SPECJALNE - Artykuł

Microphones: The Glow, Pt. 2

25 października 2002

Microphones: The Glow, Pt. 2

Parę miesięcy temu, ogłaszając światu nasz skromny ranking najlepszych płyt roku 2001, poprzedziliśmy go wstępem, w którym znalazły się i te słowa:

Nie wiemy, czy to są najlepsze płyty, jakie w ogóle się w 2001 ukazały na całym świecie, natomiast na pewno najlepsze z tych, które znamy. Co chwila słyszy się teraz przecież o kolejnych rewelacjach! Kto wie, czy kilka z nich nie byłoby w stanie dużo w tym rankingu pozmieniać. Dlatego już za rok, lista ta mogłaby wyglądać zupełnie inaczej.

Ooh, you're damn right. Oczywiście, że wygląda inaczej. Formuje się na nowo z każdym dniem. Po pierwsze, w momencie publikacji tego podsumowania, byliśmy ledwo świadomi obecności na naszych półkach kilku wyzywających tytułów, nie wspominając o ich dobrej znajomości. Patrzę tak sobie na tę naszą dziesiątkę, patrzę i nie wiem. Gdzie, u diabła jest Solex? Gdzie Unwound z epicką psychodelią Leaves Turn Inside You? Prefuse 73 się otarło, ale też mi go brakuje. I tu tylko mówimy o naszym duecie. A co, gdyby do gry włączyli się inni redaktorzy? Myślę, że tacy wykonawcy, jak Herbert i Jelinek mieliby spore szanse na zagoszczenie w porcysowym panteonie. Może nawet Hood, może Cannibal Ox, lub O'Rourke. You never know. Z tym, że proces poznawania płyt z 2001 już po jego zakończeniu jest tylko jedną odsłoną układanki. Drugą stanowi zmiana dotychczasowych zapatrywań na jakość danego albumu. Niejednokroć zmiana przełomowa.

Zrozumieć Phila Elvruma. Naprawdę nie jest łatwo załapać, o co chodzi temu kolesiowi.

Cóż, łatwo nie jest. Kiedy przyszło olśnienie, było już trochę późno. Minęło parę dobrych tygodni od momentu, w którym razem z redaktorem Zagrobą rozprawialiśmy o The Glow, Pt. 2. Jasne, od początku kumaliśmy inność Microphones od reszty niezal-rocka, od początku się nią zachwycaliśmy. Ale jak piorun postrzeliło nas odkrycie sedna. Pozwólcie mi się kajać, drodzy czytelnicy, i mówię to także (na jego osobiste życzenie) w imieniu Michała. Tak naprawdę szokująca, przerażająca wizja The Glow, Pt. 2 uderzyła nas z pełną siłą całkiem niedawno. Fuck. Co z nas za recenzenci. Myślałem, że Elvrum zrobił intrygujący eksperyment, uczuciowy ekwiwalent intelektualnego spojrzenia na muzykę rozrywkową. Właściwie, to nie.

Wymiar nowatorstwa dzieła młodego twórcy ze stanu Waszyngton jest szokujący. Strach ogarnia, gdy pomyślimy, że kiedyś, za kilkadziesiąt lat, Elvrum będzie się wydawał tak tragicznie sam w tym, co robił. To ten szczególny moment, w którym wyprzedzenie swojego czasu w muzyce nie cieszy, lecz przeraża. Paradoksalnie, moment największego uznania dla tej płyty przeżyłem nie podczas jej słuchania, ale zupełnie kiedy indziej. Podczas zimnej analizy, którą przeprowadzałem sobie w głowie. (Gdzie jest napisane, że płyt należy tylko słuchać, a nie myśleć o nich?) Okazuje się, że Michał uczynił to samo. W jednej chwili nasz dotychczasowy stosunek do The Glow, Pt. 2 uległ przeobrażeniu.

Chodzi tu o metodę krytyki. Zgodzimy się, że muzykę popularną można (zasadniczo, upraszczając) oceniać dwojako. Po pierwsze, przeżywając. Po drugie, myśląc. Przykładowo, drugi, czy trzeci krążek Beatlesów, według metody pierwszej był zajebisty, choć według drugiej metody, nie miał, w momencie wydania (uhm, bo później, jak słusznie zauważył zastępca dowódcy wyprawy, tak) żadnego znaczenia dla rozwoju rocka. Nazwijmy pierwszy sposób metodą tradycyjną, a drugi – metodą strukturalną. Żadna z nich nie ma absolutnej racji. Żadna nie jest doskonała. Do pierwszej wystarczy jako taka orientacja w terenie i zdrowy słuch. Do drugiej potrzebna jest gruntowna wiedza. W Porcys w 99% sytuacji korzystamy oczywiście z metody tradycyjnej, głównie z tego powodu właśnie. (Choć i tak wiemy sporo, huh.) Zresztą, wszyscy, z jakimiś zupełnymi wyjątkami, tak robią.

Gdyby przyłożyć do The Glow, Pt. 2 miarę surową, bezwzględną, odartą z cholernego nawyku, jakim jest pieprzone easy-listening, to na pierwszy plan wysuwa się automatycznie innowacja, która w dramatyczny sposób odgranicza Microphones od całej reszty poszukujących artystów. Chodzi mi o teksturę, charakteryzującą wszystkie niemal zawarte na płycie utwory. O gitarę akustyczną z nylonowymi strunami, brzdękającą sobie cicho w tle. Brzdąkającą, bardzo często, bez jakiegokolwiek podziału rytmicznego. "The Mansion" nie ma żadnego rytmu. Jest to utwór całkowicie "free" w tym sensie, że nie ogranicza go żadna miara zewnętrzna, może się rozwijać w dowolny, właściwy sobie sposób. Teraz przejdźmy do wniosków. Ciekawe, czy ktoś zdaje sobie sprawę z doniosłości tego odkrycia. Rozluźniając więzy taktów w folkowym podkładzie, Elvrum jednym szusem wskoczył o jeden (o kilka?) stopień wyżej. Mogę to porównać do przełomu, jakiego w bluesie dokonał Captain Beefheart. Nawet genialny Tim Buckley eksperymentował we "wnętrzu", zachowując zwykle formalne podstawy kompozycji, choć jego wpływ na The Glow, Pt. 2 jest coraz wyraźniejszy.

Kolejne zagadnienie to kontekst samych piosenek. Abstrahując od owocnych eksperymentów, którymi zająć się raczej powinna profesura w Berklee, trzeba przyznać, że Phil jest obecnie jednym z największych songwriterów świata. Jego podejście do narracyjności jest równie rewolucyjne, co próby poszerzenia tkanki dźwiękowej. Używając brzmień jako komentarza do swoich intymnych opowiadań, Elvrum zabiera słuchacza w metafizyczną podróż, w wędrówkę po własnej podświadomości. Jego poezja, bo inaczej nazwać tego nie potrafię, dorównuje największym mistrzom, z jakimi miałem okazję się zetknąć, a ze względu na kierunek edukacji, którym podążam, nie było ich mało. Starając się maksymalnie rozdrobnić i przybliżyć swoją relację z nieodgadnionym, tajemniczym światem przyrody, Phil ukazuje – nagle jakże wyraźną i bijącą po oczach – istotę człowieczeństwa. I jeszcze ta opozycja: Phil / reszta. Dziś, gdy świat zmierza ku jakimś strasznym historiom, on dzieli się szczegółowo swoimi organicznymi reakcjami na powietrze, wodę, śnieg, ciszę, niebo. Nie można tego człowieka nie kochać – miłością, jaką darzymy zazwyczaj bliskich nam artystów.

Takie wersy, jak "The Thunderclouds broke up / The rain dried up, the lightning let up, the clacking shutters just shut up" dobitnie potwierdzają, że chodzi o głębokie, filozoficzne wręcz rozważania na gruncie tak bliskich nam doświadczeń. We wzruszającym "The Moon" Phil prowadzi pasjonujący monolog, dochodząc do ponadczasowej konkluzji: "We felt safe and discovered that our skin is soft / There's nothing left except certain death". Całkiem odkrywcze wyznanie, jak na wspólne obserwowanie księżyca z dziewczyną. Ciepło, jakie bije od tego utworu, to ciepło fizyczne, normalnie rozgrzewające od środka. Innym razem Phil znów bierze się za filozofię międzyludzką: "I'll not contain you / I won't look for you in my room / Through lengthy talks I'll not contain you". Albo znów powrót do empirycznej percepcji, która cieszy go jak małe dziecko (z "I Want To Be Cold"): "It's raining on me / I don't want it to stop". Aż po zakończenie albumu: "They know my red blood is warm still".

Dosyć tych analiz. The Glow, Pt. 2 zbyt wiele zawdzięcza swojemu wdziękowi i gracji, żeby roztrząsać je teraz w jakimś artykule. Chciałem tylko zaznaczyć, jak wielkie znaczenie dla naszej "świadomości słuchalnej" ma ta płyta. Jak powiedział niedawno Michał: "Cholera, to jednak jest arcydzieło". Tak. Gdybyśmy dziś oceniali, to poniżej 9.0 nie miałoby to prawa zejść! Lecz my i tak jesteśmy tylko słuchaczami. Tymczasem za sto lat okaże się, z pewnej perspektywy, że Microphones byli jedyną grupą swoich czasów, która naprawdę wyczyniała nowe rzeczy. Oto jest, pierwsze wielkie dzieło sztuki dwudziestego pierwszego wieku. Nie płyta, ale dzieło sztuki. I wciąż w nas rośnie, wciąż kiełkuje. Minął zaledwie rok od ukazania się The Glow, Pt. 2. Nie zamierzamy jakoś zaraz umierać, więc nie zdziwcie się, że kiedyś będzie to nasza płyta wszechczasów.

–Borys Dejnarowicz, Październik 2002

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)