RECENZJE

James Blake
CMYK (EP)

2010, R&S 7.0

To już oficjalne – James Blake jest tą nową, poszukiwaną przez media twarzą; tym razem kieruje swoje poczynania w stronę widma widzialnego przystepu, souldubu i hektycznego r'n'bubblegum (Marta Słomka Music Awards 2021), chrzczonego niejasnymi algorytmami. Studiowanie muzyki kontemporarnej najwyraźniej nie poszło w las – jeśli datowanie nas nie myli, brytyjski młodzian rozwija się w najlepsze. Jak ta paprotka twojej babci. Tylko przeszczepiona przez rozmaite zrazy, widziane dotąd jedynie na dniach otwartych laboratoriów współczesnej botaniki. Przez niedowidzącą sąsiadkę. Kosztem jej emerytury.

Od początku [od środka właściwie - przyp. ISO] jednak: kiedy ostatnio na Porcys gościliśmy Blake'a, jeszcze nie wszyscy gotowi byli puścić artykuł zawierający słowa "nowa", "gwiazda", "Blake", "grube", "synthy", "przestronne", "niktminiezapłaciłjapoprostulubiętenkawałek" czy "bombastyczny" nie opatrzywszy ich uprzednio negacjami. Dziś o dobrym chłopaczynie Internet piszczy aż miło. Nie bez powodu, albowiem nowe wydawnictwo, o którym dzisiaj tylko u nas, rozwija intuicje zawarte między innymi na "The Bells Sketch", robiąc z nich high-endowy cocktail towarzysko-spożywczy misternie uwikłany wydawałoby się tylko dla znawców, a podskórnie bardziej przystępny niż można by się spodziewać. To poprzednie wydawnictwo oczywiście zawiera istotne dla tekstur zalążki, niemniej kluczem będzie tu raczej gruchot melodii przeprowadzony na własnych wokalach w roku ubiegłym. Oszczędny drag'n'drop micro-management nutek z ograniczeniami repetycji też obecny.

W tytułowym kawałku do pulsujących kropek i robotycznie poczwarnego, timberlake'owego wokalu, z hauntologicznie wiewiórkowymi epizodami w tle, po minucie dołączają syntetyczne frazki na granicy szumu, pojawiające się jakoby w celu wypełnienia chromatyzującej struktury (całość to swoisty in-joke z diatonicznych ciągów jakimi je znamy) jak jakiś zapętlony przerębel czasowy, w którym można bez wcześniejszego przygotowania przesłuchać całość Endless Summer w ciągu dwóch taktów czasu ziemskiego. "Footnotes" już bardziej leniwie prowadzi wysokimi BPM-ami, rozlazłym dam-funkowym klawiszem i wokalami tak elektronowymi (Zofia Lissa Music Awards 1965), że Kraftwerk wydaje się New Age'owym nagraniem rozmowy piesków preriowych przy kawie. "I'll Stay" to tymczasem: metrycznie – zaawansowany IDM (Tiny Reminders?), harmonicznie – dubstep, a melodycznie chore, soulowe cut'n'paste z modulacjami; duch minimalizmu ciągnie się przez blisko pięć minut, zwiastując oszczędnego, napromieniowanego niczym Bruce Banner Raya Charlesa w zamykającym EP-kę "Postpone". Szatkowana, wonderowska śpiewanka – jaką znamy i lubimy z czasów "Air & Lack Thereof" – z w miarę czystymi, solarnymi chórkami na granicy post-gospel i mutującego r'n'b gdzieś z tyłu planu roztacza się nad króciutkim, skończonym riffie programowo szumiącego rejestrem keyboardu w tempie siedzenia nad basenem o szóstej rano, godzinę od świtu. Całość jednak to bardziej "wieczorne granie", do puszczania dziewczynom w penthouse'ach wielkomiejskich kondominiów (lub dla wytworzenia złudzenia takowych). Zadziała, jeśli tylko owa hipotetyczna niewiasta rozumie klimaty Hyperdub, Infinite Jest lub wolicjonalnie widziała więcej niż jeden odcinek Futuramy, a przy tym nieobce jej czarnomuzyczne arcydzieła muzyki rozrywkowej. Albo po prostu brała anksjolityki dla rozrywki. Hity przyszłości wcale nie są takie trudne, choć może nieco mniej oczywiste niż niegdyś "Galang". Widzimy się na Unsoundzie, który najwidoczniej staje się precedensem dla list przebojów trzeciej dekady bieżącego wieku.

Mateusz Jędras    
21 maja 2010
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)