Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
-
P - Krótka Piłka - Albumy
-
Pinkshinyultrablast Grandfeathered
(17 sierpnia 2016)Zainteresowanych rysem historycznym rosyjskiego bandu odsyłam do liczącej już ponad rok recenzji debiutanckiego LP – Everything Else Matters. Dla wszystkich innych, zaznajomionych z estetyką i wizją Pinkshinyultrablast, mam prosty komunikat: to kategorycznie NIE JEST płyta dla diehardów ortodoksyjnego shoegaze'u. Za dużo tu zabawy z rytmem (vide "Kiddy Pool Dreams"), mniej tu eterycznego podśpiewywania à la Cocteau Twins, bo Lyubov Soloveva momentami tonie pod podkładem rodem z CHVRCHΞS uderzających w melanż z opitymi przesłodzonym ponczem Purity Ring (patrz: "Initial" przeobrażające się w jeden z kompozycyjnych highlightów albumu – "Glow Vastly"; charakterystyczne "wielotorówki"). Oprócz tego skomasowany atak gitarowych ścian ustępuje niejednokrotnie kiczowatemu "przeelktronizowaniu" poszczególnych fragmentów. Istna profanacja, jakiś chory brokatowy twór, który zdefiniowałbym jako "glow-gaze-pop". Kurwa, dlaczego tyle tutaj perki "na wierzchu"? Podsumowując: 6.8, tańczę i czekam na więcej. –W.Tyczka
-
Playboi Carti Playboi Carti
(30 kwietnia 2017)Hajp wokół debiutu Playboi'a wyrósł w dużej mierze przez płytę Kendricka, która ukazała się tego samego dnia. Co myślimy o nowym wydawnictwie Mesjasza powinniście dowiedzieć się już niedługo, pozostańmy jednak przy ostatnim nabytku ekipy A$Apów. To, co rzuca się w ucho od razu, to fantastyczna robota producentów. Słowo: każdy podkład tutaj jest przynajmniej bardzo dobry, a w dużej mierze autentycznie zachwycający. W większości poruszają się w cloudowej estetyce, ale posiadają swój indywidualny rys: wejście gitary w "Location", robotyczność "wokeuplikethis*", flecik (na czasie) w "NO.9" to tylko przykłady. Czemu więc taka ocena mimo pewnego entuzjazmu z mojej strony? Gospodarz. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko Cartiemu, "leci" całkiem przyzwoicie, nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że ta płyta to zmarnowany potencjał. Brakuje mu charakterystyczności, pomysłu, czegoś co by sprawiło, że miałbym większą ochotę tego słuchać. Całość momentalnie zlewa mi się w jedną całość. Zjadają go zresztą zaproszeni goście, Uzi czy Rocky. Pamiętacie jak z buta wjechał debiutancki mixtejp tego ostatniego? No właśnie. Playboy Roku? Nie tym razem. –A.Barszczak
-
Pleasure Model Kendo Dynamics
(26 kwietnia 2016)Antoni Maiovvi to brytyjski producent, którego dorobek cechuje eightisowa nostalgia, ukształtowana przez zauroczenie syntezatorowymi ścieżkami dźwiękowymi kultowych horrorów klasy "B". Konsekwencja w doborze inspiracji została jednak nieco złamana na jego najnowszym albumie. Pod tajemniczym szyldem Pleasure Model, kryje się coś znacznie bardziej intrygującego niż okołocarpenterowskie pastisze. Dostajemy bowiem płytę będącą brzmieniową reprezentacją technologicznego chłodu XXI wieku. Znajdujące się tu kompozycje wypełnione są metalicznymi dźwiękami, które w obrazowy sposób szkicują wizję cyberpunkowej dyskoteki. Syntetyczne twarze androidów połyskują na tle stroboskopowego blasku, a ich nienaturalnie poruszające się sylwetki drżą do rytmu pulsującego, industrialnego akompaniamentu. Obsesyjna repetycja w hipnotyzujący sposób atakuje zmysły, zaś unoszący się nad całością beznamiętny ton, świetnie pasuje do antyutopijnej wizji mechanicznego świata przyszłości. Idealna propozycja na wieczór poświęcony pielęgnowaniu swojego uzależnienia od internetu. –Ł.Krajnik
-
Pond Tasmania
(6 marca 2019)Jak zapewne wiecie, Pond to dobrzy znajomi naszego dobrego znajomego, czyli Kevina Parkera z Tame Impala (w końcu kiedyś grali razem; Kevin odpowiada za produkcję płyty). Neo-psych rockowcy z Australii mają sporo szczęścia, bo gdy tak słucham Tasmanię to niewiele mnie tu interesuje, jeżeli chodzi o same piosenki. Niezbyt skomplikowane, mieszczące w sobie sporo popowego powietrza, ale jednak mocno utarte i z trudem zwracające uwagę, gdy w pobliżu są przecież albumy Future'a, Grande, Solange czy Panda Beara. A sam Parker, który oczywiście ukształtował album według własnego pomysłu (słychać sporo post-disco, przestrzennych synthów i typowej dla songwritera perkusji), pewnie miał okazję żeby trochę pobawić się w studiu, wypróbować nowe tricki i przygotować się do mającego się ponoć już niedługo ukazać, kolejnego longplaya Tame Impala. Zobaczymy. Na razie Pond muszą pogodzić się z tytułem "Tame Impala dla ubogich", choć zachęcam do posłuchania tytułowego utworu, suity "Burnt Out Star", czy dream-psych-popowej ballady "Selené", które wydają mi się tutaj najjaśniejszymi punktami w trackliście. –T.Skowyra
-
Pool Boy Pool Boy LP
(30 kwietnia 2018)House w natarciu. Po spektakularnym odświeżeniu gatunku przez różne outsiderowe, lo-fi projekty, coraz częściej pojawiają się albumy, które mają szansę zawalczyć o moją listę roku. Pool Boy LP to bardzo udana kombinacja balearycznego, tropikalnego house'u z ambientem i downtempo. Niektóre utwory są czystą, relaksująca muzyka tła ("Empty Buffet"), inne z kolei mają ambicje na bycie mini-bangerami ("Old Dog No Tricks"). Wszystkiemu towarzyszy szum morza i ja tę skromną, luźną konceptualność bardzo szanuję. Cóż więcej mogę dodać – już Wyszukane Piosenki polecały ten album, więc chyba naprawdę warto. –J.Bugdol
-
Porches The House
(7 marca 2018)Styczniowa propozycja od Porches brzmi jak dosadny komentarz na temat aktualnej kondycji szeroko rozumianego popu. Te czternaście prostych piosenek ukrywa w sobie całkiem zmyślny koncept, którego zrozumienie jest kluczem do docenienia starań Aarona Maine'a i spółki. The House kontestuje cynizm oraz ironię, czyli elementy będące od kilku lat fundamentami przedsięwzięć czołowych przedstawicieli gatunku. Za kartę przetargową longplaya można uznać bezpretensjonalną celebrację banalności. Amerykańska formacja przyrządziła bowiem prawdopodobnie najbardziej beztroski elektropopowy koktajl tej dekady. Ich poczucie smaku wykracza poza nokturnalną wrażliwość forsowaną przez gwiazdy alternatywnego r&b. Skąpany w lukrze album to prawdziwy ewenement, szukający artystycznego spełnienia w prozaiczności. Naiwny autotune wokalisty wdzięczy się do nas w towarzystwie ślicznych melodii o wyjątkowo wysokiej zawartości cukru. Z kolei słowa płynące z ust reżysera tego przedstawienia, rozbrajają wręcz dziecięcą niewinnością. Jak się okazuje, czasem potrzeba "tylko" ładnych melodii, żeby zrobić odbiorcy dobrze. –Ł.Krajnik
-
Porter Ricks Shadow Boat (EP)
(20 grudnia 2016)W tym roku minęło już 20 lat od premiery Biokinetics – bezsprzecznie jednej z pierwszych płyt, która w bezpośredni sposób wpłynęła na europejską techno-rewolucję. Klasyczny kompakt duetu Porter Ricks, w moim odczuciu, położył podwaliny pod cały nurt eksperymentalnych czwórek z późnych lat dziewięćdziesiątych i początku drugiego milenium. Można rzec, że ta odważna dekonstrukcja zaoceanicznej parkietówki z Detroit, czyli w zasadzie próba nadania fatalistycznego wydźwięku stricte tanecznym pętlom z midwestowych offowych klubów, okazała się być myślą tak zaraźliwą, iż na dobrą sprawę dwie dekady temu Mellwig oraz Köner jedną tylko płytą zapewnili dzisiejszemu Berghain bookingi na co najmniej trzy wiosny do przodu. Jak Yellow Magic Orchestra spopularyzowała dziwaczny elektroniczny pop a Beatlesi nauczyli połowę świata pisać piosenki, tak Porter Ricks pokazali berlińczykom naturalny kierunek w którym rozwijać się musi undergroundowa alternatywa dla plastikowej i zbyt EDM-owej fali rave'u spod znaku Love Parade.
Czytana takim kluczem EP-ka Shadow Boat, będąca pierwszym od ponad siedemnastu lat oficjalnym wydawnictwem niemieckiego duetu, stanowi zjawiskową podróż sentymentalną do czasów przed-biokineticsowych, kiedy projekt ten "tłamsił" rozrywkowe techno w najlepsze. Trzy indeksy o wyraźnie zróżnicowanej wartości uderzeń na minutę cechuje jedna wspólna cecha – wszystkie brzmią tak, jakbyśmy wciąż tkwili w 1996. Bas wychodzi na wierzch, industrialna ornamentyka kawałków podkreśla metaliczny wydźwięk całości i potęguje uczucie charakterystycznej eteryczności mieszczącej się gdzieś na skrzyżowaniu szczątkowego dubu oraz drone'owatych pasaży wypełniających tło zrytmizowanych nagrań. Takie techno backgroundu może nie wprawia w osłupienie w schyłkowej epoce Nodata.tv, ale to wciąż moje najlepiej spędzone dwadzieścia minut w tym tygodniu. –W.Tyczka
-
Powell Sport
(19 października 2016)Zastanawiałem się całkiem intensywnie jaki kształt Sport przybierze. Nie oszukujmy się – tego rodzaju muzyka zazwyczaj niezbyt dobrze znosi format pełnoprawnego albumu. Aby wyjść obronną ręką z tej sytuacji Powell nieco rozwodnił formułę i ograniczył intensywność znaną z EP-ek. Czy można mu mieć to za złe? Cóż, zdaje mi się, że dzięki takiemu zabiegowi całość jest strawna i nie przyprawia o ból głowy (a przynajmniej mnie). Brzmienie jednak dalej opiera się na sucho zdigitalizowanych bębnach i gitarowych samplach wspieranych kanciastymi syntezatorami. Łatka "industrial techno" jest o tyle prawdziwa, co myląca. Debiut londyńskiego producenta nie ma zbyt wiele wspólnego z na przykład rozdającym karty w tym roku Perc. To raczej forma specyficznego kolażu, w którym nawet typowa dla gatunku motoryka nieustannie jest cięta i miażdżona. Całościowo Sport może nie porywa tak jak "Insomniac" czy "So We Went Electric", ale dalej pozostaje ciekawą, a przede wszystkim bardzo inną propozycją dla wszystkich potrzebujących od czasu do czasu uwolnić się od melodii. Bęc. –A.Barszczak
-
Preoccupations Preoccupations
(23 września 2016)Preoccupations (były Viet Cong) w posępnym post-punkowym klimacie wydaje swoje pierwsze/drugie self-titled. Nowa nazwa, stara twarz, jakość i muzyka prawie taka sama. Pierwsze skrzypce gra jak zwykle brud przesterowanych gitar wymieszany z neurotyczno-depresyjną ekspresją. Pod powierzchnią, całość szczelnie wypełniona zostaje okołonoise'ową i eksperymentalną strukturą, która silnie scalona z klasycznie brzmiącymi utworami, skutecznie potęguje gęstą atmosferę zaszczucia i izolacji. Wysoce skondensowana faktura, może czasami burzyć czytelność utworów, a wspomniana fuzja momentami wpada w chaos, tworząc na gruncie jednego utworu schizoidalne rozdarcie na niezależne od siebie ścieżki, ale czy poetyka takiego dysonansu nie jest tym czego od gości oczekiwaliśmy? O dziwo najbardziej przystępnie wypada tu trzyczęściowy, epicki jak na standardy gatunku, 11 minutowy "Memory", czy też bardzo przyjazne jednominutowe miniaturki, jednak z czasem bledną w konfrontacji z ciekawszymi wychodzącymi poza ramy konwencji, pozostałymi płytowymi kawałkami. Po przebiciu się i przyjęciu drugiego strzału ponownego przesłuchania, z ułożoną już na spokojniej całością, Preoccupations wymiata i zmusza, gdy da mu się szansę, do stałej kilkugodzinnej repetycji (KP to KP – ale ostatecznie 6.8). −M.Kołaczyk
-
Priests Nothing Feels Natural
(9 lutego 2017)Nothing Feels Natural to po trochu odpowiednik zeszłorocznego Deluxe zespołu Omni: odprysk sukcesu Ought i Preoccupations, płyta ewidentnie hołdująca oczywistym wzorcom z przeszłości, ale gnieżdżąca w sobie coś więcej niż tylko szlugi palone na poddaszu i wielogodzinne katowanie "Disorder". W amatorskim zimnie sprośnych (to komplement), post-punkowych trików, Priests upchali dość solidną dawkę melodyki, szczególnie gdy weźmie się jako odniesienie dotychczasowe, krótkodystansowe nagrywki zespołu. Co prawda nie przesadzałbym z tym Best New Music, ale też z ręką na sercu nie odmówiłbym uroku takim kawałkom jak świdrujące "Jj", choleryczne "Nicki" czy najsubtelniejszemu w zestawie utworowi tytułowemu. No big deal, ale wchodzi przyjemnie. –W.Chełmecki