Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
-
C - Krótka Piłka
-
Clubz Destellos
(22 października 2018)Świetną "Afrike" większość pewnie kojarzy. Jak nie, to co tu, gamonie, jeszcze robicie. Jeżeli liczyliście na więcej przeraźliwie chwytliwych refrenów, to dobrze myśleliście. Pokładane w power popowym singlu oczekiwania zostają spełnione. A zamiast serii ugrzecznionych indie popowych pioseneczek, chłopaki nie boją się grać przesadą i dźwiękową nadreprezentacją, wspomagając te głębokie bębny, syntezatory i saksofon, myślą kogoś, kto bardzo radykalnie musiał katować Causers Of This ("Replica", czy też zmysłowe "Caile"). Oczywiście tylko brzmieniowo – jakiś szczególnych zaskoczeń i zabaw formą tutaj nie uświadczycie. Bo w sumie po co, gdy te świetne kawałki zanurzone w balearyczno-chillwave'owym sosie smakują tak dobrze (pozbawione niestety tej przebojowości singla). W piłce padło odwołanie do CoT. Chyba powinno Wam to wystarczyć do rekomendacji. –M.Kołaczyk
-
Col3trane Boot (EP)
(20 sierpnia 2018)–M.Kołaczyk
-
Clairo diary 001 (EP)
(1 czerwca 2018)W zeszłym roku Clairo zaczarowała byciem pretty girl lub też tą jedną konkretnie piosenką piętnaście milionów osób na Youtube i jakąś połowę Porcys (w tym też mnie). Niewinny lo-fi-pop i aesthetic-based stylówa tego dwudziestoletniego aniołka z Bostonu, nadmuchały dookoła niej życzeniową bańkę z nadzieją na odświeżenie sceny czy oddech od muzyki rozumianej komercyjnie. diary 001 składa się z sześciu numerów, z czego trzy są już wszystkim zainteresowanym dobrze znane; wartość tekstów jest właściwie umotywowaniem dla tytułu EP-ki, a muzycznie niezmiennie – jest to ładny, łatwy pop spleciony z syntezatorów i generowanych komputerowo kliknięć i ćwierknięć, które opływają beznamiętny i dziecięcy głos Clairo. Czarujące refreny, slacker-core'owe melodyjki i sama postać tej dziewczyny mnie w sumie kupują i gdyby nie to, że (być może niesłusznie) spodziewałam się czegoś trochę więcej, dałabym bez zbędnego zastanawiania się łapkę w górę, wciąż nucąc sobie "Pretty Girl" – A.Kiszka.
-
Confidence Man Confident Music For Confident People
(16 maja 2018)Lubię, jak artyści od razu przechodzą do konkretów. Potrzebujecie płyty, dzięki której wasz wewnętrzny geek rozbudzi się i zawładnie parkietem? Czwórka dziwaków z Antypodów właśnie taką oferuje. Confidence Man to poniekąd supergrupa, a zarazem zlepka byłych członków psych-rockowych zespołów, którzy ewidentnie nasłuchali się za dużo Deee-Lite i Primal Scream. Janet Planet i Sugar Bones (ciekawe pseudonimy, choć nic nie przebije takiego Jungle DJ Towa Towa) rezygnują z przydługich jamów na rzecz słodkiego, rześkiego i nieco głupiutkiego dance-popu. To całkiem niesamowite, w jaki sposób muzyka Confidence Man jest zarazem esencją "nerdostwa", a jednak estetycznie mieści się w granicach szeroko pojętego "coolness". Utwory są pełne wyrazistych linii basowych i słonecznych, syntezatorowych melodii, których barwa przypomina gry wideo z lat 90. Co z tego, że album jest zróżnicowany pod względem dynamiki i tempa. I tak będziecie odnosili wrażenie, że słuchacie I'm Too Sexy Right Said Fred, zmiętolonego na każdy możliwy sposób. Na pewno nie ma co traktować Confidence Man zbyt poważnie. Wszakże każde pokolenie ma swoją Aquę i Vengaboysów. –A.Kiepuszewski
-
Czarface & MF Doom Czarface Meets Metal Face
(10 kwietnia 2018)Ten projekt to prawdziwy ewenement na skalę światową. Mamy bowiem do czynienia z efektem współpracy hip-hopowej supergrupy Czarface, której dyskografię można nazwać reprodukcją artystycznej filozofii MF Dooma, z rzeczonym Doomem. Legendarny Metal Face dostał tak mocnej, twórczej zadyszki, że ratunku dla swojej kreatywnej niemocy poszukał w kooperacji ze wskrzesicielami komiksowo-boom bapowego truchła. Rezultat jest więc dosyć przewidywalny. Poprawne flow, poprawna produkcja i garść nieśmiesznych skitów. A.. nie.. przepraszam. Czarface Meets Metal Face przyszykowało dla odbiorcy jedną niespodziankę. Otóż Daniel Dumile wypadł tutaj gorzej, niż składający mu hołd Inspectah Deck, Esoteric i 7L. Na szczęście są na świecie fani nostalgii za 60 centów, więc panowie odpowiedzialni za tę superbohaterską pulpę coś tam zarobią. –Ł.Krajnik
-
Charli XCX feat. Kim Petras & Jay Park "Unlock"
(13 grudnia 2017)Dość dziwnie potoczyły się losy Charli. Zapowiadała się na postać, która mogłaby zdziałać coś w mainstreamowym popie, ale po jakimś czasie niestety trzeba było zapomnieć o tym, że dziewczyna będzie w stanie dostarczać hity w rodzaju "SuperLove". W SUKURS przyszło PC Music i wszystko przewróciło się do góry nogami (czego ukoronowaniem był Number 1 Angel), ale z drugiej strony pojawił się całkiem chwytliwy i dość szeroko komentowany singiel "Boys". Trzeba więc zapytać: co teraz Charli? A teraz koleżanka postanowiła nagrać sobie mixtape Pop 2 z różnymi takimi (choćby Carly Rae Jepsen, Caroline Polachek, Mykki Blanco, Tove Lo czy MØ), a estetyka to oczywiście sound wymyślony przez A. G. Cooka. I chyba już to pisałem, ale Charlotte kompletnie spóźniła się z tym atakiem, więc ani "Out Of My Head", ani brzmiący jak napisany naprędce numer dla Hannah Diamond "Unlock" nie może robić dziś wrażenia. Jasne, można tego słuchać, bo nie brzmi fatalnie, ale na świecie trochę się zmieniło od premiery "Bipp" Sophie, więc otrząśnij się dziewczyno, daj sobie spokój z tym przeterminowanym oprogramowaniem i zacznij wreszcie trzaskać hity na poważnie. –T.Skowyra
-
Coloresantos Tercer Paisaje
(4 grudnia 2017)Shoegaze'owy zespół z Chile, debiutujący bardzo obiecującym materiałem, utrzymanym w dość klasycznej konwencji. Powykrzywiane, kwaśne riffy w ciekawy sposób korelują z surowymi, post-punkowymi strukturami rytmicznymi; ładne, eteryczne melodie dryfują pomiędzy słodyczą Cocteau Twins z czasów Heaven or Las Vegas i gotycyzmem tego samego zespołu z okolic Garlands. Chociaż miejscami jest to granie bardzo "przez kalkę", to cechą odróżniającą Coloresantos od wielu innych wykonawców bawiących się w shoegaze w dzisiejszych czasach, jest godna pochwały dbałość o kompozycje, skutkująca niezaprzeczalną przebojowością tego materiału. Piosenki są ważniejsze od "klimaciku" i nie odnoszę wrażenia, żeby ktoś, kto nie ma zbyt wiele do powiedzenia, chował się za toną efektów i próbował mnie zahipnotyzować samym brzmieniem. Ten materiał sprawdziłby się także w surowszej odsłonie i dlatego polecam posłuchać Tercer Paisaje, jeśli macie ochotę na shoegaze w 2017 roku. Ja, w każdym razie, na takie granie zawsze mam ochotę. –P.Gołąb
-
Charlotte Gainsbourg Rest
(28 listopada 2017)Jestem wielkim fanem talentu Charlotte Gainsbourg, naprawdę, z tym, że chodzi tu o talent aktorski. Muzycznymi dokonaniami francusko-brytyjskiej artystki zainteresowałem się właściwie głównie "za nazwisko", ale jak dotychczas nic dobrego z tego nie wynikło. Do tej pory, oprócz kilku ciekawszych strzałów z IRM, za które współodpowiedzialny był Beck, Charlotte raczej mocno przynudzała, czasem z marnym skutkiem biorąc się za reinterpretację takich evergreenów. Jej przepisem na sukces wydaje się zapraszanie do współpracy topowych producentów, którzy biorą na siebie pisanie kawałków, a następnie dogrywanie do nich partii wokalnych. W przypadku Rest kompozycjami wspomaga wokalistkę głównie SebastiAn, ale swoje trzy grosze dorzucają też między innymi Paul McCartney, Guy-Manuel de Homem-Christo czy Connan Mockasin. Ta, wydawałoby się, obiecująca reprezentacja, w praktyce niestety nie dostarcza niczego godnego uwagi. Macca skrobnął dość monotonny jam, Daft Punkowy numer usypia na całym materiale chyba najmocniej, a obecność Mockasina jest (poza ksywką w kreditsach) zupełnie niezauważalna. Parę numerów da się tu jednak lubić. Highlightem wydaje się zamykający album "Les Oxalis", brzmiący jak fikcyjna współpraca Saint Etienne i Stereolab. Nie zawodzi również singlowy "Deadly Valentine", a pod indeksem piątym, w eleganckim "I'm a Lie", przynajmniej na moje ucho, Piazzola się lekko wkrada w pochodzie akordów. To wciąż trochę za mało na porcysowy kciuk w górę, ale pewien progres wydaje się niezaprzeczalny. –S.Kuczok
-
Converge The Dusk In Us
(9 listopada 2017)Agresywna matma niewielkich wycinków z najnowszej dyskografii La Dispute, trzy riffy Dylana Baldiego, hymniczny poptymizm Touché Amoré, końcówka "Satellite" niedocenionych Loma Prieta, "art-brutowy" projekt Shizune, 30 sekund "Pilori" Birds in Row oraz wykrzyczane "Must Be Nice" nieodżałowanych wirtuozów Comadre. To moje core'owe granie po roku 2010, czyli dźwięk momentów i triumf skrajnie wyszczuplonych wyimków. I choć nie tak łatwo wyobrazić sobie osadzenie w ryzach tej estetyki twórczości Converge, to właśnie album The Dusk In Us uderza w znacznie bardziej "eksperymentatorsko-punkowe" tony, niż pierwotnie mogłoby się nam wydawać. Weźmy na przykład tytułowy utwór z tegorocznego wydawnictwa – swobodna wariacja na temat kanonicznych liści Unwound w świecie okrutnego dysonansu. Tekściarz zespołu, Jacob Bannon, przekraczając czterdziestkę opuszcza gardę i jego nonkonformizm nie przybiera tak radykalnych, jak kiedyś, form, a mimo to nokautuje (w wykrzykiwanych strofach) emocjonalnym delivery na poziomie słynnego Jane Doe. Gitarzysta nie z tej planety, Kurt Ballou, przypieczętowuje swoją produkcyjną sprawność ukazując w pełni, że na scenie tak mocno zapatrzonej w retro-najntisowy kanon, gdzie dominuje niezdrowe wyrobnictwo Albiniego, wciąż można kreować brzmienie może nie silnie futurystyczne, ale zdecydowanie odbiegające od powszechnie przyjętych standardów. Dzisiejsze Converge to metalcore przewietrzony – w żaden sposób niespłycający oddechu. Dowód na to, że ich "Coral Blue" to nie był jednorazowym wyskokiem. The Dusk In Us wydaje się więc być najrówniejszym, najbardziej przebojowym i konstrukcyjnie najdziwaczniejszym tworem zarówno Converge (od czasów You Fail Me), jak i całej "cięższej" gitarowej muzyki głównego nurtu ostatnich pięciu lat. To tytuł, który będziemy cytować nie tylko w listach rocznych, ale kto wie, czy nawet nie w podsumowaniach perkusyjno-gitarowych ekscesów tej dekady. –W.Tyczka
-
Cut Copy Haiku From Zero
(3 listopada 2017)Z dwóch wcieleń Australijczyków z Cut Copy zdecydowanie wolę to, w którym dbałość o walory samych kompozycji mniej więcej równała się z ambicjami parkietowymi utworów, niż to, w którym panowie starali się jedynie wykręcić jak najlepszy groove i nieświadomie parodiowali Talking Heads. Na Haiku From Zero zdecydowana większość tracków frontalnie atakuje nas sekcją rytmiczną, dopiero w następnej kolejności dopuszczając pozostałe komponenty, więc mój pierwszy kontakt z tym wydawnictwem, delikatnie mówiąc, nie był zbyt udany. Po kolejnych odsłuchach stwierdzam, że "Counting Down" i "Airborne" (oba kojarzą mi się na przemian z funkową dyskoteką Jamiro i udanymi samplowymi zabiegami naszych krajanów z Fair Weather Friends) to godne zapętlania perełki. Reszta jakoś szczególnie mi nie przeszkadza, no może poza dance-punkowym, najbardziej topornym w zestawie "Memories We Share", a więc sytuacja, wypisz wymaluj, na kciuk w bok. –S.Kuczok