
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Chyba najwyższy czas zapomnieć o smętach z Bloom i docenić to, co ostatnio dzieje się w ekipie z Baltimore. W tle wciąż gdzieś tli się przygaszona, nu-indie balladowość, ale "Dive" prezentuje ten koncept w znacznie ciekawszej formie. O ile "Lemon Glow" badało możliwości nowoczesnej psychodelii spod znaku Tame Impala, to jeśli miałbym jakoś sklasyfikować "Dive", w pierwszej kolejności, trochę prowokacyjnie, wspomniałbym o Spaceman 3 w wersji synthowej i oczywiście o Broadcast. Czyli, jak słychać i widać, wspólnym mianownikiem jest nawiązanie do dream-popu, który przez swoją skromną konstrukcję wywołuje skojarzenia z surową, ale wciąż subtelną i dyskretną psychodelią. Cóż, nie myślałem, że to kiedyś napiszę w kontekście Beach House, ale umieram z ciekawości, jak zaprezentuje się 7 zapowiadane na 11 maja. –J.Bugdol
"Sparks" to typowa dream-popowa pułapka – dasz się złapać w złudne sidła nawarstwionych faktur (tu uzyskanych przy pomocy zaloopowanego, przypadkowo nagranego podczas przedkoncertowej próby głosu Victorii Legrand) to możesz stracić wyczucie. Jak dla mnie zwrotka to klasyczne pałowanie się soundem (dyskusyjne, czy aż tak dobrym) bez pomysłu na całą resztę i dopiero w refrenie melodia naznacza się na tyle mocno, by w ogóle zanotować jej istnienie. To jest właśnie najciekawszy moment, ale generalnie u Beach House bez zmian, czyli przyjemna nuda. –W.Chelmecki
Zniknął na kilka lat, ale najwyraźniej się rozochocił, bo w zeszłym roku wydał longplaya, a dziś wypuścił następny kawałek, być może zapowiadający kolejny album. Co ciekawe, odechciało mu się tym razem smęcić, jak na Morning Phase, i postanowił uderzyć w bardziej przebojowy rewir popu. Pierwsze komentarze wskazują na podobieństwa do Tame Impala (początkowy riff czy pre-chorus), więc niby wszystko idzie w dobrym kierunku. Szkoda tylko, że nie zostałem powalony tym ekstatycznym chorusem, który tak naprawdę wcale nie jest taki mocarny, jak mogłoby się wydawać. Ale spokojnie, to dopiero pierwszy singiel, więc mam nadzieję, że w temacie nowego dłuogograja Becka będzie już tylko lepiej. –T.Skowyra
Pierwsza myśl – intensywna siekanka; intensywna, ale mocno pustawa. Może to Grammy i słuszny wielo-zerowy kwit z chuchającym menago za plecami kładą się ciężarem na jego songwriterskiej wieloletniej passie, doprowadzając do tego dzisiejszego, brutalnego wykastrowania skalpelem drobnomieszczańskiego bezpieczeństwa oraz radio-friendly formy. Może tak... Pewnie tak. Co prowadzi do tego, że mogę sobie z tego powodu aktywnie działać i walić z partyzanta w Becka, kierowany pobudkami charakterystycznymi dla niszowego nerdowskiego fanbase'u zdzierającego szaty, że mainstream pcha się butem w moją przestrzeń i jaki w ogóle wypchany flet zaprosił pannę na sesyjkę w Earthdawna. Jako pretensjonalny płatek śniegu mógłbym sobie takie ewolucje wyczyniać, ale za tę chwilę, w której krojąc sobie jakąś cebulę lub intensywnie pocąc się obściskując się z pobliskimi ludźmi w busie, usłyszę sobie w radiu takiego omawianego dzisiaj Becka, z taką dopieszczoną produkcją – to za takie chwilę mogę mu całą tę sprzedaż za srebrniki darować, czekając z niecierpliwością na pięknego długograja, który po odwaleniu całej singlowej, bardzo przyzwoitej pańszczyzny odpali swoje pokłady kreatywności. −M.Kołaczyk
Właśnie za sprawą takich cudownych, przywracających wiarę i oddech piosenek Kamil Bednarek jest dla dziesiątek tysięcy Polaków istnym łącznikiem z Bogiem, ambasadorem miłości oraz wzorem na pozostanie prawdziwym, autentycznym ARTYSTĄ w czasach, gdy radiowe playlisty przejęły maszynowo produkowane przez programy komputerowe gnioty, które absolutnie nic nie mają słuchaczowi do przekazania. Aż się robi ciepło na serduszku. Kamil, pozostań sobą! –W.Chełmecki
P.S. Niezłe ciacho z tego Kamila. <3
Nie będę się znęcał jakoś szczególnie mocno nad najnowszą piosenką bandu Zacha Condona, ale przyznam, że z ledwością udało mi się dobrnąć do końca. No bo ileż można słuchać podobnych zagrywek pianina, jednostajnego werbla i nudnych dęciaków na modłę nu-indie? Smęcenie lidera już sobie odpuszczę, Grupę pochwalę natomiast za teledysk − ten obrazek w konwencji filmów Wesa Andersona jest naprawdę przyjemny, ale nijak ma się do muzycznej treści. Tytuł mówi wszystko i jest jak najbardziej zasadny w kontekście tego utworu −J.Marczuk
Co się dzieje? Jeszcze parę chwil temu na wysokości Write About Love Belle & Sebastian byli ekipką, która zna już wszystkie swoje wady i zalety, spokojnie obok siebie koegzystuje i od lat codziennie rano robi sobie tę samą herbatę. W planach nie było już żadnych zaskoczeń: mieli dawać fajne koncerty na Off Festiwalach i spokojnie nagrywać sobie takie same albumy z dwiema, może trzema porządnymi piosenkami. Tymczasem "The Party Line" wychodzi poza starannie wypracowaną przez nich strefę komfortu i zaczyna czerpać garściami z popowych rejonów przeoranych przez MGMT z okolic ich debiutu. Co jakiś czas fajnie posłuchać sobie prostego hiciku na indiedyskotekę (łoł, ale oldskul). Dzięki, ziomki, dzięki wam w luźny sposób wróciliśmy na chwilę do czasów, kiedy nie istniał patrycjat. -R.Gawroński
Obywatele, obywatelki, jak możemy przeczytać na oficjalnej stronie rządu RP – ministerstwo rap gry donosi: ostatnie sukcesy polskich zawodników na międzynarodowej rap scenie doprowadziły do wzrostu pozycji Polski na wskaźniku ILZM (ile lat za murzynami). Powoli zbliżamy się do momentu, w którym dobrniemy do oszałamiającej jednocyfrowej sumy. Dostęp do szerokopasmowego internetu oraz rabunkowa polityka bezrefleksyjnej grabieży amerykańskich patentów na masową skalę odnosi pozytywne skutki. Cieszyć mogą ostatnie dokonania Włoskiej Roboty, która strzelając pięcioma młodymi Yung Leanami na minutę, ostatecznie kończy z oszałamiającym wynikiem bycia tylko trzy lata za szwedzką ekipą. Całym sercem życzymy im dalszych sukcesów.
Nie jest na tyle źle, aby sobie z nich żarty robić, zwłaszcza ten plusik u góry ogranicza pole do popisu, a wielka szkoda, bo możecie sobie popatrzeć, gdzie mnie research zabrał, i jakie dawał możliwości – smutno. –M.Kołaczyk
Najpierw mieliśmy bardzo fajny, pobrzmiewający lo-fi debiut. Następnie sympatyczny, wycyzelowany sofomor. Jeszcze później jakieś totalnie niezapadające w pamięć pierdoły. Widocznie teraz przyszedł czas na dzieło bardziej ”ambitne”. Przynajmniej to zapowiada pilotujący singielek, jadący na bezczelnie prostackim, rozciągniętym do granic możliwości, ociężałym hooku, który nijak ma się do, w założeniach ”eterycznego”, charakteru wałka. Jakby tego było mało na wysokości 1:40 mamy do czynienia z jeszcze gorszym jakościowo fragmentem – zbliżającym się niebezpiecznie w rejony zła wszelkiego quasi-mostkiem(?), a wszystko przyprawione chujowym solem Boba. Aspekt ambitny sprowadza się do tego, że całość została potraktowana solidną dawką pogłosu, co miało dawać złudzenie, że Best Coast są czymś więcej niż zespołem od letnich nucanek i kierować skojarzenia w stronę etykiet dream oraz gaze. Sorry Bethany, ale nie z nami te numery. –M.Lewandowski
Odpalam intro, wjeżdża ejtisowy klawisz i od razu sobie myślę: "jeny, ale obskuuuuur". Zagubiony singiel z lat osiemdziesiątych, z ery new romantic, gdzie syntezatorem zdobywało się serca. Albo z epoki najntisowego disco polo, ale tylko "jakieś z tych lepszych lektur lepszych takich, znanych aktorów". I pewnie gdyby chodziło wyłącznie o przyjemną reminiscencję, to nawet nie chciałoby mi się pisać o "Zakochanym Człowieku" Better Person. Ale my tu znamy Adama Byczkowskiego i wiemy, że w songwriting to on umie, i dlatego nie ma zaskoczenia, że jego najnowsza piosenka zaspokaja pragnienia synthpopowych narkomanów. Polecam piękny hook na wysokości "znikaaaaaaaaaa / na zaaawszeeee / z każdym dnieeeeeeeeeeem" (tak jest, cały song jest po polsku), bo w tej grze refren z założenia musi chwytać. No i nie mogło zabraknąć symbolu romantycznego popu, czyli solówki na saksofonie. I co wy na to? Bo ja nie mam pytań i czekam na więcej. −T.Skowyra
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.