Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
-
D - Krótka Piłka
-
Dead Can Dance Dionysus
(2 grudnia 2018)Są takie zespoły, o których się myśli, że się nie chce, żeby wracały po swojej trochę dłuższej nieobecności. Są takie określenia gatunkowe, jak "neoclassical new age", "world music" czy "etheral wave", które pod koniec drugiej dekady XXI w. trącą, naturalnie, tandetą. Są takie wzdrygnięcia, które pojawiają się na plecach, co po niektórych bardziej osłuchanych ludzi, wraz ze słowami: "cytra", "bałałajka", "celtycki akcent" czy "ortodoksyjny chór bliskowschodni". Są też takie wigilijne wieczory w polskich domach, którym nie towarzyszy ani Michael Bublé, ani też najlepsza na YouTube świąteczna składanka grudzień 2017 kolędy remix, ale Spiritchaser. Po dwudziestu dwóch latach pojawia się materiał typu "dorównujący" osiągniętemu ogromowi, który, jakby się nad tym troszkę dłużej zastanowić, nie zasługuje w sumie na żadną kontynuację. Duet Perry/Gerrard wrócił jednak z kolejnym zlepkiem dźwiękowym, eksplorującym ludowe tradycje spirytystyczne, który w pełni kwalifikuje się jako metafizycznie ogromny. Możecie nie brać na poważnie nic z tego, co tu piszę, zatrzymując się w tym tekście na słowie "tandeta", ale to prawdziwie "organiczne" wyławianie się piosenek z folkloru rozrzuconego po świecie od Turcji do Irlandii, te rzeźbione intensywnie zaciekawionym głosem arabeski, ten nieistniejący język otwierający drugi akt, mozolnie ryte w marmurze harmonie, patchworkowo tkane melodie, prawdziwa, pachnąca kadzidełkami z pewnego krakowskiego pubu na Kazimierzu przeznaczonego na nie-randki – eteryczność, moje łopatki na zimnej podłodze i niebiesko-pomarańczowe plamy pod powiekami wydają się w Dionysusie czymś wspaniałym – i piszę to wszystko bez najmniejszego cienia zażenowania. –A.Kiszka
-
Matthew Dear Bunny
(22 listopada 2018)Ło matko, co tu się wyprawia. Dawno nie słyszałem płyty będącej aż takim stylistycznym burdelem. Dear udowodnił kilkukrotnie, że potrafi pokazać co nieco w różnorakich gatunkach, w szczególności tych klubowych, umiejętnie dostosowując swoje możliwości do podjętych konwencji, ale tutaj... Indie, alternatywa, posiadanie człowieka po części odpowiedzialnego za Protomartyr, głos, jak Bowie, i wszystko na nic, gdy w "Echos" Matthew sięga po najlepsze wzorce harmoniczne, czerpiąc je garściami z polskiego potransformacyjnego punka – gratuluję tego basu. I ja mogę dziarsko znieść tę ogólną cukierkowość, konstrukcyjne prostactwo, a także niezdecydowanie płyty tkwiącej w stylistycznym kąśliwym miszmaszu, ale gdy absolutnie każdy moment albumu przepełniony jest przestrzelonymi przeszkadzajkami i niewnoszącymi nic, irytującymi efektami specjalnymi, to nie mogę pozwolić sobie na to, aby was przed tym albumem nie ostrzec. Jak ktoś ma Bunny tutaj bronić (gratuluję dziwacznego fetyszu), nie ma problemu, proszę bardzo. Ma płyta swoje fragmenty to prawda, ale jeśli jesteś w stanie wytłumaczyć mi, co autor miał na myśli w 4 minucie i 20 sekundzie pierwszego utworu, to może faktycznie dam Dearowi drugą szansę. Na razie do Bunny czuję tylko i wyłącznie silną antypatię. −M.Kołaczyk
-
Marie Davidson Working Class Woman
(15 listopada 2018)Wow, wow, wow, co ja mam odpowiedzieć na ten demoniczny erotyzm subtelnie płonący w głosie kanadyjskiej producentki? Mogę tylko, rżnąc głupa, jak nieogarnięty podmiot liryczny z openera, bo w tym roku, w tej dekadzie, Spoken Word jeszcze nie brzmiał aż tak dosadnie. A jak mi nie wierzycie na słowo mówione (he he), spróbujcie przyjąć na siebie historie o tłuczonym szkle zalegającym w mrokach tunelu, przez który czołga się główna bohaterka. Pełne wolt językowych oraz czarnego humoru opowieści podważające błogosławioną mityczność berlińskich klubów przepełnionych hedonistyczną, odrażającą rozpustą przećpanych spoconych trupów. Ale nie tylko plastyczność konceptu trzyma w ryzach uwagę słuchacza, bo zarówno na gruncie tekstowo-wokalnym, jak i tym ważniejszym – muzycznym, młoda producentka błyszczy pożółkłym neonowym światłem. Światłem, do którego gną ćmy najlepszych wzorców minimalnych synthów, zabaw balansem lewy-prawy i tech-house'ów. Ludzie wskazują na zamknięcie jako najlepsze minuty płyty, ale przesadna miłość do wszelkich objawów sentymentalizmu każe mi zwrócić uwagę na ten drobny moment "Day Dreaming", w którym na krótką chwilę wydostajemy się z dusznego podziemnego klimatu, aby zaczerpnąć nie mniej przytłaczającego, gorzkiego powietrza zanurzonego w nocy Berlina. Wstrząsająca płyta mogąca swoją wielowymiarową toksyną skutecznie rozpuścić dobre samopoczucie każdej klubowej imprezy. −M.Kołaczyk
-
DIDI Here Comes The Freakwave (EP)
(6 listopada 2018)Gdyby mnie ktoś zapytał, czy znam jakieś polskie gitarowe zespoły, które warto dziś śledzić, to pewnie odpowiedziałbym bez zastanowienia: nie znam, ja nic nie wiem. Ale po chwili namysłu wskazałbym na warszawskie trio DIDI, o którym zdążyliśmy już wspomnieć przy okazji utworu "Opium". Otóż całkiem niedawno ukazała się EP-ka tej młodej kapelki i zgodnie z oczekiwaniami jest to rzecz godna uwagi. Po pierwsze: imponuje spójna stylistyczna wizja art-rocka, w której znalazło się miejsce i dla odrobiny gotyckiego ujęcia spraw (wspomniany "Opium" w nowym aranżu, gdzie go głosu dochodzą ujazzowione opary Maroka, który już wyjaśnił red. Kuczok), i dla inteligentnie prowadzonego post-punka w różnych odmianach (zimnofalowy reprezentuje "Freakwave", a z tanecznym basowym groove'em, ale i krótkim pasmem ambientu "Every Little Star" będący całkiem ciekawym coverem przeboju Lindy Scott), a nawet dla kontrolowanego psych-rocka przeciętego post-rockową wstęgą (oczywiście chodzi o closer "Misty Morning" brzmiący jak owoc inspiracji The Doors w pierwszej fazie i Bark Psychosis w drugiej, a wszystko kończy wyładowanie w duchu Boris). Po drugie: DIDI trzeba też pochwalić za wyczucie, bo doskonale potrafią zbudować nastrój w obrębie utworu i wyraźnie słychać, że w tych kawałkach nie ma miejsca na przypadek czy coś nieprzemyślanego. A po trzecie: zasiadająca ze perką Weronika Szyma ma w głosie coś tak magnetycznego, że partie, która śpiewa chwytają natychmiastowo i pamięta się je jak słowa popowych refrenów. Innymi słowy: widzę w <em>Here Comes The Freakwave (EP)</em> spory potencjał i obietnicę, że w przyszłości będzie jeszcze lepie (w sensie dobrze rockują, heh). Brawo! –T.Skowyra
-
Death Grips Year Of The Snitch
(6 lipca 2018)Ten moment, gdy jedziesz pociągiem z Katowic i przysłuchujesz się, jak dwóch czterolatków siedzących naprzeciwko deliberuje na temat nowej płyty Death Grips. Pierwszy zaczął bezczelnie, ale nawet zabawnie: "Z godnych nieuwagi płyt w tym roku, ta być może jest tą najdostojniejszą". Drugi jedynie wzruszył ramionami i powiedział: "Wierzę, że przepastny dysk chłopaków skrywa tysiące tak frapujących, smacznych kawałków – każdy fan tej ekscytującej muzyki może spać spokojnie". I wybuchnęli śmiechem, wylał się potok słów, z którego dało się jednakże wyłuskać jakieś niedokończone zdania o szkicowości kompozycji, wyczerpaniu formuły, prawdopodobnie nie omieszkali też ponarzekać na brak świeżości. To byli dobrze wychowani, dystyngowani młodzieńcy, określenia w rodzaju "chujowa płyta" nie przebiłyby bariery ich piskliwych głosików i kindersztuby. Wiele się od nich nauczyłem, przysięgam. Dlatego od razu po powrocie do rodzinnego Bezbekistanu postanowiłem, że zrobię to porządnie, jak prawdziwy krytyk, wasz najbardziej zapracowany internetowy muzyczny nerd – Antony Fant... Porcys.com. Hi everyone. Light to descent 2. Did you hate it? Or did you hate it? Why? And what do you think I should review next? Michael Gira, nie śpij, nagraj coś. –P.Wycisło
-
Will DiMaggio At Ease
(21 czerwca 2018)To jest album, który doskonale nadaje się na te piekielne upały, jakich obecnie doświadczamy. Debiutujący w tym roku Will DiMaggio włącza się do walki o najprzyjemniejsze około-house'owe wydawnictwo roku (konkurencja jest mocna: Peggy Gou, Ross From Friends, DJ Koze czy A.A.L.). At Ease to wyborny dance-chill pod patronatem Larry'ego Hearda dość niepostrzeżenie przemycający powiew vaporwave'owych drobinek poukrywanych w miksie. Z drugiej strony mam słabość do takich albumików, bo jeśli ktoś szuka porozumienia z Oriolem ("Fairview Jam"), brata się z Fort Romeau ("Steppin' W Friends"), kocha balearyczną bryzę zanurzoną w g-funkowych klawiszach ("UH UH OH") i zasłuchuje się w ambientowym hałsiku ("O God Dam (Sus Mix)"), to ja mogę tylko przyjąć kogoś takiego do mojej drużyny. Polecam słuchanie na zmianę z trzecią częścią znakomitej kompilacji Welcome To Paradise pana Young Marco. No i nie zapomnijcie o schłodzonych drinkach. –T.Skowyra
-
D A V I C I I W Sercu Pozostaje Tylko To, Co Wypalone Ogniem (EP)
(5 czerwca 2018)Po materiale Adonisa, swoją EP-kę prezentuje nam D A V I C I I i w tym przypadku również mam same pozytywne skojarzenia. Nie chcę tu snuć nieprawdopodobnych teorii, ale słuchając W Sercu Pozostaje... trudno nie dostrzec, ile wątków przecina się tu na jednej dźwiękowej płaszczyźnie: jest klawiszowy neo-romantyzm otulony lo-fi mgiełką ("Postradane Zmysły"), mamy staranie wystylizowany retro synth-pop spod którego wyłania się młodzieńczość Papsów i doskonale wkomponowany w całość pierwiastek polskiego disco-polo sprzed lat, o którym niejedna i niejeden z nas po cichu marzył ("Pewne Wątpliwości"), jest duszna atmosfera chillwave'owych pocztówek końcówki zeszłej dekady ("Kompromisy"; tu można jeszcze wspomnieć o dream-popowych majakach), pojawia się też coś w rodzaju dekadenckiego deep-house'u ("Skruszone Serce"), który moglibyśmy posłuchać na polskiej domówce o 5.45 w lecie 1986. Ale najważniejsze jest chyba to, że D A V I C I I ma świetny muzyczny zmysł i potrafi pisać smętne, a zrazem piękne melodie. Dlatego polecam całość i z niecierpliwością czekam na kolejne ruchy z Waszej strony, Panowie. –T.Skowyra
-
DJ Taye Still Tripin'
(16 kwietnia 2018)Jestem całkiem sporym fanem wszelkiego rodzaju footworków i juke'ów, ale mam z tym podgatunkiem tanecznej elektroniki mały problem. Otóż poza kilkoma pewniakami (DJ Rashad czy Traxman) naprawdę trudno znaleźć footworkowy album trzymający wysoki poziom przez cały czas trwania. Tym bardziej cieszę się słuchając Still Tripin' DJ-a Taye, który choć nagina jak może stylistykę, w której się obraca, to jednak jej wspólnym mianownikiem jest właśnie footwork. Wspólnie z ekipą ziomków (DJ Manny, DJ Lucky, Odile Myrtil czy DJ Paypal), Dante Sanders kluczy po meandrach nurtu łącząc go z drill'n'bassem ("Need It"), hiphopem ("Smokeout") czy purple soundem ("Same Sound"). Ale gdy bierze się za dekonstrukcję juke'owych formuł (zwłaszcza w drugiej części LP) to również jest niezwykle interesująco. Dlatego bardzo polecam ten album, który już wbił się do czołówki moich ulubionych footworków na długim dystansie. –T.Skowyra
-
Paul de Jong You Fucken Sucker
(13 kwietnia 2018)Wiecznie jest problem z takimi płytami. Jedni stwierdzą, że muzyka Paula de Jonga (byłego wiolonczelisty/co-lidera The Books) to zbitka losowych dźwięków, od czapy połączonych razem w nieestetyczną całość. Inni natomiast dostrzegą malowanie dźwiękiem, impresję, łączenie brzmień w groteskowy sposób, najczęściej w celach uchwycenia niezręcznych momentów życia. W ostatnim utworze, "Breaking Up", przez ponad siedem minut słyszymy dziwacznie zapętlającą się reakcję wrzeszczącej kobiety na wieść o zdradzie. Reszta również pełna jest niepokojących, kuriozalnych momentów, a chore halucynacje zapewnione. Wypaczone monologi, nałożone na siebie i przepuszczone przez efekty, tworzą odjechaną mozaikę dźwiękową. Paradoksalnie w tych abstrakcyjnych kolażach dźwiękowych pojawia się silne wyczucie kunsztu i dbałość o szczegóły. You Fucken Sucker to nietypowy muzyczny konglomerat, w którym zasada decorum jest doszczętnie złamana, a każde kolejne przesłuchanie jest odkrywaniem materiału na nowo. –A.Kiepuszewski
-
Deszcz III
(30 marca 2018)Tak mulistego punka nie było w Polsce nigdy. Pamiętam jak w 2012 roku cieszyłem się przy dźwiękach nowego Birds In Row. Czułem, że są tutaj riffy świeże, gra się z pomysłem, a rola perkusisty nie sprowadza się do faceta od bezmyślnego generowania napędzających całą machinę blastów. Poznański Deszcz robi wszystko to, co hardcore'owi pobratymcy z Francji, ale lepiej. Deathwish Inc. to w ogóle znakomity punkt odniesienia, bo crust Wielkopolan jest tak *trendy*, jak cały katalog wytwórni Bannona. A w zasadzie to crust+. Post-rockowa osnowa, kurtuazyjny zwrot w stronę d-beat'owej surowizny, trochę nieszablonowych – krótszych i dłuższych – podróży po gryfie. I choć wciąż w swojej strefie komfortu, orbitując wokół sprawdzonych środków wyrazu, to wreszcie brzmi to jak dzieło skończone. Ekspresyjne granie nie tłukące tylko obuchem po głowie, a generujące zdecydowanie szerszą paletę emocji. Tutaj oczywista piątka dla Left Hands Sounds nie tylko za świetne bookingi. Jeżeli Deszcz będzie się rozwijał w tak zabójczym tempie, proponował coraz ciekawsze i jeszcze różnorodniejsze partie na dwa głosy, to może szybko spłucze on niesmak, który pozostawiła po sobie Infekcja, Łeb Prosiaka czy Wojtyła. O taki crust w tym kraju nic nie robiłem. No i kupujcie płytę, bo oprócz dobrej muzyki wspomożecie także równie dobre zwierzaczki.–W.Tyczka