SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2004

8 sierpnia 2005

 
030Interpol
Turn On The Bright Lights
[2002, Matador; 8.1]

W ciekawym blogowym eseju "New York City Rock" autor nazywa datę 11.09.2001 "dniem, w którym umarła Ironia" – narodowa trauma, "war on war", te sprawy. Trochę jednak przesadza, bo po pierwsze ironia w szeroko pojętym rocku mogła na dobre zdechnąć dopiero 20 sierpnia 2002 roku (premiera grobowo poważnego Turn On The Bright Lights). Poza tym to wtedy tak naprawdę odrodził się jej specyficzny typ. Zamiast prostackiego eklektyzmu, raczej przemyślany minimalizm, precyzyjnie nabijany rytm, surowe brzmienia. No i ósemki: tak, ósemkowe chlaśnięcia strun – dziś pewnie znak firmowy każdej interpolującej kapeli na świecie. Zamiast Strokesowego coolerstwa, zamiast politykowania, raczej eskapistyczne wejście w głąb, egzaltacja, i zarazem dystans, cynizm. Egoizm, psychoanaliza, desperacja, degrengolada. Lans i zagubienie jako dwie strony tego samego medalu. Mógłbym tuzinami cytować wersy z Paula Banksa oddające kwintesencję popkulturowo-młodziezowej pustki. Tak naprawdę nie ma dobrej interpretacji Bright Lights – każdy kto słyszał ma własną wersję wydarzeń, każdy ma osobistą historię związaną z tą płytą (w końcu "everybody hurts sometimes"). Dla mnie to album monumentalny, ponury i opustoszały ze zdrowych emocji; zupełnie nierealny i pomnikowy. Zresztą już nie słucham Interpolu, ostatnie przesłuchanie debiutanckiego LP miałem dokładnie rok temu i raczej wolę nie wracać. To, że dla Ciebie TOTBL jest pewnie czymś zupełnie innym, a w audioscrobblerze "PDA", "NYC" czy "Hands Away" (tak by było w moim przypadku, gdybym wiedział, co to audioscrobbler) nadal dzierżą pozycję lidera, to nawet lepiej: dokładnie na tym polega siła tej płyty. –Piotr Kowalczyk


029William Basinski
The Disintegration Loops I-IV
[2003, 2062; 8.7]

11 września 2001 byłem w Berlinie na koncercie Radiohead. William Basinski kończył zgrywanie swoich dwudziestoletnich taśm z podniosłymi filmowymi pejzażami na format cyfrowy. A właściwie tego dnia już je odsłuchiwał. Tak więc berlińskie "Paranoid Android" dedykowane amerykańskiemu prezydentowi (w sumie trochę głupio, panie Yorke) jest dla mnie z dzisiejszej perspektywy raczej małym doznaniem estetycznym, skoro symultaniczne Basinski mógł czuć potęgę niemal jak sienkiewiczowski Neron, na bieżąco komentujący rozciągający się przed oczami obraz zniszczenia. Ale jeśli szukać porównań literackich (profanka za profanką), to raczej Paul Auster i Trylogia Nowojorska – asceza plus napięcie plus mrok plus nieprzenikliwość plus dezintegracja (życia, dźwięku, tożsamości)... Kolejne dyski Loops to muzyka apokaliptyczna i zarazem oniryczna, usypiająca i niepokojąca, awangardowa i bardzo przystępna. Monotonna, ale fascynująca. Ponieważ śmierć jest skandalem, to i dźwięki, które proces umierania komentują, zostają chaotycznie, chuligańsko ponakłuwane, potem nadprute, aż w końcu całkiem pozrywane. Nie ma tym jednak żadnej reguły, to jest poza naszą kontrolą – godzinny track zanika powoli, inny urywa się jeszcze w dobrej formie, a jeszcze inny gaśnie bardzo prędko. Basinski nad tym właśnie sobie medytuje. –Piotr Kowalczyk


028M83
Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts
[2003, Gooom; 8.5]

Zauważyliście jak często okładka albumu mówi nam wiele o samej muzyce? Na przykład gdy w sklepie płytowym natykam się na self-titled Slipknota i widzę 9 gości w czerwonych uniformach noszących maski potworów to mniej więcej wiem z czym mam do czynienia. Podobnie rzecz się ma z M83. Wydanie Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts przedstawia łąkę w zimowej scenerii oraz cztery postacie leżące bezwładnie na śniegu. W tle majaczący gdzieś w oddali, martwy las i samotne słupy telegraficzne. Wszystko to jak ulał pasuje do lodowatej atmosfery jaka panuje na płycie... Mam jeszcze w pamięci pierwsze jego przesłuchanie i przeszywające zimno, którego wtedy doświadczyłem. O samej muzyce francuskiego duetu można powiedzieć w największym skrócie tyle, że obficie czerpie on z tradycji My Bloody Valentine'owych ścian dźwięku, dodając od siebie dużą ilość różnorakiej elektroniki (keybordy, sample, efekty, i tak dalej). Nieogarnialna wręcz ilość warstw klawiszy wraz z MBV-owymi gitarami daje imponujący efekt gęstej muzycznej masy, która przez blisko godzinę wlewa się nam do uszu. Przyznam szczerze, że minęły już czasy kiedy uważałem Dead Cities za płytę roku, jednak wciąż urzeka mnie piękność melodii wyłaniających się z dźwiękowego chaosu w takim "Be Wild", "Gone", czy "Beauties Can Die". Cóż, myślę, że nawet sam Kevin Shields powinien być usatysfakcjonowany. –Paweł Greczyn


027Flaming Lips
Yoshimi Battles The Pink Robots
[2002, Warner; 8.1]

W tych rankingach połówki dekady staramy się z reguły rodzielać komentarze tak, żeby autorzy nie powielali swoich omówień z przeszłości, ale tym razem jestem zmuszony złamać zasadę. Dlaczego? Widzicie, recka Yoshimi sprzed 2 lat, którą możecie znaleźć w archiwum, sygnowana moim skromnym nazwiskiem, to, krótko ujmując, kupa gówna. Powinienem dziś się kajać. Przestańmy ubierać maskę "meta", pieprzyć cyniczny kulturowy post-recykling. Na tej płycie Coyne opowiada bezpretensjonalnym tonem, że wiele lat myślał, iż bycie cool jest cnotą. Że nie wie gdzie to wszystko się zaczyna i kończy, bo to tajemnica. Że nie pamiętał czym jest miłość, a czym nienawiść i jakie w ogóle ma to znaczenie. Że czekał na ten moment, ale on nigdy nie nadszedł. I że nie, nie uda nam się, bo, yy, wszystko co mamy to "teraz". Ok, i robi to za pomocą tak transcendentnych, oryginalnych, a zarazem aktualnych do trendów, czy wręcz prekursorskich muzycznie kawałków, że kopara opada. Spójrzmy prawdzie w oczy: jest to idealny, stuprocentowo zrealizowany follow-up do jednego z najbardziej uniwersalnie chwalonych krążków od czasu Pet Sounds. Potrzeba geniuszu, by z bagażem kilkunastoletniej kariery i estymy niezal-legend nagrać swoje Kid A – materiał art-hop-dance-folk-electro-popowy – nie tracąc nic z aspektów własnego stylu i pozostając szczerymi sami ze sobą. Dlatego obok Modest Mouse to jedyny rockowy band, na którego nowe wydawnictwo chce mi się czekać. W dobie powszechnego relatywizmu i kontekstualnego skażenia, w XXI wieku, gdy nie da się czysto doznać zachodu słońca, bo doznanie takie jawi się kliszą, ktoś konstatuje językiem cartoonów, że każdy kogo znasz kiedyś umrze. Żaden inny artysta nie uwypuklił ambiwalentnego uwiązania obu tych toposów lepiej. –Borys Dejnarowicz


026Wilco
Yankee Hotel Foxtrot
[2000, Nonesuch; 8.2]

Album po przejściach – zablokowany przez wytwórnię, z wielokrotnie przesuwaną premierą, partyzancką dystrybucją w sieci i nieodpartymi 11-wrześniowymi skojarzeniami. Obcowanie z YHF to jak nasłuchiwanie nadającej gdzieś daleko, niewyraźnie brzęczącej indie-popowej stacji radiowej. Z eteru dobiegają do nas wyrwane z kontekstu linijki i osierocone hooki z piosenek Big Star, z Toma Petty'ego, Neila Younga i Sonic Youth. Tweedy – nie tylko muzycznie – po mistrzowsku dekonstruuje amerykańskie mitologie (choćby pierwsza zwrotka "Ashes Of The American Flags", gdzie poruszająco zaczyna od konkretu: "The cash machine / Is blue and green / For a hundred in twenties / And a small service / I could spend three dollars / And sixty-three cents" i tak dalej, by potem "zasalutować popiołom amerykańskich flag"). Śpiewa zarówno z perspektywy amerykańskiego zadupia, jak i klimatyzowanych biur w wieżowcach (co akurat dziwnym nie jest). Ale komu właściwie śpiewane są te piosenki o traumie ("Jesus Etc.", "War On War", "Radio Cure"), emocjonalnej manipulacji ("I Am Trying To Break Your Heart"). Czy oda do młodości "Heavy Metal Drummer" o graniu coverów Kissów i najebce to jest autobiograficzne? Dlaczego Tweedy brzmi jakby był totalnie zgorzkniały i pogodzony ("You have to lose / If you wanna be alive / OK")? Czy beznamiętny głos jak z automatycznej centrali telefonicznej powtarzający kod amerykańskich radiowców (tytuł płyty) cokolwiek znaczy (i co)? Czy po prostu "dobrze brzmi"? "Dobra muzyka wywołuje w nas uczucie nieredukowalnego braku, nieprzezwyciężalnej melancholii" – mówi jedna z definicji. Na YHF dominuje klimat niedopowiedzenia, a cisza i wielokropki wypełniają treść. O pewnych rzeczach się po prostu nie mówi. –Piotr Kowalczyk


025Sufjan Stevens
Greetings From Michigan: The Great Lake State
[2003, Asthmatic Kitty / Sounds Familyre]

Zatankuj starego Buicka, wyjedź z Detroit i jedź na północ, w kierunku mostu Mackinac, do wodospadów Tahquamenon. Na Półwyspie znajdziesz ukojenie; jeziora są tam czyste, pełne połyskliwych troci, pośród starych jodeł przemykają łanie, stukają dzięcioły i gile. Fabryka samochodów upadła, przejęli ją Chińczycy. Tania tandeta z Kmartu przyprawia cię już o mdłości. Żona odeszła, nie chciała żyć z bezrobotnym nieudacznikiem. Jesień odchodzi, zbliża się kolejna samotna zima. Na Półwyspie, rąbiąc drwa, wędkując, odzyskasz wiarę, wigor, odkurzysz starego akustyka. Mieszka tam teraz były skaut, multiinstrumentalista, który nagrywa jedną płytę o każdym ze Stanów. Jego chata rozbrzmiewa dźwiękami oboju, pianina, organów, banjo, wszelkiej maści gitar, dzwonków, cymbałów, ksylofonu, glockenspiela, tamburyna i fletu. Kiedy miękkim, zbolałym głosem nuci szkice piosenek, leśne nimfy podglądają go zza drzew i nucą również. Bądź co bądź chłopak rzeczywiście ma talent. –Tomasz Gwara


024Sonic Youth
NYC Ghosts & Flowers
[2000, Geffen]

Dla większości masterflop, dla niektórych masterpiece; zdania o tej kontrowersyjnej nieco płycie wyrażane są zazwyczaj za pomocą skrajnie negatywnie lub pozytywnie nacechowanych epitetów. Jednych i drugich połączyło wrażenie, że może się ten album okazać "sonikyufowym" epitafium. A więc cóże takiego znajdziemy na Ghosts And Flowers, co było w stanie postawić mur między fanami. To przede wszystkim krążek w dorobku grupy odrębny, próba implementacji awangardowych ambicji z side-projectowych przedsięwzięć muzyków w "zwyczajne" realia regularnego longpleya Sonic Youth. I nie mam zamiaru upierać się, że abstrakcyjny kolaż, wybzyczane musique conctrete "Lightnin'" przynosi jakieś niepodważalne walory songwriterskie. Wartość impresyjnych fragmentów NYC (a także warstwy lirycznej czy szeroko pojętej "otoczki") zamyka się w klimacie, przez oponentów odebranym pozerką na pełnych obrotach (pretensjonalna maniera wielkich postmodernistycznych twórców przez duże "tfu", oh-so-hip kulturowe odwołania), a wedle zwolenników wiejącym tajemniczo i inspirująco nowojorską bohemą artystyczną. (Kiedyś zaliczałem się do grupy drugiej, postrzegając NYC jako "coś więcej" niż dzieło muzyczne, hm.) Trudno natomiast zgodzić się z zarzutami wobec kompozycji, które są na przemian piękne (jak poetycki obraz ulic wyłaniający się delikatnie z chaotycznych osobliwych obiegów wioseł "Free City Rhymes"), chwytające za gardło (jak zwięzła lecz brawurowa progresja w "Nevermind", poprzedzająca apoplektyczne "Soot me over / Feel me naked" Kim), kinda nowatorskawe (jak demoniczna schizofrenia "Side2Side"), intrygujące (jak post-industrialne "StreamXsonik Subway" czy junkie-minimal noise'owy podkład do Burroughsowskiego poeamatu "Small Flowers Crack Concrete"), wreszcie porywające (jak połączenie storytellingowych momentów Daydream z monumentalną ofensywą gitar w kawałku tytułowym, budzącą nieśmiało ducha czasów przygody Ranaldo i Thurstona z orkiestrą Branki). –Michał Zagroba


023Twilight Singers
Twilight
[2000, Columbia; 8.6]

Nie ukrywam, iż stan mojej kolekcji płyt Afghan Whigs można podsumować prostą liczbą zera egzemplarzy. I mimo, że debiut Twilight Singers to ciągle moje jedyne zetknięcie z postacią Grega Dulliego, naprawdę nie przeszkadza mi to szczerze ubóstwiać tego człowieka. Bo ta płyta, jeśli mogę zaryzykować stwierdzenie, to właśnie Dulli; a Dulli równa się Twilight. Paradoksalny kolaż brzmień żywych i syntetycznych, nastrojowej lekkości i gwałtownych emocji nie brzmiałby tak fantastycznie, magicznie i kompletnie niepowtarzalnie, gdyby nie charyzma i wkład uczuciowy Grega. Każda minuta, każda sekunda albumu wypełniona jest niespotykaną głębią, co wcale nie przeczy zachowaniu łagodnego, letniego klimatu całości; każdy dźwięk zdaje się wydobywać z wnętrza żywego człowieka (wiadomo kogo), a nie muzycznego instrumentu. Są też genialne, eklektyczne i zawirowane kompozycje ("Verti-Marte"), oraz równie niesamowite teksty, ale to już chyba temat na osobną rozprawę; najważniejsza jest w końcu "postać Dulliego". –Patryk Mrozek


022Junior Boys
Last Exit
[2004, Kin; 8.5]

Chłodni w wyrazie, gustujący w drobiazgowo i różnorodnie zrealizowanych, dobieranych ściśle według nastroju, umiarkowanie klubowych bitach, rozwodnionych muśnięciach szorstkich elektrowych blipów, czkających syntezatorach lub przemykających z tyłu keyboardowych arpeggiach oraz pastelowych aqua-plamach klawiszowych Junior Boys potrafią wytworzyć intymną relację z odbiorcą i niepostrzeżenie trącić w organizmie co najmniej ze dwie smutne struny. Czy to ambientowa sedacja tytułowego albo wieczorny melanż barw "Neon Rider", czy oszlifowany piosenkowy diamencik współczesnej sceny elektro(nicznej) "Birthday" i mroczne stonowane new-romantic "Three Words", organicznie połączone, dramatycznie wyrafinowane kompozycje Last Exit zawsze dotykają sedna zwanego dalej miłosnym zatraceniem. Zamykająca krążek para tracków w ogóle nie podlega komentarzom. Nie przewiduję tym razem porównań i odniesień – album zupełnie nie wykalkulowany, lecz natchniony; muzyka płynąca prosto z lewego przedsionka. Ściskające, porażająco kruche synth/digi/electro-popowe pieśni o wygasaniu uczucia i pustce. –Michał Zagroba


021Dntel
Life Is Full Of Possibilities
[2001, Plug Research; 9.0]

Elektroniczne kolaże składane przez Jimmy'ego Tamborello emanują nie tak często spotykaną w muzyce wrażliwością oraz pięknem. Rozmyte, wielokrotnie przetwarzane struktury, niekiedy wzbogacane dosyć dowolnie zmodyfikowanymi partiami wokalnymi całkiem licznie pojawiających się tu gości, są niewątpliwie znakiem rozpoznawczym Life Is Full Of Possibilities. Słuchając każdego z dziesięciu umieszczonych na płycie utworów odnosi się wrażenie jak gdyby czas zwalniał, zaś wszystko wokół traciło wyrazistość. Spośród otaczających nas dźwięków wychwytujemy cudne melodie i te genialne w swej zawartości pojedyncze zdania. Jednak w tej przestrzeni nie odczuwamy żadnego zagubienia, wszystko jest idealnie dograne, nie ma mowy o jakimkolwiek chaosie czy nieporządku, a nam jest tutaj po prostu dobrze. Komfort i przyjemność odczuwane z obcowania z tym albumem są doprawdy niewiarygodne. Czuć tutaj rękę mistrza: ukrycie tylu emocji w tych wszystkich plumkaniach, szumach oraz melodiach skutecznie to udowadnia. –Łukasz Halicki


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-1

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)