SPECJALNE - Artykuł
Nowy Jork
24 grudnia 2003Nowy Jork
Na samym początku zastrzegam, że nie będzie to jeden z tych podniosłych artykułów, polegających na słynnej patetycznej wizji wielkiego miasta, którego absolutnie wyjątkowa i niepowtarzalna atmosfera stanowi tworzywo twórcze dla wybitnych zespołów, portretujących swoją muzyką wszystkie lęki współczesnej cywilizacji, przez pryzmat potężnej metropolii. Nic z tych gówien, i to z bardzo prostej przyczyny: by poczuć jakiś podskórny klimat niezależności, czy kultowości Nowego Jorku należałoby obracać się w odpowiednich środowiskach tego miasta przez około kilka lat. Podskórny, ponieważ na pierwszy rzut oka słynne Wielkie Jabłko – stolica niezależnego rocka nie tylko na przełomie lat 70-tych i 80-tych, ale prawdopodobnie także teraz – wydaje się przeciętnemu Europejczykowi (na przykład mnie) najbardziej prymitywnym miejscem w jakim przyszło mu ostatnimi czasy przebywać. Kiedy próbujemy analizować osoby spotykane na ulicy, wychodzi coś na wzór: debil, debil, debil, ćwok, debil, ćwok, debil, debil, normalny, debil. Tego sprzątnę, tamtą. Wtedy ogarnia zastanowienie: jak to możliwe, że w tak prymitywnym miejscu egzystuje, i ponoć przekazuje swoje refleksje na temat tego miejsca, cała masa znakomitych grup, od Sonic Youth począwszy, na Yeah Yeah Yeahs skończywszy. Odpowiedź nasuwa się sama: Nowy Jork tętni własnym, podziemnym życiem, którego przeciętny przybysz nie jest w stanie zbyt szybko ogarnąć, może jedynie liznąć trochę z wierzchu.
Po ubiegłorocznych zamachach każdy na pewno zdaje sobie sprawę, że Nowy Jork podzielony jest na pięć oddzielnych "boroughs", większych od polskich miast na przykład. Gdyby mieszkaniec Bronxu przyjechał do Siedlec pewnie czułby się w nich ciasno i niezbyt dobrze, ale tego oczywiście żadnemu mieszkańcowi Bronxu nie życzymy. W każdym razie, pięć dzielnic Nowego Jorku to właściwie pod wieloma względami zupełnie osobne organizmy administracyjne, coś jak miasta w mieście. Co ważniejsze boroughs nie tylko odcinają się od siebie nawzajem poprzez chociażby różne numery kierunkowe etc., ale także prowadzą zaciekłą rywalizację o prym kulturowy i przemysłowy w gigantycznym ośrodku. Ja, za każdym razem zatrzymując się na dłuższy czas na Brooklynie, czuję się najbardziej emocjonalnie związany z najbardziej południowym rejonem tej dzielnicy. Moje miejsce zamieszkania lokuje się w stu procentowo ruskim sąsiedztwie na Coney Island, tuż przy wesołym miasteczku unieśmiertelnionym przez Mercury Rev na ich najlepszym albumie (swoją drogą, czy ktoś w Polsce kojarzy Yerself Is Steam, czy nadal obstajemy przy wersji, że Deserter's Songs to pierwsza płyta Mercury Rev?).
Dlaczego o tym mówię? Bo tuż przy moim bloku znajduje się park, w którym regularnie raz na tydzień odbywały się darmowe koncerty. No i przykład rywalizacji o przodownictwo w Nowym Jorku widać było w każdy wtorek: największe gwiazdy, między innymi Beach Boys (to zanim przyjechałem i chyba raczej na pewno nie w pełnym składzie), Abba (ale też zdaje się bez czterech podstawowych członków hehe, chociaż kto ich tam wie), Tom Jones i inni występowali na Brighton Beach Stage, a spiker co tydzień darł się: "Brooklyn is coming!! Brooooklyn!!! Broooooklyn!! For a long time Manhattan ruled New York, now it's our time!!!! Long live America, long live Brooklyn!!!!". Niestety rzadko udawało mu się swoim entuzjazmem zarazić pokaźną liczbę ruskich babć, które ze wszystkich wypowiadanych przez niego angielskich słów rozumiały tylko "Brooklyn" i chyba nie do końca kumały o co chodzi. Jak dla mnie dodatkowym zgrzytem był przebój "Broadway" w wykonaniu Kool And The Gang (jedyny koncert, na który na chwilkę wpadłem) – jeśli już organizujemy imprezę pod hasłem "Brooklyn to bossy, Manhattan to gnoje" nie można pozwalać na takie omsknięcia.
I chociaż rzeczywiście wiele ciekawych rzeczy zaczyna dziać się na Brooklynie, chociażby wspomniany przeze mnie parkingowy koncert czołowych młodych brooklyńskich kapel Liars i Yeah Yeah Yeahs albo wielki koncert Flaming Lips z Ugly Casanova, centrum mniej więcej wszystkiego pozostaje nadal Manhattan. Szczerze powiedziawszy nie bardzo interesowało mnie gdzie można kupić ładne spodnie od garnituru albo porządne skejtowskie buty (a ten problem zdawał się nurtować mojego byłego kolegę z liceum, który odwiedzał Stany w tym samym czasie co ja). Mnie obchodziły tylko dwie rzeczy: płyty i koncerty. O tych drugich pisałem już trochę na łamach Porcys, dlatego reszta tego felietonu (to rekord, udało mi się napisać wstęp na połowę artykułu!) opowiadać będzie o jednym, skromnym aspekcie Nowego Jorku: sklepach muzycznych.
Zacznijmy od tego, że jeśli mówimy o sklepie muzycznym w Nowym Jorku, mamy na myśli sklep muzyczny na Manhattanie. No dobra, w relacji z koncertu Radio 4 obiecałem, że w tym właśnie artykule opowiem o sklepiku, którego właścicielem jest Anthony Roman, ale niestety na odwiedzenie go zabrakło czasu i pieniędzy. Natomiast co do mizerności brooklyńskiej infrastruktury przemysłu płytowego przekonałem się już półtora roku temu, kiedy wypisałem wszystkie adresy "record stores" z książki telefonicznej i mniej więcej cały dzień wędrowałem po Murzynkowie (byłem chyba pierwszym białym człowiekiem, którego widzieli), by odkryć lokaliki wielkości pięciu metrów kwadratowych wypełnione winylami i cedekami z twórczością afrykańsko-latynoamerykańską. Ale teraz jestem już mądry i wiem, że jak płyty to tylko Manhattan.
A podróż zaczniemy oczywiście od mainstreamowych kolosów. Siecią dominującą rynek, nie wykluczone że całych Stanów, jest Tower Records. Są to właściwie empiko-podobne księgarnie multimedialne posiadające największą kolekcję płyt, kaset (te, podobnie jak w Polsce, zaliczają się już raczej do gatunków na wyginięciu i jakoś nikt nie kwapi się, żeby brać je pod ochronę) i DVD. Na szczęście dla największych pasjonatów przybyłych zza Oceanu w poszukiwaniu pozycji niedostępnych w ich rodzimym kraju mainstreamowy gigant oznacza nie do końca to samo, co w Europie. Scena niezależna cieszy się w USA na tyle dużym poważaniem, że zespoły dla nas niszowe, zwykle reprezentowane są tam nawet przez własną tabliczkę z nazwą. Mówię wam, wszystkie plotki są prawdziwe: Ameryka to istny raj na Ziemi, kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie od ręki można kupić cała dyskografię Sunny Day Real Estate. Zarzucicie mi brak patriotyzmu, ale ja to pieprzę: szkoda, że urodziłem się w Polsce, a nie w tym muzycznym niebie.
Jak każdy ogromny sklep, także Tower Records nastręcza pewnych trudności związane z wyszukiwaniem upragnionych wydawnictw. W takich sytuacjach z pomocą przychodzą obsługujący. Czasami może się to wydawać nieco natrętne, ale wolę raz na jakiś czas odmówić pomocy, niż stać pół godziny w kolejce do informacji. A tak się zresztą zwykle w Tower Records składa, że asysty potrzebuję. Ku mojej radości akurat trafiłem na bardzo fajnego gościa pomagającego mi rok temu. Trzeba przyznać, że był mistrzem w tym co robił; poprzednim razem wyszukał box OHM – 50 Years Of Electronic Music, gdzieś w największych zakamarkach muzyki poważnej, w dodatku bez pomocy komputera. Sporo atrakcją są jego monologi wewnętrzne i ciekawe spostrzeżenia. Oto przykłady:
- Oh fuck, Endless Summer? What do they mean "endless summer"? I wish it already fucking ended. I can't stand the heat.
- Let's see... Mark Eitzel, Invisible Man. Not so invisible if we found him.
- What? I helped you last year? That's right, you're only allowed to come here once a year. Don't you fucking dare visit more often.
- Pretty Girls Make Graves? What the fuck is that name? Never heard of it. Fuck. Fucking not here.
- I'm telling you Frank Zappa was a cool guy. I would vote for him for President if he was alive.
No i niby największy sklep płytowy w Nowym Jorku, a jednak zamiast Justina Timberlake'a słyszymy Universal Truths And Cycles Guided By Voices. Pozostałe molochy prezentują się bardzo podobnie, ale ten o którym opowiadałem należy do moich ulubionych – na tle różnych odhumanizowanych i drogich Virgin Records, czy FHE (tam wymieniałem jeden z kilku tysięcy wadliwych egzemplarzy Emergency & I dla kolegi, ale miejsce przypomina bardziej płytowy hipermarket) Tower Records jawi się jako przytulne gniazdko. Ale skoro już mówimy o przytulnych gniazdkach, to przejdźmy do stricte niezależnych lokali. Po pierwsze tego typu przybytków istnieje w Nowym Jorku nad wyraz dużo i nie jest to chyba wielkie zaskoczenie. Zachwyt znika, kiedy zadamy sobie trud dokładnego zwiedzenia ich wszystkich po kolei. Okazuje się, że większość podziemnych (często dosłownie) dziupli to sklepiki, gdzie wybór jest niestety zawężony. Zadowoleni są na pewno fani ambitnego hip-hopu, bo czarni bracia rosną ostatnio w siłę i ich reprezentacja stale się powiększa. Trochę gorzej przedstawia się sprawa jeśli chodzi o szukanie rocka i elektroniki. Większość niezal-lokali to miejsca, gdzie ściany i ubrania sprzedawców są czarne, a duża liczba klientów przychodzi z kolczykami w nosie i w koszulkach metalowych zespołów.
Mimo to, ze wszystkich alternatywno-metalowych dziur jedna świeci się jak diament w gównie. Generation Records, z pozoru podobne do pozostałych (tradycyjny kolczyk na twarzy pana przy kasie, na ogólnym ciężkostrawny album jakiejś undergroundowej metalowej kapeli), zalicza się do najlepszych źródeł płyt jakie znam. Wbrew oczekiwaniom atmosfera panuje tu całkiem sympatyczna, może ze względu na kota śpiącego na środku. Osobiście nie lubię zwierząt, ale wprowadzają one trochę ciepła. Wybór CD ogromny – oprócz wydawnictw Slayera, późnej Madonny i Napalm Death na wyciągnięcie ręki znajdują się całe dyskografie Beefhearta, Nicka Drake'a etc. To tam kupowało się New Wet Kojak, Lonesome Crowded West i Microphones. W dziale używanych, za marne pięć dolców trafiła się nawet płytka Eitzela. Wadą jest całkowity brak elektroniki. Aha, przy okazji należy powiedzieć o bardzo charakterystycznym elemencie wszystkich niezal sklepów. Do oglądania wystawione są tylko puste okładki albumów. Zawartość przetrzymywana jest w kopertach za ladą, trochę jak w wypożyczalni kaset wideo. Z jednej strony pojawia się uczucie kupowania używanego krążka, z drugiej ma to swój klimat.
Dobrze, ale jeśli Generation Records jest zajebiste, to Other Music dosłownie pretenduje do miana mojego ulubionego miejsca na Manhattanie. Pomieszczenie o powierzchni około trzydziestu metrów kwadratowych, położone w samym sercu dzielnicy, tuż przy Broadwayu, jest chyba Mekką tamtejszych alternatywnych słuchaczy. Pytając się o dobry niezależny sklep wszędzie otrzymuje się odpowiedź "Other Music, East 4th Street". Nic dziwnego, po pierwsze Other Music jako jeden z niewielu olewa metal tak jak powinno się to robić. Nie ma metalu, nie ma żadnej czerni. Wszystko utrzymane jest raczej w stylistyce psychodelii – rozmazane żółte barwy, nazwy działów napisane czcionką kojarzącą się z latami 60-tymi, albumem Rubber Soul na przykład. Powraca nieodłączny motyw zwierząt. Tym razem przeszkodę stanowi pięciometrowy pies, blokujący dostęp do blatu przy kasie. Pies naturalnie niczym się nie przejmuje i chyba można zaryzykować stwierdzenie, że także on jest niezależny.
Wybór dobrych płyt Other Music ma najlepszy w całym Nowym Jorku. Może nie jest ich tak dużo, ale za to selekcja jest bardzo staranna, tam nie trafimy na nowy krążek Slipknota, jest absolutnie sam cymes. Oznaczenia działów ("In", "Out", "Eeletronic", "Then") nie koniecznie ułatwiają poszukiwania, natomiast patrzenie na pracowników sklepu w akcji to prawdziwa przyjemność. Teoretycznie gdzieś z boku stoi sobie komputer z katalogiem, jednak moją listę składającą się z pięćdziesięciu pozycji koleś (Murzyn! heh) przeleciał w kilka minut informując mnie dokładnie: co jest, czego nie ma, a czego w ogóle wyczerpał się nakład. Słowem pełne znastwo. Other Music to królowie wszystkich nowojorskich sklepów muzycznych.
I to by było na tyle. Można by jeszcze trochę o tym mieście poopowiadać. Na przykład o gościu, który próbował w metrze przekonać mnie, że "there is hope, it's in Jesus", albo facecie proponującym mi pieniądze za przyłączenie się do protestu przeciw konfliktom na Bliskim Wschodzie z plakietką "Youth against war". Stanąłbym gdzieś w rządku razem z innymi pacyfistami, między innymi dziećmi ("Children say no to war"), kobietami ("Woman say no to war") i inwalidami na wózkach ("Invalids against bombing"). Wtedy spieszyłem się na Trail Of Dead i z propozycji nie skorzystałem. Może kiedy indziej. Tymczasem dobranoc, cześć i czołem.
–Michał Zagroba, Listopad 2002