RECENZJE

Gang Gang Dance
God's Money

2005, The Social Registry 7.6

To ich drugi długogrający album jest, a zostali już uznani za niemal kliniczny przykład "cool" formacji eksperymentującej, takiej z okładek, do przyjęcia dla szerszego grona odbiorców (bardzo relatywnie szerszego), oczekującego przystępności i awangardy. Nic przesadnie dziwnego, biorąc pod uwagę popowy potencjał God's Money i całe tabuny poniższych odrealnień. Co jednak zaskakuje nieco bardziej, to forma jaką im sobie obrano, nie sam sukces, bo socjotechniczne niewydolności krytyków są przysłowiową dziurą po sęku.

Od stania w miejscu niejeden już zginął, niejeden zginął już kwiat: God's Money natomiast zdaje się spełniać funkcję akceleracyjną ("zapętlenie daje skupienie"), tworzy nowe ekstensje (przy samym odbiorze) wyobrażeniowe, co tylko pogłębia potrzebę wniknięcia w liryki. A obecnie to średnio wykonalne, gdyż wokal (dobry zamysł, że żeński i że z fragmentaryzacji zostają skojarzenia w kierunku japońskiego) został pokryty podobno szczelnie gitarowymi efektami, co nie przeszkadza mu być fakturowym ciągiem o najwyższej wrażliwości, przy przytłumionym (zgodnie z kierunkiem ruchu) sposobie ekspresji. Owszem, jest to zawsze jakieś rozprawianie się z archetypami, symboliką rodem z powijaków psychoanalizy, początków XX wieku i idealistycznych podejść z dala od fizjologii, ale zarówno uprzywilejowany rewolucjonizm jak i niewinność. To oczywiście konsekwencja samej architektury tych kawałków, (nie)można potańczyć, nie tylko świadoma, a argumentem niech będzie choćby rytualizm jaki się tu pojawia. Nawet i pomo.

Dalej loopy, sekwencje stópwerbli: werbel-werbel-stopa i po cztery hi-haty z każdej strony. Z tyłu zgrzyt i kopalnia złota w tle. Inna sprawa, że kiedy nie ma ostrych różnic między poszczególnymi elementami warstw kompozycji, wokal rozmywa jeszcze bardziej, a jedynym spoiwem pozostaje sam takt stając się i drabiną i kręgosłupem. Jak w "Before My Voice Fails", co akurat kończy się ścianą umiarkowanego hałasu, a także spodoba mogwaiowcom, na szczęście będąc ordynarnym wyjątkiem którego trwanie umilają agresywne breaki (w tym miejscu paradoks do wykrycia, odpowiedzi ślijcie na maila).

Garść też drobnych impresji jakich doświadczamy w "Egowar", gdzie niewielkie plamki klawiszowe wprowadzają to, co rozpędza za chwilę wyłaniający się bit co groove wypuszcza, następuje przerwa na psychoszumy i poważne sprawy – infinitywne zagrywki na reverbie – koniec przerwy, powtarzamypowtarzamy, dalej (pozorowana?) improwizacja i cała struktura ląduje na peryferiach dyfuzji ambientowych i free-owych toposów. Ża ża ża. Jakieś przesterowane akordy, a nieostrość wysokiego rzędu. Gruba zwierzyna dla poszczególnych modułów sensorycznych – plemienne figury zainstalowane w rytmice i syntezatorowe zakrzywienia stosujących metody rodem z tych przećpanych kursów hipnozy audiostymulacyjnej jednostek songwriterskich. Can and gang egg.

Dzięki perkusjonaliom poukładanym w motoryczną geometrię, rozmytym ale wysokiej jakości frazom i gęstym niespodziankom (jak w zamykaczu "God's Money IX", gdzie mocarne pogłosy i urojony, miarowy beat uzupełniają się z synthowym temacikiem) album jednak absorbuje niezliczone pokłady uwagi które.

Mateusz Jędras    
30 listopada 2005
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)