
-
P - Krótka Piłka - Albumy
-
Prins Thomas Principe Del Norte
(30 marca 2016)Ciekawa (heh) okładka, utwory zatytułowane literami alfabetu i w dodatku chyba najambitniejsze solowe dzieło. Prins Thomas mógłby zagrać w Grze O Tron starszego brata Jona Snowa, ale cieszę się, że ten sympatyczny Norweg nie tylko swoją aparycją potrafi zaskarbić sobie moją uwagę. Kompletnie straciłem go z radaru zaraz po wypuszczeniu solowego debiutu, ale wspomnienia są na tyle dobre (szczególnie biorąc uwagę rewelacyjne kolaboracje z Hansem-Peterem Lindstromem z naciskiem na wydane w 2009 roku II), że siłą rzeczy zwróciłem uwagę na Principe Del Norte, zwłaszcza że wspomniany już ziom Thomasa, a mianowicie Hans-Peter, zaskoczył nas już w tym roku kapitalnym utworem "Closing Shot".
Norweskiej elektroniki nigdy mało, nie ma o czym mówić. Prins Thomas w pierwszej części odstawia na bok nu-disco, dyskoteki i inne takie drążąc w nieco bardziej eksperymentalnych, nazwijmy to kosmiczno-progresywnych rejonach. Potwierdza jednak formę, klasę i nieszablonową wyobraźnię. "A1" to próba rozczytania na nowo muzyki krautrockowych tuzów z Ashrą oraz Clusterem na czele, natomiast syntetyczny "A2" mógłby stanąć w szranki z czymkolwiek z The Inheritors Holdena i uwierzcie mi lub nie, ale nie stałby na przegranej pozycji. Niemieckie inspiracje dominują przez całą płytę, niezależnie od tego, czy weźmiecie mrugającą do Can, wspaniale rozwijającą się impresję "B" czy zatopione w new-age’owym transie "C". Wspomnienia z klubowej przeszłości odżywają jednak w "E" - house’owej, budzącej skojarzenia z produkcjami Johna Talabota kompozycji, ale jest tego więcej. Weźmy chociażby "F", gdzie czarowne plecionki w duchu Pantha du Prince kłaniają się w pas lub najbardziej berlińskie w zestawie "H". To oczywiście truizm z mojej strony, jednak jest to naprawdę fajne uczucie, że podczas słuchania najnowszego dzieła Norwega właściwie się nie nudziłem, a momentami wręcz zachwycałem. I to w dodatku przez ponad półtorej godziny. Szacun. –J.Marczuk
-
Prins Thomas Ambitions
(11 czerwca 2019)Ambitions Prinsa Thomasa to nierówny album, któremu daleko do tegorocznego top 10, trochę bliżej do top 72, a rok jest marny. Peak przypada na środek tracklisty, bowiem poziom wzrasta z numerami 3, 4 i 5. "Feel the Love" to coś na kształt deep-ambient-gospelu (? think about it), zestawiający ożywiające szarpnięcia z rajskim wokalem. Goręcej robi się w narastającym, nawarstwiającym się w różnorodność dźwięków "Ambitions", którego bębenki malują tropikalne szlaczki. Natomiast "Fra Miami til Chicago" jest eleganckim deep-house'em, drążącym swoją ścieżkę pulsującym, mięsistym bassem. Prins odpuszcza w odpowiednich momentach. Rozluźnia, by ze zdwojoną siłą naprężyć. Jednakże, ciężko mi orzec, czy to płytka powściągliwa czy po prostu bezpieczna, stonowana czy zwyczajnie nudna. Gdyby rozciągnąć te trzy kawałki na 50 minut, można by mówić o ścisłym top 46. –N.Jałmużna
-
Project Pablo There's Always More At The Store (EP)
(20 kwietnia 2018)Kolejna – po zeszłorocznym Hope You're Well – EP-ka wydana przez Patricka Hollanda w londyńskim Technicolourze właściwie nie wprowadza nic nowego do jego katalogu. Kanadyjski producent znany jest z klimatycznego, szarpanego funkiem (deep-)house'u i jeśli jesteście za pan brat z dotychczasową twórczością sygnowaną nazwą Project Pablo, to w przypadku There's Always More At The Store nie powinniście być ani zaskoczeni, ani zawiedzeni. Tkankę tego mini-wydawnictwa stanowi urokliwy outsider, czasami podany na popowo ("Napoletana"), a czasami rozwodniony do formy hauntologicznej digi-ballady ("Less And Less") czy nawet ambientu ("Las Day"). W utworach Hollanda zawsze najbardziej intrygowała mnie sugestywność, z jaką budowany jest mikro-świat ich struktury, coś co sprawia, że słuchacz czuje się jej integralnym elementem. To 26 minut z mechaniczną, mimo wszystko, formą, która wymaga skupienia, pewnej więzi słuchania – i niech to pozostanie wymownym komplementem. −W.Chełmecki
-
Project Pablo I Want To Believe
(17 marca 2015)Pewnie zdążyliście zauważyć, że większość recenzowanych przez nas w ostatnich latach płyt z rubryki house można przynajmniej częściowo opisać przy użyciu takich przymiotników jak outsider, meta albo left-wing. Coś w tym jest, że pozycje z bardziej regularnego mainstreamu tego gatunku mniej nas obchodzą. I chyba nie powinno się to zmienić, jeśli będą do nas trafiać na tyle porządne wydawnictwa, jak to sygnowane przez Project Pablo. To prawdopodobnie nie najgłębiej sięgająca w pokłady podświadomości płyta jakiej słuchaliście, ale hasło 1080p powinno już otworzyć was na jakieś poczucie niedookreśloności. I Want To Believe jest dosyć równym zestawem taneczno-loungująco-płynących tracków, czasem bardziej ("Follow It Up", "Movin’ Out") , a czasem mniej ("Why, Though?", ogólnie końcówka) skutecznie potrafiących wykręcić coś własnego z niekoniecznie autorskiego ujęcia tematu, ale za to omijających płytkie wody kompozytorstwa rozleglejszego w skali czasu. Co w tym momencie powinno być chyba ważniejsze. –K.Pytel
-
Protomartyr Relatives In Descent
(25 października 2017)Formacja z Detroit powraca dwa lata po bardzo dobrze przyjętym The Agent Intellect i potwierdza wysoką pozycję w tabeli post-punkowej ligi na obecną dekadę. Podobnie jak poprzednio Protomartyr z jednej strony w charakterystycznie cmentarnym anturażu hołdują klasykom (wyćpana paranoja The Fall w "Up The Tower", barowe skandowanie w duchu The Clash w "Don't Go To Anacita"), a z drugiej starają się eksperymentować, stąd próby z krautem po linii Amon Düül ("Corpses In Regalia") czy niemal shoegaze'owym brzmieniem ("Caitriona"). Relatives In Descent, niezmiennie towarzyszy też klimat pogodzenia z przegranym życiem i kolektywnego zapijania problemów, z którym zespołowi bardzo do twarzy w zasadzie od początku działalności – póki jednak panowie nagrywają takie albumy jak ten, to mi zupełnie po drodze z ich depresją. −W.Chełmecki
-
Prurient Frozen Niagara Falls
(2 października 2015)Prawie pół roku temu Prurient wyszedł naprzeciw wszystkim tym, którzy mimo upływu miesięcy, wciąż pozostają w uczuciowym związku z zeszłorocznym OST do Beyond The Black Rainbow. Dodatkowo twierdzą, iż "carpenterowski" synth lat osiemdziesiątych (z włączeniem tegorocznego Lost Themes) niezmiennie pielęgnuje ich poczucie estetyki, a oprócz tego, z ciekawości – w celach czysto poznawczych, chcieliby kiedyś sięgnąć po outsiderski pakiet dźwięków nieprzerwanie rezonujący na dnie przemysłowych piwnic. I tutaj materializuje się skomponowana przez Brytyjczyka płyta Frozen Niagara Falls – około-industrialny gatunkowy crossover będący dotychczas najbardziej kompleksową i najprzystępniejszą, niemal popową wizją tegoż rodzaju muzyki. Materiał marginalizowany przez harshowych ortodoksów spod znaku Government Alpha oraz miłośników brutalnych dadaistycznych kolaży Kazumoto Endo swoich wyznawców znalazł przede wszystkim w kręgach "odnoise’owionych", gdzie zachwyca atmosferycznością nieskorodowanej Anny Gardeck zderzoną z wizją Prurienta ery Bermuda Drain (pierwszy w dyskografii artysty tak otwarcie mówiący o chęci ocieplenia wizerunku muzyki noise album). Już bardzo dawno, bo od czasów drone noise’u Yellow Swans (Going Places), nie było na świecie tak głośno o jakimkolwiek wydawnictwie z tej gatunkowej niszy. –W.Tyczka
-
Puma Blue Blood Loss
(4 grudnia 2018)King Krule zmieszany z lounge'em, smoth jazzem i alternatywą, utrzymany w lo-fi klimacie ("Lust"). Pokażcie mi lepszy soundtrack do leżenia w ubraniu na łóżku, z papierosem w ustach i z pustym wzrokiem wlepionym w sufit. Biała koszula, saksofon, fedora, szeleczki, no i czarna marynarka przewieszona przez oparcie pobliskiego krzesła. Wódeczka w szklance, która przy niczym innym nie była aż tak dobra i pożywna. "Midnight Blue" sunący się przez wymarłe ulice nocnego miasta. Tego chciałem. Tej przesadzonej do granic możliwości sztucznej imitacji życia amerykańskich jazzowych przegrywów. Przekoloryzowanego plastikowego obrazu zromantyzowanej depresji zatopionej w oparach taniego tytoniu palonego w podrzędnych klubach z jeszcze bardziej podrzędnym striptizem. Ucieleśnionego apatycznego smutku złożonego z bolesnych rozstań i szerokiej puli wytartych klisz i stereotypów. W zamian otrzymując materiał niestety zbyt mocno rozwodniony bezpłciowymi przerywnikami i utworami, o których ciężko powiedzieć coś więcej niż to, że po prostu istnieją. Gdyby nie ten problem i całość byłaby wypełniona takimi cudownymi progresjami startującego, wcześniej wspomnianego północnego błękitu, to mielibyśmy do czynienia z osobistą EP-ką roku. A tak, oprócz dwóch, trzech dominujących, charakterystycznych utworów, nie ma tu za wiele do szukania. Szkoda, pomysł zacny wykonanie padło. −M.Kołaczyk