kolor i teksturę. Zawsze jest to bardzo obrazowe i zawsze myślę o kolorach. Na przykład: nasz pierwszy album jest bardzo złoty. Kiedy już złożyłem tę płytę w całość, okazało się, że wywalały się z niej obrazy różnych złotych rzeczy.

Synestezja?

Matthew: W pewnym sensie. Interesuje mnie muzyczne odzwierciedlenie koloru i faktury. Taka trochę synestezja na opak. Jeśli ma to sens.

A co z dosłownym połączeniem muzyki i obrazu? Czytałem gdzieś, że jesteś trochę jak Ennio Morricone. Co ty na to?

Matthew: To chyba dla każdego byłby olbrzymi komplement, więc jeśli ludzie słyszą coś z niego w mojej muzyce, to jest dla mnie wielka pochwała. Nigdy nawet nie marzyłbym o tym, żeby być tak fantastycznym artystą jak on. Słucham jego muzyki, jego soundtracki są bez wyjątku niesamowite. Zresztą on jeszcze nadal pracuje. Choć raz być wymienionym obok niego jednym tchem to dla mnie coś wielkiego.

Najlepszy film z jego muzyką?

Matthew: Za Kilka Dolarów Więcej?

James: Który to?

Matthew: Ten o kowbojach.

James: Chyba nie widziałem.

Matthew: Pokażę ci kiedyś. Fantastyczny. Momentami trochę nierówny, ale odwołuje się do czystych emocji. Morricone świetnie trafia z nastrojem, jest w stanie skraść twoje uczucie krótkim, minutowym urywkiem. To wielka sztuka.

Jeśli już rozmawiamy o pozamuzycznych skojarzeniach – kiedy pierwszy raz zobaczyłem tytuł Dagger Paths, przypomniało mi się, że kiedy byłem jeszcze w podstawówce, czytałem powieść The Path of Daggers. Kojarzysz?

Matthew: Serio?! Jest coś takiego? Wow.

Chyba dobrze, że nie znasz, to nie była w żadnym razie dobra książka.

Matthew: Tej nie znam, choć normalnie czytam całkiem sporo. W tym roku cały czas jesteśmy w trasie, dlatego mam na to mniej czasu. Ostatnio przeczytałem Murakamiego. To był Murakami? Chyba tak. Tytuł: Tańcz, tańcz, tańcz. Całkiem fajna, trochę trippy. Pojawiają się tam pytania o naturę rzeczywistości.

James: Lubimy też magazyny pokładowe.

Matthew: Tak! Naprawdę je lubimy. Dużo latamy i zawsze jesteśmy podekscytowani, że możemy poczytać jakiś nowy inflight.

James: A kiedy zdarza się, że lecimy znów tym samym samolotem albo mają tam magazyn, który już czytaliśmy, wtedy jesteśmy bardzo wkurzeni.

Gdy nie koncertujesz, pracujesz u siebie w domu. Wbrew temu, co piszą niektórzy, nie jest to Liverpool. Jest to Wirral.

Matthew: Tak, jakieś trzydzieści minut od Liverpoolu. Zaraz nad rzeką Mersey. Ta okolica jest dla mnie ważna. Tam dorastałem. Ale, jak wspomniałem, miała też spory wpływ na moją twórczość. To całkiem ciekawe, wychowywać się w takim miejscu. Jest poza Liverpoolem. Zawsze czułem się z tego powodu trochę poza tym wszystkim, ale jest też na tyle blisko, że w ciągu godziny mogę się tam dostać, zobaczyć jakiś zespół, nadal czuć się częścią tego środowiska. Zazwyczaj jednak pracuję jak w bańce mydlanej, mam swoją przestrzeń. Zawdzięczam to Wirral.

W ogóle uważasz się troszkę za outsidera, prawda?

Matthew: Haha, wydaje mi się, że jakaś część mnie tak uważa. Wiele osób nie potrafi przyporządkować mojej muzyki jakiemuś konkretnemu nurtowi, więc czuję się trochę poza jakąś określoną sceną. Co właściwie działa na moją korzyść. Wiesz, kiedy rozwijasz się w ramach jakiegoś środowiska, kiedy ten prąd zaczyna umierać, a ludzie przestają się interesować, wtedy właściwie po tobie. To jest też twój koniec.

James: Moda zmienia się szybko.

Matthew: Tak, naprawdę szybko. Myślę, że bycie trochę poza, bycie takim weirdo, wcale nie jest takie straszne.

Trochę poza czasem też?

Matthew: Owszem. Nie staram się brzmieć aktualnie, superświeżo. Chciałbym, żeby to brzmiało…

…Jak staroświecka nowoczesność?

Matthew: Może. Nawet nie jestem pewien. Jest w tym brzmieniu przyciągający ludzi pierwiastek nowatorstwa, ale też ciężko mi włożyć go w jakąś czasową ramę, nie brzmi jak coś zrobionego choćby w 2014 roku. Tak jak mówisz, to dosyć wieloznaczne brzmienie.

Ale nie chodzi tu o jakiś sentymentalny powrót do przeszłości, jeśli dobrze rozumiem? To nie jest tak, że bardziej pasowałaby Tobie jakaś miniona epoka?

Matthew: Nie, właściwie nie. Chociaż mógłbym dorastać w latach sześćdziesiątych. Chyba.

James: Chyba?

Matthew: Ciężko jest tak po prostu spojrzeć w przeszłość i całościowo ją ogarnąć, ale tamten czas wydaje się całkiem niezły.

James: Mógłby też okazać się całkiem gówniany. Ale co ja tam wiem…

Matthew: Właśnie. W tym problem.

Jeden z Twoich utworów wydaje się zanurzony w naprawdę odległej przeszłości. "Thor's Stone" – czy to jakiś punkt lokalnej topografii?

James: Tak. To w Wirral. Thor's Rock.

Matthew: Takie miejsce, w którego centrum stoi wielki kamień. Piaskowiec. Według lokalnej legendy wikingowie składali tam ofiary z ludzi.

Jeśli dobrze zapamiętałem, Wirral zaczynało właśnie jako nordycki port?

James: Tak. Tam, skąd pochodzimy, były dawno temu wczesne osady wikingów.

Matthew: Zostało po nich sporo historii, ale ten kamień był akurat miejscem, gdzie można było pójść, żeby się trochę poszwendać.

James: I nie mówimy teraz o wikingach.

Matthew: Za dzieciaka kiedy chciałeś coś wypić albo spotkać się z przyjaciółmi. Ta skała łączy sobie wiele fajnych wspomnień.

James: Bardzo tam miło.

Matthew: Urocze miejsce. Zawsze byłem również zafascynowany stojącą za nim historią. Kiedy tam jesteś, czujesz na pewno jakby archaiczne wibracje. Coś bardzo starego. Przedstawienie tych uczuć dźwiękiem to było wyzwanie.

Ale chyba się udało. Skojarzyło mi się to wierszem Heaneya The North. "Thor's hammer swung", długie miecze, długie statki.

Matthew: Jasne, znam tego poetę. Bardzo łatwo jest zacząć myśleć w tych kategoriach, kiedy odkrywasz historię miejsca, w którym mieszkasz. Łatwo jest zanurzyć się w tej energii. To bardzo wyraźna wizja.

Przypomina mi się też taki jeden anglosaski label zza oceanu: Olde English Spelling Bee. W czasach kiedy tam wydawałeś, było to chyba szczególne zbiorowisko. Dziwacy, enigmy, indywidualiści: Ty, Julian Lynch, Rangers, Ducktails, James Ferraro. Wszyscy bez wyjątku to nasi ulubieńcy.

Matthew: Muszę cię rozczarować. Trudno mi być w tej kwestii obiektywnym. Ok., myślę, że to była całkiem zżyta grupa, ale właściwie to nie jestem pewien. Zawsze stałem trochę z boku. Ludzie byli chyba w swoim czasie przywiązani do tego co się tam działo, ale ja jestem bardzo zadowolony ze współpracy z Tri Angle, z tego, co tam robię.

A więc współpraca z Tri Angle przebiega inaczej?

Matthew: Jest dużo łatwiej. Mam w Tri Angle wielu przyjaciół. Gramy z nimi na festiwalach. Spędzamy wspólnie wolny czas.

To również bardzo oryginalna paczka. Czujesz się tam trochę częścią któregoś subnurtu? Witch house'u, powiedzmy.

Matthew: Z witch housem to niekoniecznie, ale bardzo szanuje wszystkich artystów tej wytwórni. Każdy z nich jest na swój sposób inny, żaden nie brzmi podobnie. Współpraca układa nam się wzorowo.

W Tri Angle wydałeś swój debiutancki album – Engravings. Jak z perspektywy czasu od wydania oceniasz jego najmocniejsze strony?

Matthew: W porównaniu do moich wcześniejszych EP jest dużo lepiej wyartykułowany, pomysły są bardziej klarowne. To, co robiłem na Dagger Paths, było dość mroczne, idee wędrowały dość swobodnie, atmosfera była zamazana, psychodeliczna. Na płycie te rzeczy są nieco bardziej skoncentrowane i to daje większą radość grania ich na żywo – mają w sobie większą moc.

Planujesz już kolejny ruch?

Zaczynam w tym miesiącu nową płytę. Plan jest taki, żeby wydać ją o podobnej porze w przyszłym roku. Zostały nam jeszcze dwa koncerty: w przyszłym tygodniu w Norwegii i na koniec w Liverpoolu razem z Mogwai. To fantastyczny show na sam finisz. Mogwai na żywo są po prostu świetni. Później daję sobie sześć miesięcy, aby zrobić tę płytę, a dalej – zobaczymy.

A Wasza ulubiona płyta Mogwai to...?

Matthew: Podoba mi się ta ostatnia.

James: Ostatnia jest niezła.

Matthew: Ale mój faworyt to Come On Die Young.Wiąże się z nią sporo wspomnień, bo to także pierwszy Mogwai, którego kupiłem. Dla mnie to na zawsze pozostanie bardzo mocny album.

I mocny tytuł.

Matthew: Niesamowity tytuł!

Ja mam tak trochę z Rock Action. To był mój pierwszy kontakt z twórczością Mogwai. Może i nagrali lepsze płyty, ale to przy tej przechodzą mnie ciarki.

Matthew: Rock Action jest dobry, Hawk Is Howling jest spoko, lubię ten album. Moim zdaniem chyba nie mają w dyskografii szczególnie złych pozycji.

Wróćmy jeszcze na koniec do tej kolejnej płyty. Planujesz raczej kontynuację czy raczej niespodzianki?

Matthew: Nie jestem jedną z tych osób, które uważają, że na każdej płycie musisz wymyślać się na nowo. Myślę, że życie nie działa w ten sposób. Po tych dwóch latach od debiutu nie będę przecież zupełnie inną osobą. Mam ciągle podobne zainteresowania, stawiam sobie nadal zbliżone cele. Myślę więc, że nie będzie to żadne drastyczne zerwanie. Na pewno będę się starał rozwinąć kilka pomysłów. W jakim kierunku? Tego jeszcze nie wiem, ale już nie mogę się doczekać, żeby się o tym przekonać.

Wywiad został przeprowadzony 18 października 2014 roku.

Wawrzyn Kowalski    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)