
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Można by rzec - kolejne, podobne indie gitarowe granie. Perks to jednak inny przypadek – piosenki trzymają zaskakująco wysoki poziom i co najważniejsze, z zadziwiającą sprawnością unikają szablonów typu: zwrotka-refren-zwrotka i ogranych progresji. Weźmy choćby takie "Hard Work" z prowadzoną "pod prąd" harmonią czy bogatą melodykę wokalu w "Spare Me". Album Australijczyków wypełnia specyficzny feeling przypominający wolniejsze kawałki Yo La Tengo, jesienną melancholię Clientele (partia gitary w "Ride It Out"), czasami też leniwe pieśni Real Estate ("Spare Me", "Convenience").
Z takim klimatem premiera Perks wręcz idealnie przypadła na początek lata, szkoda tylko, że australijskiego, hehe. Tak czy siak, jest coś wciągającego i nieprzewidywalnego w tych spokojnych, luzackich utworach, poza tym dzieje się w nich "na oko" więcej niż powinno. To duży plus. –J.Bugdol
Taylor Swift to bardzo sympatyczna dziewczyna, która już kilka razy pokazała swój potencjał, ale jakoś do tej pory nie udało się jej go w pełni rozwinąć. Mocne hooki przeplatane kompozycyjnymi mieliznami, brak szczęścia do wizjonerskich produkcji, w efekcie zawsze środek skali. Ale David Rees udowadnia, że mogłoby być inaczej - "T4oube" albo "We Are Never Ever Getting Girl/Boygether" nie tracą nic z radiowości oryginałów, a zaczynają przy tym brzmieć niczym futurystyczne produkcje z PC Music, zaś "Twengerbibbytwo" ze swoim post-ironicznym sznytem z pewnością dałby radę podbić parkiety w hipsterskich lokalach. Spojrzenie na ten mashupowy eksperyment z drugiej strony jest równie ciekawe - oto okazuje się, że Aphex Twin wcale nie jest taki wymagający i trudno przyswajalny, jak go malują, a w jego szaleństwach drzemie ekstremalnie zażerający pop. Oby więcej tak odkrywczych zestawień! -K,Michalak
Rzadko piszemy o emo, ale ta wiosna wyraźnie rozkwita dziewczętami, i tak jak Ben Gibbard obawiam się, że oznacza to jedynie kolejne złamane serca i nowe uzależnienia. Na debiucie Amerykanów przejrzysta produkcja wysuwa na pierwszy plan stylowo egzaltowany, a przy tym zaskakująco przyjemny wokal, by w tle umieścić kontrastujące z wymuskanym śpiewem post-hardcore'owe instrumentarium. Utwory zwiewnie przemykają i wydają się idealnym towarzyszem słonecznych spacerów, zwłaszcza że kolesie bezceremonialnie atakują hookami i potrafią utrzymać równy poziom przez cały album.
W tekstach jak zwykle: porozstaniowe smutki, powątpiewania grynszpanowe czy przeurocze niedojrzałości – mierzymy się z klasycznymi emo-głupotkami, jednak czasem pojawia się wers w stylu "you make me want to start smoking cigarettes" i mogę tylko przybić wirtualną piątkę chłopakom. Nawet jeśli Greatest Hits nie będzie musiało ratować mojego życia jak Cardinal Pinegrove, to pewnie wspomnę o tej płytce przy podsumowaniu rocznym, ponieważ "all my friends are growing up". –P.Wycisło
Idzie wiosna, a wraz z nią wyłaniają się z domów rozentuzjazmowane emo-dzieciaki, które nie mogą się doczekać się, aby śpiewać o trudnych rozstaniach i swoich przemyśleniach około imprezowych. Remo Drive to świeżaki, ale zarazem twórcy jednego z lepszych longplayów power-popowych minionego roku. "Art School" i "Yer Killin’ Me", swoją niewinnością i genialnymi refrenami skradły mi serce i na stałe zagościły na playlistach. Choć ostatnio musieli pożegnać się z perkusistą, chłopaki nie patrzą się za siebie i idą za ciosem, czego owocem jest wydanie EP-ki dla Epitaph Records (słynnej wytwórni specjalizującej się w szeroko rozumianej muzyce punkowej). Znajdują się na niej trzy króciutkie, nośne utwory, które stanowią encyklopedię gitarowego popu w pigułce. Wszelkie smutki, wzdychania i żale zawarte w tekstach, przykryte są muzycznym lukrem i zgrabnymi melodiami. "Blue Ribbon" brzmi, jakby wzięto utwór ze środkowej fazy Beatlesów, przyśpieszono go, i zaaranżowano w stylu Modern Baseball. Być może nie są to utwory na miarę tych z debiutu, ale nieźle sobie radzą jako osobny twór, i z pewnością mogą zainteresować i przyciągnąć zwolenników tego mniej ambitnego, przyjemniejszego dla ucha emo grania. Nietrudno przewidzieć , że ta EP-ka jest pewnie zapowiedzią jakiegoś większego projektu. Na razie, niech służy ona jako krótka przystawka i niech pomoże łatwiej uwolnić się z zimowej depresji. –A.Kiepuszewski
The Lizard King jest ponownym wejściem trójmiejskiego producenta na footworkowe salony. Powstałe pod egidą U Know Me wydawnictwo gubi wyspiarski posmak dubu z szarawego i sprasowanego Danzig In Da Ghetto, ale nie wpisuje się na całego w trendy, gdzie każdy krok jest niepewny, a taniec mocno frenetyczny. Jeden z głównych rozgrywających inicjatywy Polish Juke nie idzie śladami wydanych w tym roku dzieł Comoca czy Jakuba Lemiszewskiego i prezentuje podejście raczej energetyczno-szaleńcze, aniżeli eksperymentalno-dekonstruktywne. Co prawda oszczędne sample i okrojona melodyka czynią tę EP-kę mniej przystępną, ale rytmy szaleją i są bardzo taneczne. Już tytułowy, psychodelizujący track pali okładkowe najki. "Dance Club Creeper" chwyta moment eksplozji gatunku, a "Hundred Dolla Bill" wciska w te ramy brudną esencję ulicy. Jedynie bardziej giętkie, singlowe "Head In The Clouds" raczy nas w połowie materiału rzewnym gitarowym motywikiem i pozwala złapać oddech. Rześkie "Sevnteen" wprowadza natomiast nieco więcej wolnej przestrzeni, choć dopiero przy końcu, bo tak jak pozostałe numery koncentruje się na atakowaniu zwartymi strukturami elektryzujących bitów. Kawałek po kawałku Rhythm Baboon składa jedno z najspójniejszych i przekonujących krajowych wydawnictw, nie tylko w obrębie footworku. –K.Pytel
Na Neon Icon piękno teksańskiej wsi wymieszane jest z dziesiątkami flopów i żenujących pomysłów w sposób tak dokładny, że nie sposób odróżnić które jest które. Pełnoprawny debiut potomka samolotowej pilotki i poskramiacza niedźwiedzi polarnych, noszącego w kieszeni iPhone'a 7, wymyka się klasyfikacjom, więc spełnia swoją podstawową funkcję. Simco zna siedem słów i cztery rymy, którymi opisuje swojego fioła na punkcie wodnej fauny, a w skitach przekazuje nam słowa księżyca. Zaraz po uzależniającym HouseOfPainowym openerze umieszcza najnudniejsze trzy minuty w historii muzyki popularnej ("Kokayne"). Śpiewa na werandzie melancholijne piosenki o nadchodzącej śmierci ("Time"). Na końcu płyty wstawia żenująco chwytliwą dyskotekę, która przypomina nic i wszystko ("VIP Pass To My Heart"), a zaraz potem dorzuca remiks najbardziej rasowego kawałka prezentowanego przez białego człowieka od czasów co najmniej MC Sercha ("How To Be A Man"). Neon Icon to zupełnie przeciętny album, albo środkowy palec, który hip-hop przed chwilą sam włożył sobie w dupę. -F.Kekusz
Field recordings, drone, noise, a w pewnym momencie nawet quasi–industrialne techno urwane tak nagle, jak niespodziewanie wkradło się pomiędzy kolejne silnie przesterowane dźwiękowe strofy – założenia Association For The Advancement Of Creative Musicians zrealizowane. Trzeci z dwunastu tomów COIN COIN zapowiedzianych przez charyzmatyczną, okupującą na stałe małą łódkę w Sheepshead Bay Matanę Roberts, to jej dotychczas najbardziej awangardowe i najbardziej odjazzowione dzieło. Artystka począwszy od pierwszej części stopniowo pomniejsza towarzyszący jej ensemble. Mendel muzyków z czasem zredukowała do liczby pięciu, tworząc tym samym kameralny chamberowy kwintet, by finalnie River Run Thee zarejestrować w studio zupełnie w pojedynkę. Tak oto wielotorowe nagrania głosu, które niejednokrotnie dodawane były w czasie rzeczywistym w trakcie obróbki materiału, korespondując z silnie przetworzonymi, hipnotycznymi saksofonowymi wyimkami konstruują elektroniczno–akustyczne tło dla kwestii w tym projekcie najistotniejszej – kolejnej przedłożonej słuchaczowi intymnej afro-amerykańskiej opowieści. –W.Tyczka
Jedyny w tym kraju raper (Belmondo to nie raper – to zjawisko), którego można rozpoznać po jednym wersie, wypuścił w końcu materiał na miarę swojego talentu. 27 minut ("Myślę, że pierdoli głupoty, kiedy ci mówi, że się rozmiar nie liczy"), sama esencja (tylko jedna gościnka), rogalowe opus magnum i idealny punkt startowy dla ludzi, którzy nie mieli wcześniej do czynienia z reprezentantem warszawskiego podziemia. To prawdopodobnie jego najbardziej muzyczny projekt (jakieś acidowe podkłady, refren "OCB" i ten magiczny moment w "Psycho", gdy nawija całkowicie poza bitem, a potem każe zwiększyć BPM-y), niemniej wciąż hermetyczny/elektryczny, osiedlowy rym nadal siada mu za pierwszym. I nawet jeśli nie przekonuje Was ta estetyka, to warto sprawdzić, bo w przyszłości – mam nadzieję – Nielegal 217 będzie uznawany za jedną z najważniejszych polskich płyt z ulicznym rapem. Z każdym odchrząknięciem, z każdą rzuconą "kurwą", z każdym wersem w rodzaju "czekam na wiosnę, patrole gubię między blokami" – tworzy się historia. "I, kurwa, to śmieszne", dla mnie to Skandal tej dekady, z wszystkimi jego zaletami i wadami. –P.Wycisło
Nie daje mi to spokoju, drodzy czytelnicy. Piszę do szuflady śmiertelnie poważny tekst o radykalnych strategiach w twórczości Rogala DLL. Wypisuję wersy, gubię się w tej semantycznej siatce, próbuję zrozumieć, ale nie potrafię. Dlatego przepraszam, Porcys.com, przepraszam, wybaczcie: Mefedron, Ulisses, Rick & Morty, ścierwo, noc, życie, instrukcja obsługi, Andżela, ebe ebe, Tarantino, Snapchat, Cold Steel Ti-lite, Chlorprotisken, deadline, czerwone Prosche, Bagdad, jebany trolejbus, AWRUK, Patrick Swayze, Matka Boska Częstochowska, Schopenhauer, Salvador Dali (no i Chada), szampan, ćpanie, sterydy i Viagra, tipsy, 13:12 (a jakże), grawitacja, turborower, tribal na lędźwiach, Donatella Versace, Cytrynówka Lubelska, rym jak szakal, OliS, last tango in kurwa moonlight shadow, Violetta Villas, mój fon, moje błędy w wyrazach, jakieś T9 się wpierdala, maść na szczury, Mortal Kombat, ruchałbym nice, Panoramiks, farmazon pustego przekazu, odpalasz szlugę i noc dementujesz, Lucyfer, kapitalizm, chemiczny uśmiech, gloria, Wiktoria, survival, Otwock, gogiel my story, full kontakt, dwa koła na stal i zupełnie przeciwny biegun. To nie jest najlepsza płyta Rogala. Prawdopodobnie nie jest nawet dobra, ale gdyby ktoś zapytał mnie o najbardziej intrygującą muzykę w tym roku, to wskazałbym ANtY. –P.Wycisło
Do Aussie Invasion jeszcze daleko, ale na horyzoncie wysyp świetnych, młodych gitarowych zespołów z Australii, które zaskakująco nie nazywają się Tame Impala. Jednym z nich jest Rolling Blackouts Coastal Fever. Właśnie są po debiutanckiej płycie, a oprócz tego grają w tym roku na Off Festivalu, więc warto się z tą nazwą zapoznać. Zespół w zasadzie już zrobił dziennikarską robotę. Swoje muzyczne poczynania opisuje jako tough pop/soft punk – i wszystko staje się jasne. Na Hope Downs kontynuowany jest styl poprzedzających ją EP-ek. Chłopaki umiejętnie czerpią z post-punkowości Television, dorzucając do tego elementy country, charakterystyczne dla takich zespołów jak Deer Tick czy Horse Thief. Każdy nowy zespół nagrywający dla Sub Popu ma tzw. "breaking moment", i chyba RBCF ma szansę go osiągnąć dzięki znakomitemu singlowi "Talking Straight". Reszta utworów to natomiast przyjemny, acz typowy zestaw jangle-popowych piosenek z domieszką punka i country, które razem składają się na coraz bardziej wyrazisty styl zespołu. Aussie for the win! –A.Kiepuszewski
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.