RECENZJE

Anderson .Paak
Oxnard
2018, Aftermath
Anderson .Paak na Malibu pokazał swoje zacięcie akademickiego gryzipiórka, pakując w swoją płytę prawie każde ważniejsze gatunkowe wydarzenie, jakie spotkało czarną muzykę w XX i XXI wieku – od soulu, Motown i wszystkiego pokrewnego, po nowoczesną hip hopową kulturę – dlatego cieszę się, że już w pierwszym utworze decyduje się kolejny raz bezceremonialnie tłuc mnie po głowie własnoręcznie napisaną encyklopedią, która z każdym kolejnym uderzeniem łopatologicznie tłumaczy mi, dlaczego Anderson, pomimo tego, że w zasadzie niewiele sam nowego wnosi do muzyki, wciąż jest jedną z ciekawszych postaci mainstreamu. Wspaniała sprawa, zwłaszcza gdy raper, pędząc sobie przez te kolejne historyczne okresy, tak wyraźnie wchodząc w relacje z kategorią retro (przepraszam, że to słowo ostatnio jest tak nadużywane), ani przez chwilę nie traci swojego unikalnego charakteru, gładko prowadząc go za pomocą rozkosznie chrapliwego głosu.
I to właśnie z tym elementem mam największy problem, bo z jednej strony rozumiem, że trendy trendami, i z musu wymagają one od błyskotliwego muzyka trzymanie ręki na pulsie rapowej współczesności, ale nie zmienia to mojego podejścia, nakazującego mi preferować Andersona biorącego się za barki z bardziej śpiewną formą. Z całą, tak często wspominaną spuścizną jazzu, funku i soulu. Z namiastką gospelu zmieszanego z lekkim rapem w stylu Chance The Rappera ("Sweet Chick"!), które swoją osobliwą, i jednocześnie również dobrze znaną formą, stoją w lekkim dysonansie do snutych w otoczeniu tłumnie przybyłych pierwszoligowych gości nawijek, połączonych z nieco bardziej chłodnymi bitami (cały środek płyty, ale oczywiście, nie zmienia to faktu, że doceniam tę różnorodność, które one nadają).
Bo co by tu nie mówić, wbrew pozorom siłą rapera nie jest ta podkreślana na każdym kroku oczywistość – jego doktorat z historii czarnej muzyki, ale jego prywatna charyzma. Tak jak w McImperium, w którym po całej prawnej walce o gastronomiczny system "fast", okazuje się, że to nie wymiar jego prędkościowego fetyszyzmu jest kluczem do globalnego sukcesu, ale ta prozaiczna, niezwykle miła dla ucha nazwa – McDonald... Tak samo i tu, to nie analityczne podejście smutnego eklektyka staje się motorem napędowym naszego uwielbienia dla jego muzyki. To nie dążenie do bycia poczciwym kronikarskim duchem każdej high-life'owej imprezy ostatniego wieku. Ale jego nienaganna flegma, wcześniej napomknięta chrypka w głosie. I w końcu to bycie zaangażowanym politycznie Kendrickiem, który spuścił nieco z mesjanistycznego tonu, zastępując szczebiotliwy megafon, przyjaranym batem.
Tak więc, o ile wielowymiarowy Malibu był dziełem nieziemsko świeżym i zacnym, Oxnard – ostatni w trylogii – to niestety wytłumiony regres. Że przesada? Coś tu chyba jest nie tak, gdy w głowie po pierwszym przesłuchaniu, dużo wyraźniej pozostają poszczególne skity, niż konkretne utwory. Paak ma koncept, ma cel, ma umiejętności, dużo wpływów i nazwisk, do szczęścia brakuje mu tylko chwytliwych, niezatapialnych utworów, których tutaj – oprócz kilku miłych wyjątków – wyraźnie brakuje. Po prostu zostajemy tutaj z dobrą płytką, od której oczekiwaliśmy więcej, ale która na szczęście w żaden sposób nie oczernia poprzedniczki.