SPECJALNE - Artykuł
Not guilty
26 września 2003
Not guilty: 10 piosenek, które przypuszczalnie podobają się tylko mnie
Oto więc jestem, komfortowo rozparty w królestwie kolorowego kiczu i obciachowych błyskotek. I podoba mi się tu! Istnieje cienka, ledwo dostrzegalna linia, dzieląca prawdziwe gówno od fałszywego gówna. Zdolność jej wychwycenia to w moim mniemaniu jeden z kluczowych atrybutów percepcyjnych współczesnej cywilizacji. Otacza nas informacyjny szum, a hologramy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Dla kogoś, kto jest "culture addict", selekcja oferowanych przez świat atrakcji staje się procesem naturalnym. Także w odniesieniu do muzyki. Ci znający mnie nieco bliżej wiedzą, że mam słabość do akordów septymowych i stylowych wokalistek. Ale podstawowym kryterium jest zawsze jakość sonwgritingu. Postanowiłem zebrać kawałki, które zaskarbiły sobie moją wściekłą aprobatę, choć nie znalazły uznania w oczach innych elitystów. Pragnę udowodnić, że te numery naprawdę zasługują na poklask, niezależnie od pozorów zerowej wartości artystycznej. Konserwatystom radziłbym zaś rozkuć płaty czołowe, odłożyć na moment Mogwai, Postal Service, Blood Brothers i przekonać się, że, jak chce przysłowie: if the stuff is good, it's good. I oby było to mottem poniższego artykułu.
- Moloko, "Sing It Back (Boris Musical Mix)"
Nieraz słyszy się takie określenia, jak "one hit wonder". Do Moloko pasuje to jak ulał. Prywatnie nie zauważyłbym w ogóle istnienia żadnego Moloko, gdyby nie ten funkująco-dyskotekowy zaraźliwy hit. Inicjalnie, atmosferyczna, niemal new-age'owa wersja, odśpiewana przez Roisin Murphy z towarzyszeniem plemiennych kotłów oraz ambientowych teł znalazła się na I Am Not A Doctor. Wtedy owiewała zimowym chłodem i zdecydowanie brakowało jej odrobiny wariactwa. Za to już klubowy, dziewięciominutowy remix zamykający Things To Make And Do gets things right, żeglując odważnie po wodach house'u przy jednoczesnym zachowaniu wyrazistości melodycznej i progresywnego oblicza. Już sama nazwa mixu zdradzałaby powód mojego uwielbienia, choć ją akurat poznałem na długo po pierwszym wyłapaniu w telewizji tego pierwotnego groove'u. To rodzaj typowo parkietowej konstrukcji, począwszy od beatu 2/4, przez niestrudzoną jazzującą gitarkę, aż po płynne keyboardowe wstawki, ale flow zwykłej piosenki, ze zwrotką i refrenem, został tu zachowany, implikując cudowne złączenie. Gdy wsłuchać się w słowa, wyjdzie na jaw zboczenie Roisin. "Cum, cum, cum to my sweet melody", uhh, what the fuck just happened? Widziałem kiedyś zapis koncertowego wykonania, gdzie pod koniec Roisin wkładała sobie mikrofon w krocze i tarmosiła do rytmu.
- Kylie Minogue, "Come Into My World"
Na tym etapie pewnie już wszyscy wiedzą o mojej fascynacji Fever, lecz raczej niewiele osób uwierzy jak powiem, iż posiadam krążek w oryginale. Ech, dziwna sprawa. Po jakiejś imprezie wybraliśmy się rankiem razem z Jackiem do Media Markt. Byłem strasznie zmarnowany i niewyspany, ale zdołałem dostrzec zlepionymi, przekrwionymi oczyma obniżkę na Fever do 39 złotych. Instynktownie wrzuciłem płytkę do koszyka. Hahahah, no i co? No i nic! Akurat miałem wypłatę. Jacek spoglądał na mnie wzrokiem ordynatora dokonującego obchodu pacjentów w szpitalu dla umysłowo chorych. Potem sam bounce'ował do "More More More" na Mazurach. Ponieważ Fever rzeczywiście wymiata, przeplatając electro-pop późnego Kraftwerk, disco lat 70-tych z którego kradli Avalanches, synth-clash wczesnej Madonny i inteligentną houserkę. Sama Kylie też jak wiadomo jest dość, ehm, charyzmatyczną wokalistką, idealnie wtapiając się w zmysłową rozkosz podkładów. Nie pamiętam kiedy ostatni raz wykonawca z kręgu komercyjnego popu dysponował tak mocnym materiałem.
Oczywiście sporo z tego kojarzyłem przed kupnem, i ma się rozumieć, że na decyzję wpłynęło coś więcej niż zdjęcie z okładki. Mianowicie kilka singli znałem już ze środków masowego rażenia. "Can't Get You Out Of My Head" to klasyk, "Love At First Sight" wspomaga śliczny clip, ale najbardziej mnie powala "Come Into My World", przewyższający resztę repertuaru iście piorunującą inwencją. Jeśli zastanowić się na spokojnie, to w sumie absolut: Cathy Dennis i Rob Davis stworzyli dziesiątkę. Wsłuchując się w kolejne warstwy syntezatorowej magmy łatwo wyczuć linearność narracji, ale to normalna piosenka o normalnych podziałach formalnych. "Take these lips that were made for kissing" zaskakuje kreatywnością melodii, a intro i następnie mostek "I need your love" łączą świetlistym pomostem głębię eksperymentalnego 2step z barwnie zmodyfikowanymi pochodami akordów. W refrenie Kylie sprytnie przekształca wulgarne "Cum, cum, cum to my sweet melody" Roisin z Moloko w nieco bardziej przyzwoite "Cum, cum cum into my world", co nie zmienia jednak faktu jej bezwstydności. Da się to zagrać na gitarze bez problemu. Jeden z najbardziej nowatorskich tanecznych przebojów ostatnich lat.
- Reni Jusis, "Nic O Mnie Nie Wiecie"
Ok, a teraz zsumujcie to, co do tej pory przeczytaliście, podzielcie przez dwa, wręczcie utalentowanej polskojęzycznej wokalistce i wciśnijcie klawisz z napisem "full-wypas". Szanse są, że usłyszelibyście "Nic O Mnie Nie Wiecie" Reni Jusis. Niezwykle ambitna dziewczyna już na debiutanckiej Yaro-produced płycie postulowała przewartościowanie paru dance-popowych schematów. Jej sukcesywny rozwój artystyczny wart jest skomplementowania. Owszem, zaczynała od "Zakręconej", z tekstami w rodzaju "Nie, to nie ja się kręcę / To zawirował świat", ale szczerze, nie o teksty się rozchodzi w takiej muzyce. Bogatsza o doświadczenia acid-jazzowe, wciąż poszukująca Reni ewoluowała w stronę wysmakowanego, eleganckiego acid-dance'u, nie zapominając wszak o uroku hooków. Rzeczony numer brzmi dokładnie jak skrzyżowanie szeleszczącej, funkowej gitarki i jednostajnej stopy beatu Moloko z napakowanym efektami i pogłosami backgroundem Kylie. Onomatopeiczny chórek na głosy to cudo. Z tego, co się orientuję, Reni właśnie atakuje ze świeżym wydawnictwem, ale chociaż promowane "Kiedyś Cię Znajdę" przedstawia się solidnie, to "Nic O Mnie Nie Wiecie" pozostaje jej największym triumfem. Jakieś pięć lat temu, gdy mieszkałem obok Placu Konstytucji, mijałem Reni na Marszałkowskiej: wyglądała na przemęczoną i senną. Pomyślałem wtedy: młoda, głupia, nie wie co robi. Lecz ciężka praca się opłaciła. Nie wiem, wolicie Kasię Klich? Dla mnie to poza dyskusją.
- Natalie Imbruglia, "Wrong Impression"
Na teledysku do "Wrong Impression" Natalie wykonuje trzy najbardziej w moim mniemaniu dziewczęce czynności, jakie można sobie wyobrazić: a) jeździ na rowerze zataczając "kółka"; b) ucieka przed falą na plaży (w rybaczkach!); c) obiera mandarynkę (no COME ON, czy może być coś słodszego, bardziej dziewczęcego?). Podobno jak Imbruglia była mała, to uważała się za potwora. "Nienawidziłam swoich grubych ust i ogromnych, wyłupiastych oczu". Aha. A ja staram wciąż się oszukiwać, że lubię tę piosenkę za coś innego, niż piękna twarz Australijki. Taki przymus? Nie. To tak jak nie reagować na urodę Hewitt. Przyklękniemy. Moda na Antypody? Niech sobie będzie. W czasach bez wirtuozów Natalie może być kimś. Dobrze wyglądają. I tyle.
- Futro, "Spacer Po Miłość" / "Where Is..."
To właściwie jest jedna ballada w dwóch wersjach, polskiej i angielskiej. Spostrzegłem sporo konstruktywnej krytyki pod adresem Futra i przyznaję, jako całość płyta nieco się rozmywa, angielski z pewnością nie jest najmocniejszym punktem Noviki, a podkłady sporadycznie ocierają się o banał. Ale nikt mi nie powie, że "Spacer Po Miłość" to słaby kawałek, a jak powie, to przynajmniej nie odejdzie bez ostrej reprymendy. Od wstępnego zapętlenia głosu Noviki utwór emanuje niebieską błogością. Kilkuwarstwową elektroakustyczną powłokę uszyto chyba z jedwabiu. Prosta, zredukowana kompozycja eksploatuje do granic możliwości najlepiej trafioną sekwencję dwóch akordów w dziejach trip-hopu. Skradające się, spadające lekko jak płatki śniegu w Boże Narodzenie "param pam pam parampam" przyprawia o dreszcze. Novika wykorzystuje głos w taki sposób, jaki uprzednio zapewnił uniwersalną popularność jej kultowej audycji: delikatnie steruje pastelowym timbre, promieniuje ciepłem, nastraja melancholijnie i zarazem jest cholernie sexy, jeśli i w niewinny, nieświadomy sposób. Ach, pomagają w tym zdania typu "Popłaczmy razem / Aż zjawi się uśmiech", kuszące czystą dawką tęsknoty. Może to i podejrzana konfekcja, ale kupuję ją. Suckeeeers.
- Sophie Ellis Bextor, "Music Gets The Best Of Me"
Historia z tą piosenką jest dość długa. Po raz pierwszy zobaczyłem ją na MTV wiele miesięcy temu. Plażowy teledysk zrobił na mnie spore wrażenie, ale tak naprawdę są dwa teledyski, ten drugi dosyć nędzny. Kiedyś zobaczyliśmy na melanżu wersję plażową i zdania były podzielone. Na przykład Jacek stwierdził, że Sophka "ma coś brzydkiego w twarzy". Z kolei Grekowi się podobało, wolał od przebojów Kylie. Ale ja byłem urzeczony. Pozwólcie, że wyjaśnię wam bliżej na czym opierał się mój zachwyt. Twierdzę, że konstrukcja utworu jest perfekcyjna. Komplikacja harmoniczna wykracza znacznie poza gust zwykłego bywalca klubów. Refren zabija precyzją, jakiej nie dane mi było uświadczyć od czasu wczesnej Madonny. Łamiąco wyrachowany głos Sophie idealnie dopełnia się z kręcącym electro-bitem. Produkcja jest krystalicznie czysta. Do cholery! To jeden z singli roku. Wierzcie lub nie. No a potem wypożyczyliśmy (tak! wtajemniczeni wiedzą o co biega!) całą płytę Read My Lips i czar prysł. Bo to strasznie mierna rzecz. Mimo uroku wokalistki, są tam głównie jednostajne rypanki disco, zaledwie z odrobiną pomysłu. Ale mówię wam, kiedyś Plan się zejdzie ponownie i nagra zajebisty cover "Music Gets The Best Of Me". Już to słyszę: Travis ze skreczującą gitarką, Eric i Joe zapieprzają rytm, a Jason gra na Rolandzie tę melodyjkę. Travis śpiewa: "If someone held you with the gun / You know I'd make you number one".
- Makowiecki Band, "Spełni Się"
W jednym z niewielu pewnie poważnych wywiadów, jakich dotąd udzielił, Tomek pochwalił się, że słucha bardzo, bardzo, ale to bardzo dużo muzyki. Podał nawet konkretną ilość: "w ciągu ostatnich dwóch miesięcy przesłuchałem około pięciuset płyt". Hm. Hm. Uhm. Nietrudno obliczyć, że wypada to po osiem płyt na dzień. Hm. Co więc mają powiedzieć w takiej sytuacji redaktorzy Porcys, absolutni psychole na punkcie kontaktu ucha z nagranym dźwiękiem? To chyba w formie takiego żartu Tomek rzucił. A czemu umieściłem Tomka na liście? Bo uważam, że "Spełni Się" ma absolutnie znakomity refren. Zwrotka to owszem chłam ("Chcę naprawiać świat"). Ale refren jest genialny. "Wierzę w moje sny / Tu du du du duuu" – piękny motyw. Progresja akordowa kojarzy mi się z "The Bad Arts" Destroyera ("You've got the spirit / Don't lose your feeling"). Może zresztą Tomek zna Streethawk: A Seduction, skoro przesłuchał niedawno pół tysiąca płyt...
- Agnieszka Maciąg, "Zatrzymaj Czas"
Lata temu postanowiłem, że nie będę usuwał niczego z mojej kolekcji płyt i kaset. Dla zasady. (Kuba: "Nic nie trzeba robić dla zasady / I nie wszystko musi mieć swój sens", co notabene ma sens wobec postaci tej pani.) Wielu z was zapewne odparsknie: po co miałoby się usuwać cokolwiek ze swojej kolekcji? No ok, ale ja jestem w trochę innej sytuacji. Mam tego gówna troszkę więcej niż przeciętny zjadacz hamburgerów i przez to statystycznie więcej kompletnego gówna pośród szanowanych albumów. Weźmy jedyne, as far as I'm concerned, wydawnictwo Agnieszki Maciąg, Marakesz 5:30. To taki mój mały sekret, że kupiłem to kiedyś na kasecie, całkowicie legalnie, bez żenady. Przyczyna? Były to czasy, gdy sięgałem za cokolwiek, co w najmniejszy sposób zwróciło moją uwagę. Dziś jako znudzony krytyk rockowy obejmuję dłońmi całą planetę, ale wtedy operowałem na nieco wątlejszej powierzchni.
Pewnego dnia zetknąłem się z singlem "Zatrzymaj Czas", piosenka wydała mi się diamentem i na zasadzie odruchu bezwarunkowego pobiegłem do sklepu. I do teraz nie zmieniam zdania: każdy brzdęk akustyka, każdy puzzle misternie utkanej przestrzeni, każdy fałsz Agnieszki, czy podcięte solo gitary, to magia. Paradoksem wrażeń estetycznych, zwłaszcza dźwiękowych, jest ich częściowe oderwanie od racjonalnych przesłanek i "Zatrzymaj Czas" to potwierdza: opener z płyty której nie ma, artystki (doh) której nie ma, to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie słyszałem w życiu. Nawet nie zamierzam się z nikim o to kłócić: ja po prostu to wiem. Weźcie, sprawdźcie tę melodię. Sprawdźcie ten zaśpiew "Z daleka niech omija nas". To rajska poezja. Sama Maciąg? Marakesz 5:30 promowano pikantnym sloganem "MaCiąg". Moje koleżanki z podstawówki zazdrościły jej wyglądu. Maciąg zazdrościła koleżankom z prywatek dla VIPów głosu i stąd pewnie ta płyta. Och, miała też talk-show na nieistniejącym już kanale RTL7. "Siedem Pokus", anyone?
- Bajm, "Dwa Serca, Dwa Smutki"
Widzę jak w tym momencie wychodzicie z witryny Porcys.com i zupełnie was rozumiem. Litości, mogło być przecież gorzej. Ponadto bądźmy uczciwi, akurat ten numer to perfekcyjna synth-popowa ballada, jaką mogliby nagrać wówczas (1986 rok) Floydzi w kolaboracji z Madonną. Nazwa zespołu Bajm potrafi wywoływać skrajne reakcje u moich znajomych, ale zwykle są to zachowania nadzwyczaj spontaniczne, a to świadczy o sile przebicia. Jeden gość o mało nie zatańczył bretgensa na określenie "nowofalowa pierwsza płyta Bajmu". (Ej, "Nie Ma Wody Na Pustyni" i "Józek, Nie Daruję Ci Tej Nocy" to surowy punk normalnie.) Inny przygotował bez niczyjego przymusu współczesną, hip-hopową przeróbkę tej piosenki. "Rośniesz jak młody bóg!" – zapada w pamięć, co? I ten monumentalny refren, jakieś zmutowane skrzyżowanie Vangelisa z A-Ha. No wymiata przejesz. Tak więc, pomimo kilku spośród najbardziej kompromitujących liryków w historii polszczyzny ("Ojciec twój pędziwiatr / Uwieść mnie zdołał") i ściskającego z żałości wątrobę teledysku (ten spacer we dwoje po ulicy, hm, not exactly "Bitter Sweet Symphony"), musimy chwalić Bajm za takie perełki.
- KASA, "Chcę Być Idolem"
Honor panów na tej liście uratował w ostatniej chwili Krzysztof Kasowski, zwany KASĄ. Gość jest według mnie najbardziej niedocenioną i przeoczoną figurą w polskich kręgach niezal. Jego wiejskie ciągotki do taniej rozrywki zamgliły większości obserwatorów rzeczywisty obraz, jaskrawie dowodzący nieustającego talentu artysty. Twórczość KASY umyka łatwemu szufladkowaniu, balansując nad czeluścią humorystycznego kiczu. Ale ociera się o nieograniczoną wręcz liczbę gatunków, co onegdaj ochrzczono "eklektyzmem". Już debiutanckie single zwiastowały nadejście bohatera. "Jedz mentosy / Noś długie włosy" oświadczał półironicznym tonem w "Reklamie", by w abstrakcyjnym filmiku do "Kasanowy" przybrać pozę macho i jednocześnie z niej błyskotliwie zadrwić. "You see that, man?", naśmiewał się z ulicznych półmózgów. Odnoszę przykre wrażenie, iż dokonania Kasowskiego nie zostały właściwie zrozumiane ani docenione. "Chcę Być Idolem", zjadliwy komentarz do żałosnych realiów rodzimego rynku pop, sam KASA nazwał podsumowaniem jego kariery w polskim paszoł-biznesie. Tekst oferuje kilka mistrzowskich wersów. "Już nie będę wygłupiał się / Żadne 'maczo' ani 'itepe' / Ja nauczę się pięknie wyć / O, już jest git". Warto też podkreślić techniczne aspekty jego rzemiosła. KASA dysponuje flowem oryginalniejszym nawet od Mike'a Skinnera, czy Eminema; jego rapowanie to istne studium post-rytmizmu. Chorus oplata quasi-latynoski, prawdziwie przebojowy, disco-popowy sznyt. I właśnie mógłby być KASA takim naszym Eminenem, z domieszką Becka i skłonnością do groteski. Gdyby tylko ten kraj był normalny.
–Borys Dejnarowicz, Wrzesień 2003