SPECJALNE - Artykuł

10 najlepszych wydawnictw Jamesa Ferraro

3 marca 2017

"Człowiek, który produkując setki nagrań pod dziesiątkami przydomków posłużył (…) kontrybutorowi «The Wire» do wypromowania i sklasyfikowania rozmytego dotąd po internecie nurtu" − pisał o Jamesie Ferraro red. Jędras w recenzji Last American Hero i było to już kilka ładnych lat temu. Od tego czasu w życiu amerykańskiego muzyka zaszło sporo znaczących zmian. Bo przecież "nic nie przygotowywało na obrót o 180 stopni, a jednocześnie najbardziej logiczne i spójne wyjście z tego całego nawiedzonego podziemia, najsensowniejsze rozwinięcie o wyraźny «krok dalej» całej tej zajadającej już wtedy własny ogon hauntologii, którym było Far Side Virtual" − tak w swoim Suplemencie pisał o wolcie Ferraro Borys. I właśnie między innymi dlatego nieco niepostrzeżenie Amerykanin stał się jedną z najbardziej niedowartościowanych postaci współczesnej muzyki pop (pop, którego semantyczne pole obejmuje zarówno Britney, Popka, Exit Someone, Fall, Migosów, Red Velvet, Tima Buckleya, Genesis, Kendricka Lamara, Cinzano, Amon Düül, Radiohead, KNOWER czy Throbbing Gristle), więc postanowiliśmy coś z tym zrobić i wybraliśmy wspólnymi siłami 10 naszym zdaniem najlepszych wydawnictw artysty. Czyli taki "pakiet podstawowy" i zachęta do dalszej EKSPLORACJI pokaźnego dorobku artysty. To co, zapraszamy do lektury.

Inb4: tak, wiemy, że koleś nagrywa(ł) pod milionem aliasów (8pashupatinath, Acid Eagle, Angel Snake, Arecaceae, Bebetune$, Composition of the Sensibilities of Melted Knowledge, Cruisin' the Nightbiker Strip 1977, D.M.T., Dreams, Edward Flex, K2, Liquid Metal, Menstrual Chinese Dream, Newage Panther Mistique, Nirvana, Pacific Rat Temple Band, Pan als Allgott Saturnia, 1977, Pan Dolphinic Dawn, Peyote Cactus Rituals, Peyote Way, Purple Gongs, Sky-Mirrorbalm in Preparation for Deja Vu, Snake Figures Fan, Splash, Suki Girlz, Symbio Dome, Teotihuacán czy The Wooden Cupboard...), ale na razie tego nie ruszamy i kluczem doboru były wydawnictwa podpisane imieniem i nazwiskiem James Ferraro. No i pomijamy w ramach naszych rekomendacji Last American Hero, którego recenzję znajdziecie w naszym archiwum.

 

James Ferraro: Marble Surf

Marble Surf
[2008, New Age Tapes]

Postać Jamesa Ferraro. Koleś wydaje się bratem bliźniakiem Ariela Pinka, który ma jeszcze bardziej poprzestawiane w głowie. W sensie ciężko stwierdzić, czy gość doznaje przy "Sandstorm" Darude, czy jednak uważa ten hymn za jedno z największych międzyplanetarnych nieporozumień. Albo który Godard jest jego ulubionym: Pogarda? 2 lub 3 rzeczy, które o niej wiem... czy może jednak Pochwała miłości? Jeszcze 10 lat temu nagrywał na potęgę no-fi'owy stuff, a potem rozdawał go na koncertach. Grał dla wtajemniczonych. Pielęgnował awangardowy chillwave. Czytał Foucaulta i Baudrillarda. Aż wreszcie doszedł do samplowania Skype'a i wygrał płytę roku w The Wire. I co? I nic. Nadal jest Jamesem Ferraro i nadal mało kto ma dla niego czas. Mało kto mu wierzy. A przecież Ferraro jest jak Lucyfer. L.U.C.I.F.E.R. – Large Binocular Telescope Near-infrared Utility with Camera and Integral Field Unit for Extragalactic Research. Czyli najsilniejszy na świecie teleskop, dzięki któremu można obserwować obiekty na obrzeżach Układu Słonecznego. Musi być schłodzony do temperatury około -210° Celsjusza (co oczywiście wymaga ogromnej energii), ponieważ działa na podczerwień. Lucifer znajduje się w Mt. Graham, w południowo-wschodniej Arizonie, w świętym miejscu Apaczów. Jest własnością Watykanu i znajduje się w rękach jezuitów, którzy najwyraźniej czegoś szukają. Ten Lucifer to James Ferraro, czaicie.

Bo ile ten człowiek podjął tematów, w ilu bajkach brał udział. W jedno popołudnie nie ogarniecie jego uniwersum – tu przydałby się dłuższy urlop w spokojnych warunkach. No i jak wiadomo, jego dyskografię można podzielić na dwa etapy (można i na 8), gdzie punktem zwrotnym będzie Far Side Virtual. Zastanawiałem się, czy jest jakieś wydawnictwo sumujące jego dorobek; jakiś album, który połączy w sobie lo-fi'owy sznyt epoki Ariela Pinka, awangardowe zakusy w dźwiękowej malignie, ślady minimalizmu rodem z Reicha czy Glassa i wreszcie groteskową optykę "komentowania" gorzkiej korpo-meme-rzeczywistości w technologicznym tornadzie. I pewnie nie znajdę takiej pozycji, choć chyba najbliżej celu znajduje się Marble Surf – dwuczęściowa pieśń targana katabatycznymi wiatrami historii, w której odbijają się La Monte Young ze swoim teatrem ("Memory Theater" w końcu), wczesny William Basinski ze swoim cięciem taśmy, ale i Eno komponujący dla Windowsa. Ta lodowata VHS-litania stanowi osobny rozdział w katalogu Ferraro, już wtedy stawiała go poniekąd w roli kompozytora (czego?), a nie sprytnego MAJSTERKOWICZA ze sporą ilością wolnego czasu. Bo chyba to właśnie z czasem Ferraro ma największy problem – w kolejnych powtórzeniach wciąż narastającego chóralnego śpiewu można się utopić. Można przepaść (i przespać) i rozpłynąć się zupełnie i nawet dzwony nie przerwą medytacji. Choć to dzieło znalezione na dwudziestowiecznym wysypisku śmieci, które wszyscy omijają z daleka. A Ferraro czerpał z jego zasobów i odpadków przez lata i czarował z nich swoje własne voodoo. –Tomasz Skowyra

posłuchaj


Son Of Dracula
[2009, Muscleworks Inc.]

Były członek projektu The Skaters mógł (i nadal może) sobie solo grać bubblegum-glam-core, plunder-lo-fi-pop, industrial-r&b-new-wage czy "po prostu" vaporwave, ale ta lista byłaby zwyczajnie niekompletna, gdybyśmy nie uwzględnili w niej reprezentanta nurtu niefiguratywnych, amorficznych, obskurnych, free-flowing DUMBIENT jams. I ten oto materiał spełnia wszelkie kryteria idealnie. Powiem tak: gdy miałem lat 7, to obejrzałem przez chwilę z dziadkiem fragment Nosferatu. Potem poszedłem spać i jak w pewnej słynnej recce "I slipped into a dream", ale niestety dalej nie było tak różowo. Wspominam to, bo słuchając tego krążka zostajemy spuszczeni ściekiem, w którym płyniemy razem ze wszystkimi groteskowymi koszmarami i zjawami, które nawiedzają podświadomość. To rzecz tak unfocused, że aż czyni z tego siłę, której wszelako należy się bać. Jak to kiedyś ujął nieco rozczarowany Gravity lider młodzieży Clifford Wednesday: "chciałbym zobaczyć przemielone, przewałkowane okolicznościami ciało gnane jakimiś pierwotnymi odruchami, wolałbym żeby jej się nie udało i żeby wszyscy tam się rozjebali w dwudziestej minucie filmu, a reszta byłaby jakąś medytacją z ich dryfującymi szczątkami". Z kolei kumpel ze studiów straszył przed kilkunastu (!) laty, że ilość informacji skumulowanych w necie musi w końcu zaowocować "przebudzeniem się świadomości". Zerkam więc na YT i widzę taki komentarz do Son Of Dracula: "dream simulacrum – floating between grotesque remnants of saturated human consciousness". W PUNKT. Parafrazując redaktora Nowo z głębokiej przeszłości: ja bardziej Son Of Dracula nie wiem niż wiem, i to jest inspirujące. −Borys Dejnarowicz

posłuchaj


James Ferraro: On Air

On Air
[2010, Olde English Spelling Bee]

Andżelika Kaczorowska w swoim tekście rekapitulującym pisanie o muzyce w Polsce wypominała redaktorom Porcys "zlecenie na Pynchona". Cóż, Thomasa poznałem, gdy miałem pewnie kilkanaście lat i pół, podczas lektury Teraz Rocka (!), gdy jeden z dziennikarzy tego zacnego periodyku zachwycał się Tęczą Grawitacji. Pamiętam to jak przez mgłę, odtwarzam wspomnienie, pewnie sobie coś wmawiam, ale włączam On Air. Zbrutalizowny Ariel Pink z okolic Before Today, Suburban Tours przy słońcu wyżerającym oko, zatopione eskapady Gary'ego Wara – fascynująca jest ta zabawa w szukanie punktów referencyjnych (paranoja, paranoja, słyszałem to gdzieś, coś mnie śledzi, to nie opresja, uratuje mnie jedynie popresja i lody na kolację, podświetlany basen), by na oślep składać w całość coś, co nie całkiem do siebie pasuje. Mozaikowość (cytatów) On Air wydaje się cokolwiek przypadkowa i nie jest to żaden zarzut: miejscami absurdalnie euforyczne, triumfalne pochody akordów, król lew w "Moonshocked Dudettes" (Skaza, jak mogłeś?), VHS-owa energia. Wynaturzony glam – pozbawiony blichtru, cekinów i przebojowości, zdecydowanie bliżej no-fi niż lo-fi, oparty na świadomym recyklingu anarchizujący rock'n'roll z królem po abdykacji. Wykwity pulsującego, abstrakcyjnego songwritingu. Narracyjnie rozbisurmaniony, wprowadzający co chwilę kolejne wątki, szkicujący promieniem słonecznym. O czym ja? A tak, właśnie, jak Pynchon wyzyskujący okruchy transcendencji z popkulturowego śmietnika, a może inaczej – mityzujący przyziemną rzeczywistość, w której historia surfera z Inherent Vice, mimo komicznego wydźwięku, olśniewa wyobraźnią i przeraża uśmiechem klauna w niewesołym miasteczku. Dlatego jeszcze raz muszę oddać głos znakomitemu pisarzowi, tym razem dwa fragmenty The Crying Of Lot 49:

1) "Odkąd trzymała się autobusów, wysiadając tylko od czasu do czasu, żeby odpędzić senność. Dręczące ją fragmenty snów łączyły się wszystkie ze znakiem trąbki pocztowej. Gdyby musiała posegregować zdarzenia tej nocy na prawdziwe i wyśnione, miałaby spory kłopot. Podczas kolejnego z niezliczonych pasaży w dźwięcznej partyturze nocy zrozumiała wreszcie, że jest bezpieczna, że coś, może po prostu jej zacierający się stan upicia, czuwa nad nią. Miasto było jej własnością jak nigdy przedtem, kiedy jeszcze wygładzały je tradycyjne słowa i obrazy (kosmopolityzm, kultura, tramwaje); mogła swobodnie dotrzeć do najdalszych naczyń krwionośnych metropolii, nawet gdyby miały to być kapilary tak wąskie, że mogłaby tam tylko zajrzeć, albo odgałęzienia splatające się razem w ohydne municyplne liszaje, widoczne dla wszystkich oprócz turystów. Tej nocy nic nie mogło jej dotknąć, nic nie dotknęło. Wystarczyło samo powtarzanie się znaków, powtarzanie się przy braku razów psychicznych, które mogłyby złagodzić wrażenie Edypy czy wyszarpnąć je z pamięci. Ktoś chciał, aby pamiętała".

2) "Zmień imię na Miles, Dean, Serge albo Leonard, doradziła swemu odbiciu w zwierciadle, wynurzającemu się z popołudniowego pół mroku. Tak czy inaczej nazwą to paranoją. Tamci. Oni. Być może naprawdę, bez pomocy LSD czy innych indolowych alkaloidów wylądowałaś pośród ukrytego bogactwa, wśród tajemnej tkanki snu; trafiłaś na sieć, za której pomocą,naprawdę porozumiewają się Amerykanie, pozostawiając oficjalnej poczcie zdawkowe zdania, kłamstwa i oznaki umysłowego ubóstwa; może natrafiłaś na prawdziwą alternatywę ślepego zaułka – pozbawionego niespodzianek życia, którego wizja prześladuje wszystkich Amerykanów, ciebie także kotku. Lecz być może masz po prostu halucynacje".

Wiecie, dziwnym zbiegiem okoliczności Pynchon opisał tę płytę lepiej niż ktokolwiek. Nie ma żadnego znaczenia, że zrobił to w 1966 roku. –Paweł Wycisło

posłuchaj


Night Dolls With Hairspray
[2010, Olde English Spelling Bee]

Miejsce:

Garbage Pail Studios (USA).

Lata studyjnej aktywności:
2010.

Kluczowe postaci i ich wkład:
James Ferraro, Olde English Spelling Bee, Air Head Entertainment Production.

Dlaczego właśnie ten album?
Kojarzycie poczucie gumy balonowej? Nie? A poczucie dietyloamidu kwasu D-lizergowego?

Dziura w stogu siana:
Koniunkturalizm (hypnagogia) nie wyszedł mu aż na takie dobre, jakiego oczekiwaliby fani.

5 esencjonalnych kawałków:
"Lipstick on Ants", "Killer Nerd", "Leather High School", "Dollhouse Frotteur", "Runaway".

Cytat do tweeta:
"So if you wanna sing along in a friday night’s bubble bath or stalk the midnight streets dressed as a baroque pervo in make up pick this one up, for Night Doll’s With Hairspray has it all!!!!!!!".

Format, którego wstyd nie mieć:
Oryginalnie płytę wydano na winylu, większość ludzi słucha jej pewnie z YouTube lub Bandcampa, ale najlepiej pasowałoby do niej edycja na kasecie – i to nie magnetofonowej, a VHS.

Influenced by:
R. Stevie Moore, Iggy Pop circa The Idiot, Black Sabbath, Flaming Lips do połowy 90s, Antonio Vivaldi, power pop, Andrzej Warchoł, Donatien-Alphonse-François de Sade, Byle Do Dzwonka (oglądałem codziennie!), erotyka klasy B z 70s (nie oglądałem codziennie!).

Influence on:
Dean Blunt, Eleventeen Eston, Unknown Mortal Orchestra, Yves Tumor, Eric Copeland circa Black Bubblegum.

Księstwa przyległe, lenna i terytoria zamorskie:
Ariel Pink (doh!), Joe Knight, Outer Limits Recordings, John Maus, Gary War.

Coś jeszcze?
Legenda głosi, że James nie tylko lubił się przebierać i malować na Halloween. Otóż pewnego dnia, w czasach, kiedy James odkrywał siłę tkwiącą w glamie i obnosił się z nią, dostał od taty kostium, dzięki któremu mógł zmieniać się w maleńką lalkę. Tak maleńką, że musiał chodzić w pozycji przygarbionej, aby nie rozerwać na strzępy swojej nowej powłoki. Poszedł tedy Mały James do przedszkola z resztą rodziny OESB. Legendarność polega na tym, że obce mu dzieci, jakie tam spotkał wraz z ziomkami, pobiegły do najbliższego pracownika i zakomunikowały jak potrafiły, że jedna z lalek uciekła. Jakaż furia wstąpiła w Todda, założyciela wytwórni! Jął ciskać przedmiotami w przerażonych opiekunów sztucznie utrzymywanych zabawek; uspokoił się dopiero z przyjazdem funkcjonariuszy ochrony. James już nigdy nie przebrał się za lalkę. –Borys Dejnarowicz

posłuchaj


James Ferraro: Condo Pets (EP)

Condo Pets (EP)
[2011, Hippos In Tanks]

Kwadrans przed Far Side Virtual, gdzie na dobre rozkwitła idea vaporwave'owej hiperrzeczywistości dźwięków, James wysunął skromną, trwającą ponad kwadrans forpocztę w postaci Condo Pets. Z dalszej perspektywy sącząca się w tle EP-ka przypomina elevator music – robi wrażenie wybornego soundtracku do Simsów albo wspaniale nadaje się na czołówkę telewizyjnych programów zajmujących się agrobiznesem (wyobraziłem sobie "Life In A Day" śmigające podczas vaporwave'owych przedstawień marchewki, mrożonej pizzy czy cebuli, a później gładkie przejście do studia, w którym Janusz Piechociński w manierze Jacka Gmocha sprzedaje swoje kolejne twitterowe mądrości...). Przy okazaniu większej atencji szybko wyjdzie na jaw, że tych siedem fragmentów układa się w swoistą midi-suitę naszych (?) czasów. To połączenie dwóch biegunów: o semiotycznej mapie znaków nakreślonej przez Ferraro mogą sobie pogadać drętwi akademicy, ale do tych samych znaków puszczonych z głośnika nawet zawinięty w becik bobas może się szeroko uśmiechnąć i zrobić featuring na grzechotce. Więc to tu zaczyna się nowy rozdział w artystycznym rozwoju ostatniego amerykańskiego bohatera. O tym, jak wszystko potoczyło się dalej, opowiedzą pozostali, więc odmeldowuję się i zachęcam do czytania. –Tomasz Skowyra

posłuchaj


Far Side Virtual
[2011, Hippos In Tanks]

"Koyaanisqatsi to słowo pochodzące z języka Indian Hopi, które oznacza "życie szalone, życie w pędzie, życie, które trzeba zmienić". W filmie nie pojawia się żaden komentarz, nie ma narratora. Bohaterem jest nasza planeta – Ziemia, którą twórcy, z pewną dozą przestrogi, ukazują, zestawiając ze sobą obraz dzikiej przyrody i pędzącego, chaotycznego miasta".

Płyta ta dla mało rozpoznawalnego, ale za to mającego wielkie ambicje Jamesa, stała się przełomem, czyniąc z lekko podziemnego twórcy, będącego dość ciekawym i wartym prześledzenia zjawiskiem poruszającym się po tak imponującym obszarze gatunkowym, kogoś, kto stał się medialnym ulubieńcem kilku ważniejszych platform (najważniejsza płyta The Wire 2011 roku – dość niezła nobilitacja). Czym jest ten artystyczny coming-out w mainstreamie? Metaforyczny skrót znaleźliście w cytacie powyżej, no bo Far Side Virtual porusza się po podobnych maksymalistycznych terenach, próbując uchwycić ogół doświadczeń, wchodzącej w nową cyfrową erę, ludzkości, z wyłączeniem tego, że czyni to w dużo lżejszej, mniej zobowiązującej i zdecydowanie dużo zabawniejszej formie.

Ten tematyczny maksymalizm, który naturalnie powinien łączyć się z naszymi oczekiwaniami dotyczącymi tego, aby otrzymać sformalizowaną, spójną i koncepcyjną muzycznie historię, na szczęście nie znajduję tutaj tak trywialnego i banalnego ujścia. Dźwięk, na złość dominującej idei, nie chce zagnieździć się w jakiejś stałej glebie, w uporządkowanej strukturze, ugina się pod naporem ambitnego oraz różnorodnego spektrum gatunkowych patentów i zapożyczeń zmieszanych ze sporą liczbą stylistycznych rewolt: od diabelnie wycyzelowanego dźwięku, po wyraźnie wyodrębnioną przestrzeń będącą miejscem bytowania i hołdem dla muzycznego świata spod znaku lo-fi – i chwała mu za ten luźny eklektyzm. Ta nakreślona w Koyaanisqatsi zmanieryzowana wielkość w tym przypadku jest dużo, dużo bardziej chaotyczną i skromną produkcją, poszatkowaną, migawkową, pełną chwytliwych bardziej zminiaturyzowanych utworów. Trochę tutaj Neu!, później jakieś cymbałki, garść innych naleciałości, prosty klawiszowy motyw, nagle dźwięki GG (rok temu mieszkałem z gościem, który wciąż tego używa, mózg mi parował z jego każdą nową wiadomością), sporo też Briana Eno, później Pinka, znikąd wlatuje ci fletnia pana, WTF, później gadka Ivoną o Gordonie Ramsayu, że tak w zasadzie drapiesz się po głowie i tak jak po kilkugodzinnym seansie klikania i skakania po sponsorowanych artykułach, dziwnych forach i podstronach, zastanawiasz się, co tu się właściwie dzieje, dokąd to wszystko zmierza i co właściwie klikałeś te kilka godzin. –Michał Kołaczyk

posłuchaj


Sushi
[2012, Hippos In Tanks]

Albumy Jamesa Ferraro często dzieli się na bardziej lub mniej przystępne albo na te z konceptem i te, które są go pozbawione, jednak wystarczy nawet pobieżna lektura "dance-popowego" Sushi, by stwierdzić, że nasz bohater raczej nie ułatwia takich systematyzujących machlojek. Od biedy za bardziej chwytliwy można uznać poprzedzający album, bardziej okiełznany bitowo i wydany pod pseudonimem BEBETUNE$ mixtape Inhale C-4 $$$$$ (ciekawe, czy jest to płyta znana Młodemu Dronowi), a nawet skwaśniałe, okraszone rachitycznym wokalem wariacje na temat Drake'a czy Weeknd na Cold (jeśli jesteś fanem tych artystów i właśnie zapuszczasz sobie z uśmiechem album z 2013 roku, to życzę powodzenia). Wydane między tymi dwiema płytami Sushi z bitów robi rzeszoto, wokalami nie przejmuje się wcale, a do wspólnej rzeźni zaprasza footworkowe hi-haty, post-dubstepowe basy, glitchowe kliki, nie zapominając również o słynnej ekipie dźwięków ze smartonów, skajpajów i innych vaporowych ornamentach, które miały przynieść mu sławę po wydaniu Far Side Virtual. W przeciwieństwie jednak do tamtego, bardzo zresztą udanego dźwiękowego eseju, Sushi daje słuchaczowi mniej konceptualnych punktów zaczepienia, po kilku latach nadal brzmiąc świeżo i wizjonersko, a niektóre fragmenty (jak "Lovesick" czy "SO N2U") można wyobrazić sobie w klubowych realiach. Dziwny byłby to klub, ale nie narzekałbym. –Łukasz Łachecki

posłuchaj


James Ferraro: NYC, 3:00 Hell

NYC, 3:00 Hell
[2013, Hippos In Tanks]

Intro: money, money, money, money. Mo-żna rymować od A do B, od B do A, mo-żna samplować, odkąd cię opuściłem, ale w ramach fantomowego bólu wklejam "I Just Wish It Would Rain" Temptations ("People this hurt I feel inside!") Mo-żna również nie przepadać za muzyką bohatera tego przeglądu, ale trudno nie szanować za ciągłe poszukiwania, redefiniowanie i dekonstruowanie swojego brzmienia, nieustanne wymyślanie "siebie" na nowo. Pupilek Wire i Tinymix, któremu – co warte odnotowania – zdarzało się wpływać w rejony, o których piszemy na Porcys. Zagłębiając się w twórczość Amerykanina mo-żna dokładnie poznać pop-awangardowy dyskurs muzyczny: hypnagogia, hauntologia, vaporwave, post-pop-poważka, plądrofonia, MTV, Toyota, MTV, Toyota, MTV – wszystko jak najstaranniej egzekwowane. Cała dyskografia (zmaganie się z nią również) wydaje się jawić jako piękną porażka, postmodernistyczna powieść spisana dźwiękiem, ale trudno nie kibicować, gdy ktoś walczy o z góry i z przedmieść przegrane sprawy. "Macie teraz, wy moje oczy przeklęte, napaście się tym pięknym widokiem", jak nawinął kiedyś Platon.

Tak, to pewnie nie jest najlepsza płyta Ferraro, ale kto wie, czy nie najbardziej fascynująca w swojej niezborności – eksplorująca nieciekawe, ale najciekawsze tematy, rejestrująca wszystkie lęki i prawie-sny poprzedniej nocy, która przecież jest równie daleko, co ta ostatnio pamiętana i zapomniana podczas snu. Mogę sobie nazwać ten krążek amerykańskim rewersem Black Metal Deana Blunta albo Untrue tej dekady, w której to-nie-my w powodzi sygnałów, informacyjnego chaosu, a multitasking rozrywa czaszkę, i nawet jeśli się nie zgadzasz, to przekona cię Tom Cruise w Magnolii Andersona odgrywający rolę Mateusza Grzesiaka na sterydach. Nieludzki sampling z ludzkim głosem – jak bardzo to jest chłodne? NYC, 3:00 Hell – prawdopodobnie najmroczniejszy materiał od czasów drone'owych eksperymentów pod koniec zeszłej dekady – to przypadek płyty, która umyka percepcji, wymyka się klasyfikacjom, ale jednocześnie w swoim tyglu, w pierdolonej magmie estetyk oswaja: rytmizuje field-recording, umuzycznia musique concrète, transmisje zszywające skrawki audycji radiowych, industrial w pyle, trans, wizje. To momentami bardzo ładna ("Upper East Side Pussy"!) muzyka, której wszystkie urocze fragmenty, oczywiście podszyte niepokojem, wydają się efektem przypadku albo świadomym kompromisem, w myśl zasady, że w natłoku zła zawsze można znaleźć odrobinę dobra. Słyszymy ambient i zeszmacone alt-r'n'b, ponieważ odrealnione nucanki w typie Johna K. są odarte z kawiarnianego lub sypialnianego uroku, zawinięte we wiolonczelinowe lamenty, celowo za- lub sfałszowane . Skłamałem, ciągle kłamię nie z nut, mijam się z bolesną prawdą tekstu "Cheek Bones", śledzę genezę tytułu "Nushawn", reguluję radiowe przekazy z 9/11, zjeżdżam estakadą, prowadzę autotune. Nowy York, trzecia nad ranem, nikt nie śpi. Noc nie do końca niedokończona; nie dla powidoków, chwila nieodpowiednia, niepowodzenia w niedopowiedzeniach i nie do powiedzenia, nikt nie dopowie – "dnia", n_e_o_o_i_d_e_i_. "It's 3AM, I don't know where we're going" śpiewał Graham Sutton na Hex. I jestem razem z tobą, Grahamie, bo też nie wiem. –Paweł Wycisło

• posłuchaj


Skid Row
[2015, Break World]

Pierwsze wspomnienie Ferraro z wakacji w Los Angeles to brat ojca grający w zespole glam-metalowym w początku lat 90. i prezentujący dzieciakowi swoje ówczesne nagrania. To dobre wprowadzenie w klimat płyty, nawet jeśli zmyślone: mamy tu klangowany bas ("Doctor Hollywood"), dryfujące gitary, mające w sobie coś z nieomal grunge'owego brudu ("To Live and Die in LA"), rzewne pianina i smyki ("1992"), czy zaskakująco konwencjonalne ballady (utwór tytułowy, z niemal nucalnym refrenem). Ale wszystko to zostało spowolnione, a Ferraro sięgnął po trochę wypłowiałą paletę barw. W porównaniu z albumem nowojorskim, Skid Row przypomina powrót z systemu PAL na system SECAM, brzmi jak rozmontowany g-funk przeciwstawiony niemniej rozmontowanemu, nowojorskiemu mariażowi boom-bapu i r'n'b poddanemu 00sowej hovizacji. Choć tematy, po które sięga Ferraro na Skid Row, takie jak konsumeryzm, polityka miejska, "nie podobają mi się newsy w telewizji", Filip Springer, smog i płonące auta nie są obce sercu współczesnego neurotyka, to mimo próby stworzenia obrazu odpowiednio przerażającego, po naprawdę popierdolonej i niepokojącej NYC, Hell 3:00 AM Skid Row wydaje się bardziej organiczna, zapowiada już zwrot ku graniu bardziej ludzkiemu (na przykład przez rozbudowane orkiestracje), a nie wystukiwaniu przy pomocy klawisza enter pejzażu w stylu Hieronima Boscha na xanaxie. Bliżej jej do nie pozbawionych ciepła rozważań o samobójstwie Lil Peepa i zdziwaczałego wariantu chillwave'owej nostalgii, więc przeprowadzka wyszła na dobre, a 30-letni geniusz po raz pierwszy od jakiegoś czasu dorzucił do swojego portfolio płytę komunikatywną i szybko zapadającą w pamięć, której odsłuchem warto uzupełnić seanse dokumentu i fabuły o OJ Simpsonie. –Łukasz Łachecki

posłuchaj


Human Story 3
[2016, self-released]

Introdukcja, pierwszy utwór i tytuł-manifest: dziesięć pieśni dla ludzkości – pobożne życzenie. Padł błąd, już śpieszę z wyjaśnieniami, ogrom i przestrzeń wprowadzającej kompozycji, pozbawionej moralizatorskiego sznytu czy oskarżycielskiego tonu, to dziesięć pieśni "O" ludzkości, w ten sposób zdecydowanie lepiej to wszystko zabrzmi. Było użyte Koyaanisqatsi, a więc teraz bardziej odpowiedni byłby Człowiek Z Kamerą Filmową Dzigi Wiertowa. Bo w zasadzie to jest to, co robi Ferraro na Human Story, tak jak Wiertow, bez klasycznie pojmowanej fabuły, jeździ sobie i kręci, i znowu jeździ, i na swojej prymitywnej kamerce kręci/nagrywa życie Moskiewskiej/każdej innej metropolii, jakby nigdy nic pokazując jej najbardziej intymne cienie i blaski, począwszy od wbicia się butem przez okno, żeby podejrzeć cały rytuał towarzyszący porannemu rozruchowi rosyjskich drobnomieszczan, kułaków i chłopców z Wall Street, przez ich czas wolny, tablety, iphone’y, tindery, pochody pierwszomajowe, odwalaną pańszczyznę, ruch na rosyjskim targu i pobliskim lotnisku, a z nimi także dynamizm i siłę pobliskiej huty stali wraz z wtórującym mu zgiełkiem niedalekiego torowiska. A później jest tylko życie i śmierć, po nich znów życie, a na końcu znów życie i wielki obraz Lenina posępnie spoglądający w dół na ten pierdolnik/zastany porządek. W specyficznym i maksymalistycznym przypadku płyty Ferraro ten monumentalny organizm/miasto ujęty przez Wiertowa rozrósł się swoim tłustym cielskiem globalnej wioski do niebotycznych rozmiarów, otulając powierzchnie całej planety. No i on, dalej kamerujący przemieszczających się jak insekty ludzi, na końcu spaja to wszystko w niekończący się kolaż obrazów, teoretycznie niewprawionym okiem, wydających się zbitką przypadkowych ujęć, ale z tych poszarpanych fragmentów w końcu wyłania się właściwy obraz, esencja całego tego zhamburgeryzowanego zgiełku, naszej codzienności, prozaicznej, dobrze znanej, ale tak odmiennej w ujęciu tego typu poetyckiego wyrazu Ferraro.

Pierwsze, co mi przychodzi w zabawie w muzyczne skojarzenia, to symfoniczny i lekko jazzujący Gershwin z koncertu F dur. Po krótkim czasie do zestawienia dołącza późnoromantyczny Antonin Dvorak ze swoją przesadnie patetyczną symfonią z nowego świata. Trzech ludzi, trzy odmienne światopoglądy i w zasadzie trzy różne Ameryki, w których zdarzyło im się partycypować, jednak przepełniający duch mitu nowego kontynentu, ustawicznie nawiedzający te kompozycje, spaja tę trójkę w jeden front epigonów, oddanych akolitów wielbiących witalność metropolii, żywego i oddychającego potężnego organizmu z zaklętą w betonowych blokach nieśmiertelną duszą. Oczywiście, o ile lekko groźny i w równym stopniu naiwny wyraz Dvoraka, rodowitego Czecha, przygniecionego widokiem archaicznych wieżowców oraz bikiniarskiego Gershwina, stają się szczerym wyrazem uznania dla kultury Stanów Zjednoczonych, to stworzony globalny obraz Ferraro pod płaszczykiem prezentowanego spektrum dźwięków codzienności, Starbucksów, McDonaldów, ogromnych lotnisk, z udziałem dehumanizujących syntezatorów mowy, przyjmuje mocno ironiczny i oskarżający wyraz próbujący zdeprecjonować współczesną konsumpcyjną kulturę. Jednak nawet ta podskórna krytyka skierowana do wszystkich, ulega czarowi przejmującego podziwu dla ludzkości, kreowanego poprzez oderwany od tej lirycznej krytyki dźwięk. Muzyka zdołała zawłaszczyć i podporządkować sobie wywrotową oraz krytyczną nadbudowę, wchodząc w jawny konflikt z intencjami twórcy, ale czy tak faktycznie jest? Może tak może nie – skąd ja mam to wiedzieć. Jedno wiem na pewno: Human Story 3 to niesamowicie budujące doświadczenie, czynione za pomocą podniosłych kompozycji pełnych niezwykle optymistycznego humanizmu.

Dobra, ale poza powyższym egzaltowanym tonem, Human, jak na standardy Ferraro jest trochę, no, taki trochę niedoskonały. O ile początek nastraja pozytywnie, zapowiadając coś naprawdę wielkiego, to kolejne kompozycje szybko zawodzą, powodując, że wytworzone na starcie pozytywne oczekiwanie, nie znajdując punktu ujścia, zalane zostaje masą utworów, o których w większości nie można powiedzieć, że są w jakiś wyraźny sposób charakterystyczne. Jedno niewątpliwie można im przyznać – wiernie i skutecznie udaje im się kontynuować ambitną wizję nakreśloną w uwerturze, czyniąc z albumu, w przeciwieństwie do Far Side Virtual niezwykle spójne, koncepcyjne dzieło. Wprawdzie można zarzucić, że pędzi to wszystko bez jakiś bardziej intensywnych emocji, nie potrafiąc wybić się z lekkiego uczucia marazmu oraz wrażenia, że właśnie doświadczamy serii bezpiecznych i może sensownie ułożonych dźwięków, ale niemogących w odpowiedni sposób wyjść ponad występujący tutaj równy i niezły poziom. Pomimo tych wad, to po pierwsze warto dać tej płycie szansę, a po drugie nie można tej płycie odmówić piękna stworzonej wizji. –Michał Kołaczyk

posłuchaj

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)