SPECJALNE - Ranking

100 Płyt 2000-2009 Na Świecie

13 listopada 2010

050Kylie Minogue
Fever
[2001, Parlophone]

"Madonna czy Fever, który jest bardziej doskonały?" – zapytał mnie kiedyś Naczelny. I cholera, nie wiem, bywam niepewny wobec ostatniej, bardziej undergroundowej, klubowej dwójki na The First Album. Łapiący się jeszcze do bardziej radiowej części albumu "Think Of Me" to niby esencjonalna wczesna Madonna, a wykrzyczany, nieznoszący sprzeciwu refren to mistrzostwo wsród jej własnych narracji, ale zdarza mi się ziewnąć w gorszy dzień. "Physical Attraction" kładzie nacisk na zwrotki i niby ten refren też jest zajebisty, ale czy serio refren powinien tak brzmieć? "Phy-si-cal attrac-tion / Che-mi-cal re-a-ction"? Nie zawsze robi na mnie wrażenie. Wreszcie "Everybody", no świetny utwór, ale znowu budzi wątpliwość przesuwanie akcentów. Zresztą, nie ukrywajmy, jest taka piosenka, która nosi tytuł "The Greatest Hit"...

Bluźnię na jeden ze ściśłej czołówki moich ulubionych albumów, to gdzie jest wobec tego słaby moment na Fever? "Give It To Me" niby jest jakieś proste, ale heh, mostki tam i fragment, w którym Kylie prawie rapuje! "Fragile" umcyk umcyk, tu i tam jakaś plamka, delaye, echa i nucenie? Enrique Iglesias mogłby to niby nagrać. Obczajcie "Love To See You Cry", to nie są rzeczy aż tak dalekie od Fever, choć hiszpańską gitarę można sobie było darować. Aha, "Fragile". Przez dwie godziny mogę jechać na repeacie i mieć wrażenie, że machają do mnie aniołki. "Dancefloor" – ot fajny pedalski dance-pop. Zajebistość dialogu Kylie i chórków plus te jej cwane podsumowania refrenów, uderzające pewnością siebie, jak gdy wyskakuje z klasycznymi kolczykami w słynnym klipie do najwybitniejszego fragmentu albumu. W "Love Affair" i "Your Love", podejrzanie podobnymi do siebie, też niby nie ma nic z błyskotliwości singli, ale próby oparcia się melodii i sposobu w jaki ona je śpiewa, jeszcze w tym drugim w ogóle masz wrażenie, że zwracając się wprost do Ciebie. "Burning Up" doznawałbym może nawet bardziej, gdyby taki singiel zdarzył się jakiejś młodej debiutantce. Ogarnęliście kiedyś, że to brzmi trochę jak przedpotopowy 90'sowy dance-teenpop? Ale geniusz tego utworu. Już to, że outro które powoduje, że jest 8 rano, a dopiero się orientujesz, że impreza trwa w najlepsze, choć już dawno wzeszło słońce. Właściwie nie ma zwrotek, nie ma refrenu, bo refren (dialog Kylie-Kylie!) się powtarza sam w sobie, a potem powtarza się z całym cyklem, po tej praktycznie powiedzianej, a nie zaśpiewanej quasi-zwrotce. Wiadomo, gdzie się zgłaszać po źródła i afirmacje repetycji. Słaby punkt Fever? Jakieś krótkie się wydaje, jeszcze raz sobie puszczę chyba. –Kamil Babacz


049Madvillain
Madvillainy
[2004, Stones Throw]

To był najszczęśliwszy moment na taką kolaborację. Wraz ze zgłębianiem przez indie-krytyków w Stanach tematu hip-hopu i po dwóch prześwietnych płytach wydanych tego samego roku, MF Doom przeżywał chwile triumfu większe niż w czasach KMD; podobnie Otis Jackson Jr zbierał pochwały za kolejne udane projekty producencko-instrumentalno-remake'owe pod różnymi monikerami, z urzekającym hołdem dla Blue Note, Shades Of Blue, na czele. A ponieważ spotkały się dwa kameleony, niezwykle płodne w dodatku, koncepcja tego albumu ma głęboki sens – Madvillainy przytłacza i bombarduje treścią, jak ilustracja stanu umysłu osoby karmionej ze wszystkich stron cząstkowymi, szybkimi informacjami. Na pierwszym planie zjarane, rozmyte podkłady Quasimoto zlewają się z wyrafinowanymi łamańcami językowymi Dooma (obczajcie co wyprawia w "Accordion"), a w tle i pomiędzy podąża pół-chaotyczny strumień kreskówek, reklam, motywów z trzeszczących winyli, filmowych voicesampli, big bandowych zagrywek, nawet psychodeliczna ballada. Te słupki, poprzeczki, mózg nie przetwarza. Podskórnie chore. –Michał Zagroba


048Boards Of Canada
Geogaddi
[2002, Warp]

Spośród dwóch wykładni dwóch panów Z. jakie znajdziecie w annałach Porcys, bliżej jest mi do tej z 2002 roku. Po krótkim okresie zapoznawczym przyznaję, że plenery do lepszego ogarniania tej muzyki się przydają, jednak jakieś traumy, niepokoje, cienie... gdzie tam, bardzo pozytywna muzyka. Trudna do upchnięcia w interpretacyjne ramy, ale... Dobra, wymyślam. Kocham Boards Of Canada. Jestem z nimi od przypadkowego zakupu Twoism (za fajną nazwę) na początku liceum na dobre i na złe, a moje uwielbienie dla nich przypomina to podstawówkowe, kiedy się kupowało zeszyty z Top2000 i wieszało plakaty na ścianie. Jeśli jadę gdziekolwiek, zawsze zabieram którąś z ich dwóch pierwszych płyt. Włączam Geogaddi zawsze wtedy, kiedy w powietrzu czuję wiosnę. Wstawałem wiele razy o trzeciej nad ranem w środku tygodnia, żeby pojechać na pole daleko za miastem, po to by usłyszeć tam dwuminutowe "Roygbiv" o brzasku. Słowo "Sixtyten" jest moim ulubionym w języku angielskim. Nie znam dwóch innych tak doskonale uzupełniających się płyt niż MHTRTC i Geogaddi, przestańcie czytać ten ranking – idźcie słuchać w końcu. –Filip Kekusz


047Foreign Exchange
Leave It All Behind
[2008, Foreign Exchange Music]







+



=


–Patryk Mrozek


046Sonic Youth
NYC Ghosts & Flowers
[2000, DGC]

Sprawa recepcji tego albumu jest dla mnie jedną z największych zagadek XXI wieku, gdzieś obok zniknięcia chorążego Zielonki i 40-procentowego poparcia dla PO. Ok, rozumiem, że zawartość liryczna NYC może budzić niechęć, bynajmniej nie tekstami się podpalam. Jako autonomiczne utwory literackie nie mają racji bytu i gdyby zostały wydane w jakimś tomiku, mogłyby prowokować co najwyżej uśmiech pobłażania. Ta muzyka nie jest jednak jakąś pieprzoną poezją śpiewaną! Nie ma chyba "zwyczajnego" albumu Sonic Youth, na którym liryki odgrywałyby pośledniejsza rolę w budowaniu czegokolwiek, poza legendą, niż tutaj. Apatyczne deklamacje Thurstona Moore'a czy neuroza Kim Gordon to tylko dodatek, dość nieźle korespondujący z pracą gitar i perkusji, a one wyczyniają rzeczy niesamowite.

Nowojorczycy brzmią tutaj, jakby rejestrowali materiał na kolejne wydawnictwo z cyklu SYR. Po raz pierwszy od 15 lat używają na taką skalę preparowanych gitar, cofają się do czasów ensembla Branki. Nie robią tego, by epatować hałasem – to paradoksalnie bardzo wyciszone, introwertyczne granie. Nie chcą oddawać się akademickim, dźwiękowym eksploracjom, nie koncentrują się na improwizacji. Te środki, wyjęte z trochę innej rzeczywistości muzycznej, aranżują rozedrgany, nerwowy i piekielnie fascynujący świat, ale lokują się gdzieś w obrębie wrażliwości para-piosenkowej. Kreują namacalną dramaturgię, a nie eksperyment. Same w sobie, nie są zresztą niczym odkrywczym, ale doprawdy - nie znam wielu albumów, na których byłyby użyte w takiej funkcji, z taką wyobraźnią, precyzją i świadomością. To bez wątpienia perełka nie tylko w dyskografii SY, ale także całej historii muzyki popularnej.

Jeszcze jedno, byłbym zapomniał, a ta kwestia musi się tu pojawić. Recenzja DiCrescenzo wydaje się być czymś sztandarowym dla "heroicznego" okresu działalności Pitchforka. Jego matecznik powinien się za to wstydzić. Och, jak dobrze, że na Porcysie nikt czegoś takiego nie napisał. –Krzysztof Michalak


045Blackalicious
Blazing Arrow
[2002, MCA]

Postulat DJ Vadima o rugowanie r'n'b z muzyki hip-hopowej (podobnie jak sam DJ Vadim) z roku na rok wydaje się coraz bardziej niedorzeczny. Tyle słodkich nagrań wywodzi się z tej, w sumie dość naturalnej, mieszanki, że gdyby Blackalicious był minimalnie słabszy, pewnie byśmy o nim zapomnieli. Ale nie jest, ilekroć słychać "Bow And Fire", "4000 Miles", "Release" (pierwsze z brzegu wymieniam), wszystkie pośledniejsze dziełka, włącznie z zeszłorocznym dokonaniem Sa-Ra, odruchowo robią miejsce w odtwarzaczu. Fenomenalnie Blackalicious korzystają z dobrze znanych środków wyrazu i na podstawie wszystkiego co znamy tworzą kilkanaście high-lightów z rzędu. Nie ma na Blazing Arrow niczego, czego nie słyszeliście wcześniej i czego nie usłyszycie jeszcze wiele razy – bardziej decyduje konfiguracja tych elementów. Znajdźcie jakikolwiek pomysł, który podoba Wam się w tym luźniejszym hip-hopie – na pewno tu jest. Znajdźcie cokolwiek w hip-hopie, co do Was nie trafia – tego tu nie ma. I tak rodzi się uniwersalny wzorzec wartościowej muzyki rozrywkowej. –Filip Kekusz


044Akufen
My Way
[2002, Force Inc.]

My Way zaczyna się wspaniale, ale też zwodniczo. "Even White Horizons", jeden z najpiękniejszych, najbardziej zadziwiających i najlepszych utworów dekady, swoim loopem akustycznej gitary i całą gamą dźwięków ewokujących bryzę, wprowadza w nastrój introspekcji i otwierania wina. Zimne i melancholijne "Installation" przekonuje, że płyta już pozostanie pięknym i delikatnym soundtrackiem sypialni. Potem "Skidoos" w połowie śmieje się w twarz słuchaczowi, który już założył zwiewne lniane ciuchy i opróżnił dwa kieliszki. Od tego momentu zaczyna się karnawał wesołych małych sampli, które Marc Leclair nagrał z radia i które przylegają w wielkich masach do strzelistych house'owych konstrukcji tego albumu. "Deck The House", "Wet Floors", "Late Night Munchies" czy "Jeep Sex" eksplodują od radości wpadających na siebie dźwiękowych próbek, przypominając a to bardzo wesołego Herberta, a to microhouse'ową wersję Prefuse 73. My Way jest skonstruowane z niemal maniakalną matematyczną precyzją, ale nie sposób zwracać na to uwagi, skoro płyta jest tak bezpretensjonalnie radosna (i taneczna) i organiczna. W kategorii najbardziej ludzkiego przedstawienia technologii, z Akufenem rywalizować może jedynie Wall-E Disneya. –Łukasz Konatowicz


043Animal Collective
Sung Tongs
[2004, Fat Cat]

Wszystko zaczęło się od tej płyty. Całe badanie przeszłości, odkrywanie elitarnego w tamtym czasie Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished, sięganie po Campfire Songs czy delikatny hype nadciągających albumów. Potem zainteresowanie rosło w tempie logarytmicznym, ale pierwsi co się zatrzymali, doznali i polecili dalej zbudowali fundamenty pod ogromny internetowy zachwyt nad tymi czterema kolesiami. Ci, co wtedy przegapili moment, nieźle zasłabili, bo trudno nie było przeżyć szoku estetycznego kiedy wydarto się na Ciebie "This house is saa-aa-aa-aa-aad", zagrano jakimiś pokręconymi gitarami i bębnami, a potem walnięto znów w struny, przerwano, zaklaskano i że coś tam "rabbit". No i te gęste, prawie campfire, wizyty u przyjaciół z dzieciakami na wakacjach, nagłe załamania "Mouth Wooed Her" czy plemienność "We Tigers", to wszystko zbudowało jeden z najbardziej niepowtarzalnie stymulujących albumów tej dekady. Pamiętam jak Kamil relacjonował mi transmisję Malty na TVP Kultura i jedyne co był w stanę napisać mi o występie Animal Collective to przymiotnik "magiczne" i bardzo zdziwioną emotikonę. To zdecydowanie najlepiej określa siłę ich muzyki z tamtego okresu. –Ryszard Gawroński


042Sally Shapiro
Disco Romance
[2006, Diskokaine]

"Anorak Christmas" wizualizuje mi kulig, ale w większości to muzyka do słodkogorzkiego rozpamiętywania relacji, które nie wyszły. Pierwsze zetknięcie się z Sally było jak trafienie strzałą Amora. Pamiętam wykopane na jakimś blogu "I'll Be By Your Side" i fascynację antykwarialną świeżością. Pamiętam nijak nie pasującą do 2006 roku stronę wykonaną w suchym htmlu, z archaicznym krojem czcionek, linkami do czystych mp3, a nie jakichś odtwarzaczy na MySpace, wybitnie nieprasowe fotografie. Kiedy komercyjny pop Timbalanda, Neptunes i Scotta Storcha podbijał gusta wszystkich, Sally objawiała światu swoją własną wizję chwytliwej tanecznej muzyki – skryta, a nie rozwiązła, przywiązująca się, a nie pożerająca facetów, bawiąc się w ciuciubabkę na parkiecie kręcącym się w kółko. Sally Shapiro okazała się równoważącą wszystko drugą stroną medalu, osamotnioną, prowadzącą wewnątrzny monolog królową śniegu, której nucenie odbija się w kryształkach syntezatorowego lodu. Disco Romance już nie pyta o granice kiczu, wtłaczając tony ambitności w wypolerowaną konwencję, tak że w porównaniu kiczowate wydaje się wszystko inne. Może tylko czasem przytrafia się myśl, jak cwana to jest gra – z jednej strony da się sprowadzić ją do ckliwych uniesień, tanich, z premedytacją wywoływanych skojarzeń, z drugiej strony głaszcze się nas po główkach nieoczywistymi drugoplanowymi melodiami i prawie ambientowym, lekko minimalnym outro, które paradoksalnie jest tu największym kiczem, ale nie dającym się oderwać od całości. Muzyka, którą się słucha i czuje, bo myślenie powoduje, że można zakręcić się w kółko. –Kamil Babacz


041Junior Senior
Hey Hey My My Yo Yo
[2005, Crunchy Frog]

Do tej pory zachodzę w głowę jak tym wesołkom udało się przebić debiut. Krótko przed premierą sofomora nie dawałem im przecież na to żadnych szans, jak się później okazało to był gruby błąd. Ale olśniewający poziom Hey Hey to nie jedyne zaskoczenie związane z tym longplejem, kolejnym jest bowiem to, że mózgiem tego duetu wcale nie jest Senior, a Junior. To właśnie Jesper Mortensen napisał, zaaranżował i wyprodukował wszystkie utwory na tym cedeku, ponadto zagrał też na blisko tuzinie instrumentów. Wygląda więc na to, że Jeppe tylko śpiewał i klaskał u Młodego. Pozory zatem mylą jak stąd do Kopenhagi.

Ale kto za jakieś 20 lat będzie o tym pamiętał, stawiam dolary przeciwko kokosom (wiecie co nimi robić), że pozostanie tylko to co w głośnikach, uchowają się tylko najeżone cieszącymi michę melodiami popowe cacuszka, zdarte gardła i podeszwy, szczery slang i huk na hooku. Wiecie mimo, że tło do akwarium zrobiłem z plakatu ukrytego w D-D-Don't Don't Stop the Beat, to jednak sofomora stawiam na półce obok popularnych antydepresantów, tylko jego mogę ripitować w nieskończoność i jeden dzień dłużej. To jedna z niewielu płyt podczas słuchania których zgadzam się na wszystko. Zawsze gdy w trakcie odsłuchu Hey Hey wyglądam przez okno dostrzegam barwną kawalkadę, której przewodzi wychylający drinka z palemką, obsypany balonami i konfetti Brian Wilson do spółki z wdychającymi podtlenek azotu E.L.O. i tymi trzema z Bee Gees, takie właśnie wizje i to bez suplementów oferuje jedynie ten pieprznięty w głowę duński duet.

Na pierwszy rzut ucha panuję tu jeden wielki spontan, niczym nieskrępowana radość tworzenia, wyjebalizm. Ale, ale wraz z każdą kolejną obczajką wychodzą kwiatki, które wydają się poddawać to pod wątpliwość. No bo przecież ta czyściutka, selektywna, godna największych gigantów konsolety produkcja, niesamowita kontrola niezliczonej ilości pojawiających się niby znikąd pomysłów, chirurgiczna precyzja w łączeniu tych wszystkich chorusów, mostków, harmonii, quasi-nawijek, z dupy melodyjek, chórków, songwriterskich wygibasów w pomnik trwalszy niż ze spiżu. Na dobrą więc sprawę niewiele w tym wszystkim przypadku, Hey Hey to nieznoszące fuszerki ''cudowne dziecko dwóch pedałów'', to Szurkowski disco-dance-hop-popu. –Wojciech Sawicki


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01   

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)