SPECJALNE - Artykuł

Autokorekta: 50 recenzji na 5-lecie Porcys, z którymi sami się nie zgadzamy

5 maja 2006




Za kilkadziesiąt dni minie równe pięć lat od dodania pierwszej recenzji do archiwum naszego serwisu – momentu oznaczającego, de facto, początek Porcys as we know it today. Podczas tych prawie sześćdziesięciu miesięcy funkcjonowania i publikowania setek tekstów wartościujących bieżącą muzykę, zawsze ogromnie ceniliśmy sobie kolektywne spojrzenie na opisywane płyty i piosenki: powszechną autorom systematykę, zbliżony gust i podobne punkty odniesienia, pozwalające z dumą głosić "opinię Porcys". Ale mimo tego wspólnego frontu każdy writer zachował indywidualne podejście i zdarzało się, iż różnica poglądów inspirowała wewnątrzredakcyjne sprzeczki. Takim właśnie sytuacjom poświęcony jest niniejszy feature. Świadectwo zdrowego dystansu i głębokiej świadomości jakich nabraliśmy względem samych siebie (co w młodym wieku do łatwych osiągnięć nie należy) czy też zwyczajna parada dissów i obrzucania się złośliwościami? Sprawdźcie sami. Jedno jest pewne – nikogo ta nowa świecka tradycja nie ominęła, nikt się nie wywinął, wszyscy są umoczeni – bo też i wszyscy recenzenci jacy pod tym adresem pisali zostali skrytykowani. Przy każdym akapicie podajemy "skorygowaną" ocenę proponowaną przez krytyka (pamiętajcie, że posługujemy się dość precyzyjną skalą, dlatego pozornie drobne odchylenia oznaczają często diametralną zmianę) i link do źródłowego artykułu dla porównania. Świętujcie zatem: rzadko się zdarza, abyśmy, chociaż przez chwilę, poddawali w wątpliwość wiarygodność własnego dorobku...

[Porcys przechodzi istotne przeobrażenia organizacyjne. W związku z tym nowe aktualizacje przesuną się o dwa tygodnie. Staramy się, aby regularne updejty powróciły w poniedziałek, 19 czerwca. W międzyczasie kliknijcie tu, aby wejść na stronę główną. Pozdrowienia.]


Aden
Topsiders
autor: Michał Zagroba
poprawiona ocena: 6.8

Wielu może to zaskoczyć (zwłaszcza samego zainteresowanego), ale recenzją której najbardziej nie mogę do dziś wybaczyć Michałowi jest zjebka od niechcenia tej uroczej, inteligentnej i bezpretensjonalnej w klimacie półgodzinnej płyty. Oczywiście, nikt nie wie o co chodzi i nikt się nigdy Mike'a o Aden nie czepnie. Z prostej przyczyny – jesteśmy przypuszczalnie jedynymi dwoma osobami w kraju między Odrą a Bugiem, które znają omawiany krążek. I sam fakt, że głosy rozkładają się po 50% na "za" i "przeciw" świadczy o czymś. Ja tu muszę nadrobić kłamstwa z recki, więc się nieco rozpędzę. Nie chcę bluźnić, ale to jest lepsze od Malkmusa solowego tudzież nawet (sekundami) późnego Pavementu w kategorii letniej, melancholijnej, plecionej niezal-poperki. Urzeka zdolność tego anonimowego ansamblu do szycia nieregularnych podziałów rytmicznych. Kto umie za inicjalnym odsłuchem obczaić metrum "Racking Up Mistakes"? I w sumie faktem nie do zbicia pozostaje, że miniatura "Pop Song" legitymuje się najbardziej skomplikowaną sekwencją taktów w historii popołudniowego indie – 13/4 + 15/4. Tyle, że naiwność, skromność i brak aspiracji większych, niż delektowanie się zachodem słońca z ukochaną/ym wyziera z tych tracków. Plus, nominuję melodię z intra, powracającą później niczym urodzinowy prezent-niespodzianka w środku "The Chase", do nagrody najniewinniejszej nucanki XXI wieku so far. Pewnie ciekawi was jaki ma podział? 14/4 + 16/4. –Borys Dejnarowicz

recenzja płyty »



Animal Collective
Sung Tongs
autor: Michał Zagroba
poprawiona ocena: 9.0

Co prawda przy okazji podsumowania najlepszych płyt 2000–2004 doszło do częściowego zrehabilitowania się serwisowej braci, lecz mimo wszystko uważam że Sung Tongs to album zasługujący na więcej niż marne 6.4 czy słabiutkie 64 miejsce we wspomnianym już topie. Przede wszystkim uderza mnie mówienie o jakiejkolwiek nudzie czy rozlazłości tego materiału. Osobiście nie zauważam, zarzuconej przez Michała, monotonii w "Kids On Holiday"; mielizn w "Visiting Friends" również nie stwierdziłem (zresztą chyba mój ulubiony utwór na płycie), a i o "The Softest Voice" złego słowa powiedzieć nie mogę. Z opinią, że Spirit They're Gone, Spirt They've Vanished jest lepszym albumem, niestety również się nie zgadzam, chociaż różnice w mojej ocenie obu albumów są raczej nieznaczne. Do samej recenzji absolutnie nic nie mam: to raczej klasyczny przypadek nie zgadzania się z wystawioną oceną i nic więcej. Ale przecież różne gusta ludzie mają i to chyba naturalne? –Łukasz Halicki

recenzja płyty »



Annie
Anniemal
autor: Borys Dejnarowicz
poprawiona ocena: 5.0


Dziewczę niewątpliwie jest urodziwe, atrakcyjne i tak dalej, tylko że bardziej się chwali że ma ładną buzię i brzusze niż duszę, co nie mi oceniać, tylko że istnieją ludzie piękni w bardziej ponadczasowy sposób, i "Chewing Gum" oraz "No Easy Love" naprawdę bardzo cieszą, i są ogólnie jeszcze bardzo fajne momenty niektóre na tej płycie, tylko dręczące jest to, iż teksty ma chwilami tak kiepskie, a chwilami tak pretensjonalne, i nie wiedzieć czemu tak musi szepcąco/dysząco wyśpiewywać niektóre słowa, i mogła w zasadzie była wydać płytę cztero-utworową albo skrócić większość kompozycji o połowę, bowiem po przesłuchaniu całości łeb mi pęka, głowa wymięka, biedna Sofa jęka i stęka (udręka męka ęka). To znaczy nie wiem, czy ta płyta cokolwiek sensownego wnosi po prostu. Ale bywa fajna i bywa urocza albo po prostu słodka, więc żeby nie było, że potępiam. "No Easy Love" i "Chewing Gum" naprawdę są bardzo fajne. I w dodatku stoi tu krążek ten na skali ocen wyżej od na przykład Bloodflowers czy Kinematografii czy Meadowlands; się to nie godzi przecie. –Sophie Thun

recenzja płyty »



Art Brut
Bang Bang Rock & Roll
autor: Jędrzej Michalak
poprawiona ocena: 3.4

"Klops, ale nie taki wielki; nie ma źle bo nie ma nudy, no i klimat nasz, porcysowy. W końcu ani razu nie łyknęliśmy sztucznego revivalowego hype'u, he!". Dude, chciałem zauważyć, że właśnie to zrobiłeś. To, że ktoś mówi, że jest ponad "revivalowy hype" wcale nie oznacza, że jest j e s t ponad "revivalowy hype". No to lecimy: Fall, Television Personalities, może Blur, może 10 000 innych brytyjskich zespołów. BYŁO. Kasujemy. A tak, że śmichy chichy. Pozwolę sobie zacytować siebie: "Hahaha... nie" – większość żartów dokonuje żywota gdzieś tak przy drugim przesłuchaniu. Parę kawałków z początku może się i broni, z tym że w imię czego miałbym je szturmować? "Yeahyeahyeahyeahyeah". Nono, Nononono, Nono, there's no a limit! –Paweł Nowotarski

recenzja płyty »



Astrobotnia
Parts 1, 2 & 3
autor: Krzysztof Zakrocki
poprawiona ocena: 5.0

Jeśli uznać za zasadną metonimię zawartości zastosowaną przez Zakrockiego, konkluzję należałoby odwrócić, czyli wniosek zabrzmi: braindance jest nudny. Sam Krzysiek twierdzi zresztą, że zamiast wypatrywać intensywnie metafizyki, której tam nie ma (chociaż tekst zdaje się sugerować inaczej), warto się rozluźnić, zapalić, nawet zatańczyć. Tylko według podobnej taktyki dobry jest każdy elektroniczny krążek z rozlazłym syntezatorowym tłem, nieinwazyjnymi, relaksującymi bitami i paroma enigmatycznymi wstawkami a la Boardsi. Astrobotnia to Ovuca. –Michał Zagroba

recenzja płyty »



Devendra Banhart
Rejoicing In The Hands
autor: Jędrzej Michalak
poprawiona ocena: 6.9

Zdaje mi się, że wiem na czym polega problem Jędrzeja z tą płytą: otóż za bardzo skupił się na ogółach i przez to przejechał się na szczegółach, tudzież na odwrót (to tylko pozornie nie ma sensu, chodzi o to że Dżej-Dżej na cos wyraźnie czekał z wielkim skupieniem i przez to kompletnie umknął mu cygański charakter tego krążka). Żal mi go trochę, szczególnie jak czytam zgrabne podsumowanie, niestety nijak pasujące do tego albumu. Bo wiecie, tutaj aż wieje niezobowiązującym luzem i lekkością, nie ma żadnych kombinacji, intelektualnej rozgrywki na śmierć i życie. Ostatecznym symptomem porażki Jędrzeja niech będzie fakt, że najlepszy kawałek na tej płycie ("Fall") znajduje się właśnie w tej drugiej, "ciemniej", części. Stara ludowa mądrość mówi: "czasem żeby coś znaleźć, trzeba przestać szukać". –Paweł Nowotarski

recenzja płyty »



Björk
Vespertine
autor: Michał Zagroba
poprawiona ocena: 7.1

Za lichym, półpunktowym retuszem oceny oryginalnej kryje się mój zasadniczny sprzeciw wobec tonu tej recenzji. Tonu krytycznego, defetystycznego i zawiedzionego. Problematyczne stają się już pierwsze zdania. Nie wątpię w szczerość michałowych opinii. Jednak moje wrażenia słuchowe były, cóż, po prostu inne – płyta "rozkwitła". Nie wiem czy był to wieczór, noc czy poranek, nie ma to zresztą znaczenia. Vespertine zażarło swym pięknem i trwa mi to tak do dziś; wiem, bo sprawdzałem. Melodie "Unison", "Aurory" czy "It's Not Up To You" są mi równie bliskie, jak te z "Bachelorette", "Hyperballad" czy "Human Behavior". Z "Jogą" czy "Unravel" bym już jednak nie przeginał, heh. Zarzut o wtórność wobec poprzednich dokonań? Tak, trudno nie zauważyć, że błąkają się po Vespertine wyraźne echa wcześniejszych albumów. Ale, i mam nadzieję, że Michał nie pomyśli sobie w tym momencie "głuchy chujek" – sądzę, że mimo solennych zapewnień nie wsłuchał się on wystarczająco w melodyczne subtelności płyty. Na poziomie detali słychać ich odmienność. Zresztą, moja miłość do Björk to sprawa z zamierzchłych czasów, gdy nosiłem jeszcze grzywkę i baczki, więc ten mecz był ustawiony (nie ma określenia "drukować mecze"). –Piotr Piechota

recenzja płyty »



Black Mountain
Black Mountain
autor: Patryk Mrozek
poprawiona ocena: 6.0

Bardzo mocno musiał się recenzent wsłuchiwać w Black Mountain, żeby dostrzec tam "własny oryginalny posmak". Nie sądzę, by pozycja ta zasługiwała na tyle uwagi, ile otrzymała. W zestawie wyważonych, mało kontrowersyjnych ocen Patryka, ta sprawia wrażenie najmniej uzasadnionej. –Michał Zagroba

recenzja płyty »



Blimp
Pressure: Pleasure
autor: Michał Zagroba
poprawiona ocena: 3.5

Moja kariera recenzenta-amatora ewoluuje w kierunku przyjaźniejszego (czytaj: mniej aroganckiego) nastawienia do nowych zespołów przy jednoczesnym zaostrzeniu wymagań wobec kolejnych krążków. Nie mogę więc nie zdissować symbolicznie młodego siebie. I właśnie reca Blimp stanowi lekko dołujące świadectwo ówczesnego stanu świadomości: dość niezręczna chamówka, niezrozumiałe wyjazdy osobiste, zacietrzewienie, smarkaty sfrustrowany krzyk o ideały Sierpnia, gówniarska agresja etc. Wstyd. Zasadniczo zgadzam się z tezami tamtych wypocin (każde porównanie: no kurde miałem rację, o co cho), ale za ton należy się tylko zarumienić. Nie chodzi tu wcale o polityczną poprawność, nie chodzi mi tu nawet o jebaną zazdrość, żeś sobie płytę z kolegami nagrał. Chodzi mi o to, że przy surowszej ocenie jakości tego (zerotreściowego bądź co bądź) materiału odczucia wyglądają o niebo bardziej pozytywnie. Blimp nowych lądów nie odkrywa, natomiast całkiem miło się przedstawił przed milionami słuchaczy, naprawdę sympatycznie. Tu coś poklika, coś popierdzi, że jakieś melodyjki avant-popowe i gra muzyka. Aha, chwalenie się brakiem zaplecza merytorycznego w kwestii znajomości grupy raczej by nie przeszło obecnie, ponieważ zasłużonych artystów można ignorancją skrzywdzić, rozumiecie.

By jednak nie urządzać totalnego samobiczu, przyznajmy: w roku 2002 szpanowanie, że się z duchem czasu na scenie niezależnej podąża, bo się miluśki elektroniczny popik preparuje w stylu modnych sąsiadów zza zachodniej granicy, miało prawo drażnić. Cały ten klimacik i otoczka poza-muzyczna zalatywały bardziej trendsettingiem, niż sztuką. Stąd pewnie niezdrowe podenerwowanie tamtej miernej pisaniny. –Michał Zagroba

recenzja płyty »



Broadcast
Haha Sound
autor: Michał Zagroba
poprawiona ocena: 8.1

Bardzo bolesna była dla mnie obojętność kolegi Zagroby wobec tej jakże zajebistej płyty. Podstawowym jego zarzutem jest domniemana rezygnacja z subtelnego brzmienia wypracowanego na Noise Made By People i zdegradowanie go do schizofrenicznej postawy między muzyką użytkową, a dawnym wysublimowaniem. Co ja na to? Otóż wielkim plusem Broadcastu jest dla mnie ich gotowość do nadawania każdej kolejnej płycie indywidualnego brzmienia i charakteru. Powiem więcej: na Haha Sound wznieśli się na wyżyny inwencji, tworząc aranżacyjne arcydzieła: wielowymiarowe struktury z pokręconych pętli perkusyjnych, maszynowych dźwięków, na których tle gładkie melodyjki snują przesterowane na maksa, pozytywkowo, Moogowo i Casiowo-podobne klawisze. Zespół osiągnął na płycie rozwalające mnie zupełnie połączenie brudu i słodyczy, zachowując jednocześnie typowe dla siebie budowanie struktury utworów i prowadzenie linii melodycznych (czytaj: układając urocze jak zwykle piosenki). Prześcignął tym samym o kilka długości Stereolab, do którego wydawałoby się zawsze będzie porównywany, jako młodszy brat (chociaż w przypadku tych zespołów jakoś bardziej pasuje mi metafora siostry). Labs w tym czasie wydali solidnie i niezmiennie piękną/ładną płytkę Margerine Eclipse (którą notabene z chęcią słucham i nucę, ale zdaję sobie sprawę, że równie dobrze mogłaby się nie ukazać, albo przybrać zupełnie inny kształt), a jej szata graficzna wskazywała na to, że to raczej oni wzorują się na broadcastowym kopciuszku. Ten zaś płytą udowodnił, że przeżył cały ten avant-pop i ma się dobrze. Wracając do polemiki: warpowocom ta Haha Sound-owa sałatka może utknąć w gardle, bo znalazłem tam kilka dobrze zaostrzonych gwoździ. Jak dla mnie wraz z Work And Non-Work najlepsza płyta Broadcast, a na pewno najodważniejsza. –Piotr Cichocki

recenzja płyty »


I   II   III   IV   V

BIEŻĄCE
Ekstrakt #5 (10 płyt 2020-2024)
Ekstrakt #4 (2024)