
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Imię i nazwisko jakby węgierskie, ale Kornél Kovács to DJ i producent pochodzący ze Szwecji. Pierwszy raz usłyszałem o nim za sprawą świetnego, przypominającego deep-house'owe wyprawy Vynehalla, tracka "Szikra" (na płycie pojawia się tylko krótkie intro z delikatnym nawiązaniem), a od tego momentu minęły dwa lata, które Kovács spędził na przyrządzaniu The Bells. Jest tu coś z zapętlonego, gruwiastego french touchu Le Knight Club ("BB" i "Gex"), pojawiają się lekko footworkowe igraszki ze szklistą melodyką Pantha Du Prince ("Dollar Club"), są nawet jakieś big beatowe reminiscencje Fatboy Slima ("Dance... While The Record Spins" to niemal kawałek wyjęty z Better Living Through Chemistry po mocnej, uwspółcześniającej renowacji), refleksyjny deep house w szorstkiej, outsiderskiej panierce ("Szív Utca") i dość jednoznaczne odnośniki do charakterystycznego flow krajana Axela Willnera (tytułowy trochę kojarzy mi się z "Silent" z debiutu, a "Urszusz" ze spokojniejszym closerem z jakiejś dalszej płyty). Może to nie jest oszałamiający zestaw, ale kilka tych jamów naprawdę szanuję. No i super kieł. −T.Skowyra
Niby Vile, ale bez przesady z tą podłością. Facet zbliża się do czterdziestki, więc robi się może nieco bardziej refleksyjnie, ale tak szczerze to od zawsze grał i śpiewał, jakby już miał trochę na karku. Ciężko będzie mu się wyrzec porównań do seventisowej ‘murican music (Young, Springsteen i Petty w pigułce). Jak zerkniecie na samą okładkę albumu, to serio łatwo go pomylić z gitarowymi herosami tamtych lat. Nie ma nic złego w przydługawych stonerowych utworach, bo szczególnie o tej porze roku od samego słuchania cieplej się robi na serduszku. Nawet jeśli pierwszy utwór nie jest jakiś niesamowity, w głąb tracklisty robi się coraz przyjemniej. Taki "One Trick Ponies" mógłby się ciągnąć w nieskończoność. Dziesięciominutowe "Bassackwards" to wejście na wyższy poziom emocjonalnego, psychologicznego i estetycznego niuansu w urokliwie transcendentalnym plumkaniu na gitarce. Chętnie dowiem się od perkusisty (perkusistów) jak osiągnąć takie zen na instrumencie. –A.Kiepuszewski
Odjebałem głupio stokrotnie i strasznie, jednak nie zawalił się świat i mogę napisać o Kwiatach, narcyzie, liliowych melodiach, fiołkowym kolorze czcionki, alergiach na pyłki i drobiny słów. A na żyznym gruncie rzeczy od trzydziestu lat wciąż wszystko rozkwita tak samo: melancholijni shoegaze'owcy robią drobne kroki, bo spoglądają w ziemię i mają tanie buty. W najlepszych momentach debiutu gdański kwartet twórczo nawiązuje do klasyki dream popu, lżejszego shoegaze'u i post-punku, w tych słabszych pobrzmiewają echa polskiej nowej fali lat osiemdziesiątych (Klaus Mittfoch? Maanam?). "TLK", "Na Wydmach" i "Czarne Porzeczki" to wyraźne hajlajty – wydane na pastwę oszałamiających dni wiosennych pozwalają wykazać ledwo uchwytną różnicę pomiędzy szczerością a prostactwem (kiedyś się nauczysz, słońce, obiecuję). Może to tylko urokliwa naiwność (kobieta śpiewająca do rozedrganych gitar) i bezpretensjonalność rozbrajają moje zarzuty i mój trzeźwy osąd, może się mylę i to wcale nie jest aż tak dobra płyta, ale racja jest przereklamowana, gdy nie jestem głodny. Różnie to bywa; życie nie zawsze jest usłane wiadomo czym, nawet gdy tuli pannę, nawet gdy słonecznie, nawet gdy spluwamy tylko łupinami słonecznika. –P.Wycisło
Symfoniczne elementy połączone z techno? Wszystko w imieniu oddania za pomocą serii urokliwych utworów niemal Proustowskiego ducha mierzenia się z utraconą przeszłością wraz z trudami dojrzewania. Utwory odlewane za pomocą retrospekcji płynących z poszarzałego życia spędzonego w duńskich blokowiskach zmieszane zostają z przesadnie przekoloryzowanymi wycinkami przesłodzonych melodii. Zamknięcie trylogii złożonej z 1977, 1983 oraz dzisiejszego 1989, pomimo silnej konceptualnej spójności, niestety kończy się lekką jakościową obniżką połączoną z wypchaniem całości śladami przesadnie ckliwego materiału. Czy to źle? Jeżeli nie przeszkadza ci wizja kolagenowych niedoborów w wyniku próchniczej cukrowej zarazy. Jeśli lubujesz się w takiej estetyce bliskiej przeżyciom płynącym z obcowania z wczesnym M83 czy Sigur Rós – to w ten introspektywno-sentymentalny świat Kölscha można śmiało i bez bólu wkroczyć; z nieukrywaną przyjemnością bezzębnie muldając sobie ten elektroniczny, bardzo atrakcyjny cukierek. −M.Kołaczyk
Kylie już za chwilę wystąpi w Łodzi – nie będzie mnie tam, więc z zawiści ponarzekam. Kiss Me Once jest najgorszym albumem Kylie od czasu jej wielkiej przemiany w 2000 roku. Oczywiście szczęśliwcy, którzy jadą do Łodzi, nie mają się czego bać. Jak zwykle będzie to show wycyckane do perfekcji, ale nie w stylu robotycznej Madonny, tylko pełne naturalnego uroku piosenkarki i jej największych hitów. Szkoda, że Kiss Me Once nie jest takie ani trochę. Brzmi, jakby garść przypadkowych osób próbowała napisać, coś co brzmi jak piosenki Kylie, ale nie skumało, że chodzi o melodie i hooki. Podpowiedź: najmocniej spieprzyła to Sia Furler, executive i zarazem autorka chyba najgorszego singla w karierze Australijki, która przecież ma patent na śpiewanie o seksie z klasą. ("Sexercize"? How much cheese is too much cheese?). Lubiłem cię kiedyś dziewczyno, ale teraz już lepiej trzymaj się Guetty i Rihanny. W miarę obronną ręką wyszedł Pharrell, paradoksalnie dzięki temu, że "I Was Gonna Cancel" brzmi jakby się w ogóle nie wysilił. Wyszedł w sumie ciekawy szkic. No i jest "Sexy Love", jej najbardziej chwytliwy numer od "Wow" (choć zamiast "You're such a rush / The rush is never ending" dostajemy tu zaledwie mierne "You're like fireworks / And it's the fourth of July"), który skatowałem w rozpaczy. A tymczasem nie oszukujmy się – w czwartek zaśpiewa w Łodzi ponad dwadzieścia hiciorów i jeśli będzie choć trochę tak fajnie jak tu lub tu (byłem!), to cholernie wam zazdroszczę. –K.Babacz
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.