SPECJALNE - BRUDNOPIS
Prince
Musicology
2004, Columbia
Ludzie psioczyli na Diamonds And Pearls, że nieudany flirt z hip-hopem (wu, te, ef), że niedomaga, że. Prawda jest jednak taka, że (pomimo) mimo kilku pudeł i kartonów był to album o potencjale nie ustępującym jakoś słynnej reszcie dokonań Prince'a (nawet nie musiał nikomu wciskać, że jest w nim seks, co koleżanki potwierdzą). A teraz wyobraźcie sobie, że nie dość, iż Musicology wygląda dość analogicznie, to jeszcze wcale nie szykowałem tego brudnopisu od miesięcy, a bodajże od przedwczoraj: więcej funku niż Pan Kleks jest dla niego przeciętnością. Perka w "Life 'O' The Party" mogłaby być odrzutem ze studia Timbalanda, poza nią też się dzieją rzeczy niesamowite, Candy na saksie i rewizja taktu po kilku minutach jak w singlach Missy E. Eeeee, nie spodziewałem się, że format imprezowych killerów i ballad z frontem sypialni w tle da się tak wykorzystywać jeszcze. Nic tu nie rzuca po najmroczniejszych katakumbach kombinatoryki, co kilka stopni doznajemy błędu chronologicznego, ale wytłumacz mi Mietku jak po blisko trzydziestu latach aktywnej pracy na estradzie nagrywa się kawałki, których uśrednienia układu nut ośmieszają 83% współczesnych czarnopopowych epigonów. A my mamy Marylę Rodowicz.