PLAYLIST
Beyoncé
"Ring The Alarm" / "Irreplaceable"
B'Day jest nudne. Kropka. Nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Nie rusza mnie nawet to, że Beyoncé coś tam mówi, niby specjalnie dla mnie, pod koniec albumu. Choć z drugiej strony ta fotka z krokodylami we wkładce, sami wiecie, fajniutka. Anyway, od Dangerously In Love minęły trzy lata i Knowles chyba ten czas trochę przespała, pałeczkę w żeńskim popie przejęła ostatnio Nelly, w R'n'B rządzi i dzieli Cassie. No i jeszcze ta Rihanna buja się z Hovą, a złe języki mówią, że Jay-Z woli młodsze.
Czyli co – że niby "Ring The Alarm" to sygnał ostrzegawczy dla Cartera? Halo, a macie inny pomysł? "He's so arrogant and bold" – goddamn me jeśli to nie o Jayu (swoją drogą szkoda, że nie "bald" byłoby jeszcze lepiej dla mojej teorii spiskowej). Mamy tu więc wysłany w przestrzeń sygnał o treści: "przestań kręcić z tą młodą niunią, mam już dosyć, jest mi źle, nikt mnie nie kocha, buuuu, aż sobie powrzeszczę z rozpaczy". Może to taka swoista autoterapia Beyoncé, szkoda tylko że tak mało ciekawa dla słuchacza. Miało być, jak się domyślam, eksperymentalnie i nietypowo jak na Knowles – stąd te syreny, przetworzony wokal, złość, jakieś krzyki. Tylko jakoś to mało przekonujące, poza tym, kochanie, Ty nie musisz przecież nawet na chwilę podnosić głosu (patrz kolejny akapit). Plus Jay wspomaga Cię w "Deja Vu" i "Upgrade U", najlepszych kawałkach na płycie, więc bym się poważnie zastanowił przed ponownym wypominaniem mu jakiś "chicks on his arm", bo na kolejnym albumie zostaniesz z samymi smętami typu "Resentment". A tego byśmy nie chcieli. Aha, a ta młoda z Barbadosu nie dorasta Ci do pięt, Google graphics prawdę Ci powie. No, kronikę towarzyską mamy załatwioną, ewentualnych nowych czytelników wpisujących w wyszukiwarki "jay-z cheating on beyonce with rihanna" też mam nadzieję przyciągnęliśmy, profity rosną, reklamodawcy zacierają ręce, biznes się kręci. Przechodzę więc szybko do lepszego z dwójki opisywanych singli, zwłaszcza że o "Ring The Alarm" pisać mi się już zbytnio nie chce, skoro można go zbyć krótkim: "Kelis it ain't"
W "Irreplaceable" mamy już Beyoncé bardziej świadomą swoich walorów. Nie Ty, Jay, to inny, "matter of fact he'll be here in a minute". Zniknęła gdzieś ta niepewna dziewczyna z "Ring The Alarm", która ukrywała swoje prawdziwe problemy przywdziewając maskę ostrej bossówy grożącej partnerowi i jego nowej lasce, że zrobi im z dupy jesień średniowiecza. Wróciła opanowana, słodka, naturalna piękność na chłodno analizująca swoją sytuację prawdopodobnie najgorętszej panny w show-biznesie. Taką ją lubimy, prawda? Wprawdzie w warstwie muzycznej ta niepozorna i wybitnie nieoryginalna piosenka nie oferuje żadnych większych doznań będąc po prostu kolejną poprawną balladką r'n'b, ale też jej siła tkwi w czymś innym: w świetnym dopasowaniu liryków do mojego idealnego obrazu Beyoncé. Nie do twarzy bowiem naszej bogini ze złością, ona jest (przynajmniej w moim perfekcyjnym świecie) tą pewną siebie laską z "Irreplaceable". Nie musi krzyczeć, żeby osiągnąć swój cel i zdobyć kogo by tylko chciała, przecież wystarczy jedno skinienie, jeden drobny uśmiech, jedno odrzucenie włosów. No dobra, starczy ściemniania, tam powyżej coś nawijam o tekście, a tak naprawdę chodzi o klip przecież, kogo ja tu chcę oszukać. Nie wiem, czy to nie najlepszy performance wizualny Beyoncé w karierze, przynajmniej dla mnie. Bez przepychu, wymyślnych strojów, nadmiaru makijażu, przedobrzonych układów tanecznych czy osławionego striptizu z "Deja Vu". Postawiono tu na naturalność i to z zajebistym skutkiem. Kurcze aż chciałoby się być choć na chwilę tym ziomem, który puka na koniec do jej drzwi.