PLAYLIST
Bruce Springsteen
"We Take Care Of Our Own"
''Chyba nigdy o nim nie pisaliśmy, może ktoś chciałby to zmienić?'' – zagaił Wojtek szukając chętnego do zreckowania „We Take Care Of Our Own”. No, nie pisaliśmy. Nawet podczas epoki totalnej sakralizacji indie-rocka zza oceanu, w chwilach doszukiwania się w tekstach Brocka pierwiastków wieńczących proces budowania mitologii amerykańskich przedmieść, globalnej gorączki post-9/11 (''wszyscy jesteśmy Amerykanami'') czy nawet rehabilitacji bardów spod znaku miejskich legend, społecznych napięć, narracji przegranego postindustrialnego snu – archiwum Porcys po wpisaniu w wyszukiwarce „Bruce Springsteen” świeci pustkami.
Co prawda ja sam nigdy nie płakałem przy Yankee Hotel Foxtrot, a cała ta inkluzywność kultury USA wydaje mi się na maksa podejrzana, to niewątpliwie również do pewnego stopnia jestem Born In The USA. Oczywiście, nie w takim stopniu jak The Boss; Bruce od ścisłych początków swojej twórczości zajmuje w świecie rocka miejsce, które w branży filmowej okupują Howard Hawks czy John Ford. Jego konserwatywna, unikająca flirtów zarówno z transgresywną punkowością, jak i rockistycznym, wyuzdanym celebrowaniem nihilizmu postawa czyni go swoistym kościelnym amerykańskiej sceny muzycznej. Stąd niezrozumiałe (no, chyba że ktoś sympatyzuje z Tea Party) wydaje się zaskoczenie kazalniczą wykładnią Wrecking Ball i przyjęciem perspektywy młodych gniewnych spod Wall Street; nic Springsteena nie było jeszcze tak politycznie skonkretyzowane, agresywne, a zarazem w bezpieczny sposób ''cywilizowane''. To atak lewicowy, wściekły niechęcią do neoliberalizmu, ale przeprowadzany z pozycji przesiąkniętego wrażliwym społecznie humanizmem protestanckich kościołów.
Koresponduje z tym warstwa muzyczna: power-popowy riff ornamentują gospelowe zaśpiewy i patetyczne smyczki, a sam Bruce trzęsącym się głosem wypluwa z siebie sprzeciw wobec ekonomicznego status quo.''We Take Care Of Our Own'' to oczywiście kawałek napisany na kolanie lewą ręką, ale potwierdzający instytucjonalną klasę Springsteena – i co najważniejsze w jawny sposób sugerujący, że o dziwo to on z całej tej plejady amerykańskich poetów-nudziarzy (Waits, Dylan etc.) jest dzisiaj w najlepszej formie.