
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Justin Vernon konsekwentnie zagłaskiwany przez krytyków uwierzył w końcu, że żadne inne struny, oprócz tych własnych, głosowych, właściwie nie są mu potrzebne. Posłuchajcie symptomatycznego dla najnowszego wydawnictwa amerykanina "Marion". To kompozycja podporządkowuje się i podąża tu za wokalem – najważniejszym instrumentem w nowej układance Vernona – a nie na odwrót. Muzyk, eksploatując i coraz mocniej skupiając się na własnym głosie, po macoszemu potraktował całą resztę tych utworów. Co gorsza, w kilku miejscach poszedł na łatwiznę i zaczął się powtarzać. Przykładowo – "Hollyfields" dość wyraźnie czerpie z "Hinnom, TX", a "Faith" długimi fragmentami imituje "Holocene". Jestem entuzjastą małej, Vernonowej rewolucji zapoczątkowanej na 22, A Million, a skoro znajduje ona tu swoją kontynuację, nie mam zamiaru zupełnie się na ten projekt obrażać. Życzyłbym sobie tylko, żeby następnym razem brodacz przyłożył większą wagę do songwritingu, bo przecież udowadniał już nie raz, że potrafi pisać piosenki. –S.Kuczok
Szwedzkie Studio Barnhus (prowadzone przez m.in. Kornéla Kovácsa) to bez wątpienia jeden z moich ulubionych labelów kończącego się roku. To właśnie tutaj swoje nowe tracki wydaje Gabriella Borbély ("Kornel w spódnicy") – szwedzka producentka zmysłowej, wykalkulowanej, grywalnej, a równocześnie zimnej, spontanicznej i eksperymentalnej tanecznej muzyki. Jednym z moich "klubowych" highlightów roku jest na pewno "The Hours" z EP-ki Supervillain, więc całkiem mocno czekałem na cały LP Bella Boo. Od dwóch dni umilam sobie życie fragmentami tego, co zmajstrowała Gabriella i zalecam państwu to samo, a na zachętę zarekomenduję moich faworytów z Once Upon A Passion: niespiesznie rozwijającą się, utkaną ze smakowitych detali siateczkę minimal-techno (otwieracz), mój ulubiony "She's Back" (charakterystyczne lepkie klawisze, wysoki synth-bas i ścinki wokali porozrzucane po całej długości – to wszystko razem brzmi jak przyspieszone Midtown 120 Blues; podobne odczucia mam również przy "Way Chill"), smutny, (electro)popowy przytulaniec "Your Girlfriend" (pamiętając, że jesteśmy w skandynawskich rejonach: tak powinna dziś brzmieć Annie) i wreszcie "Stars" brzmiący nieco jak Kraftwerk (może Ralf Und Florian?) w remikserskich objęciach pana Leona V (choć nie ekscytujcie się zbytnio, bo mocno naciągam sprawę). Więc może debiut nie do końca spełniony (bo zdarzają się lekkie zastoje), ale obiecujący. Pewnie jeszcze sporo można odkryć słuchając, a początek listopada mocno temu sprzyja. –T.Skowyra
Wyobraźcie sobie Esperanzę Spalding wyrwaną z akademii i wpiętą w scenerię poszarzałych, ongiś bielutkich elewacji i trawników zarzyganych tanim piwskiem. Mamy to? Jeśli są w tej wizji bańki mydlane i ten plastyczny imprezowy puf, na którym każdy chciałby ułożyć dupsko, to bardzo możliwe, że pomyśleliście o Christelle Bofale i jej tegorocznej EP-ce. Na Swim Team Amerykanka przemawia językiem indie-gitarek, ale misterne akordowe plecionki w pakiecie z gęstym soulowym feelingiem odsyłają raczej do Hiatus Kaiyote, do jakiegoś zadymionego jazz-rocka, nawet gdy mówimy o dość bezpośredniej altrockowej rifferce w singlowym "Origami Dreams". To w tym utworze Bofale rozwiązuje refren słowami "hurry, hurry", jakby zupełnie w opozycji do własnego songwritingu, który właśnie z niezwykłej cierpliwości wykuty ma swój tęgi kręgosłup. Lubimy takie progresje, lubimy takie poszukiwania, lubimy też prawdziwie ludzką walkę o samostanowienie – i dlatego nie możemy nie polubić Swim Team. –W.Chełmecki
Polski shoegaze to wciąż dość trudny temat, więc tym bardziej cieszą takie płyty jak Bańki Mydlane. Głosem pięcioosobowej ekipy Bez jest obdarzona bardzo ciekawym wokalem, jedyna kobieta w zespole Slasia Wilczyńska ("polska Harriet Wheeler"?). Dzięki niej piosenki na płycie nie są wyłącznie nośnikiem dźwięków "kapitalistycznego zachodu", ale zyskują pewną oryginalność. Gdy w warstwie instrumentalnej ciągle gdzieś tu pobrzmiewają Ride, Slowdive, Lush czy nawet chwilami Violens, wokal przemyca do szorstko-marzycielskich faktur pewną dozę folkowej naturalności, zagubionej w czasie polishrockowości, niewymuszenia i dziewczęcej szlachetności. Można spokojnie słuchać na przykład "Polne Wstążki" dla samego wybuchu: "Zjeeeeeeedząąąąą naaaaaaaaaaaaaas! Słooooooodkiieeeeeeeeeee szkłaaaaaaaaaaaaaaaa!". Ale zdecydowanie warto posłuchać całości uważnie, bo są tu takie atrakcje, jak shoegaze'owa erupcja w słodko rozespanym, souvlakowym "Nigdy Na Zawsze", konkretny gitarowy wygrzew brzmiący jak krzyżówka The Smiths i Ride w "Ważnej Wiadomości" czy beztroski jak kwitnący na łące, dziki bez "Spokój". Więc dla mnie jest bardzo dobrze, a w przyszłości życzyłbym sobie tylko ulepszenia produkcji (wtedy będzie dopiero super), jeszcze więcej chwytliwych melodii i jednak rezygnacji z takich tekstów, jak ten w "Balladzie Fromage". Ale to są szczegóły. –T.Skowyra
Natasha Khan nigdy nie należała do jakiejś futurystycznej dźwiękowej ofensywy, ale jej najnowsze wydawnictwo to już naprawdę ciężki przypadek. W czasach, w których kilka razy do roku "słyszymy przyszłość", a za rogiem czai się revival 00sów, piosenkarka stawia na dość ordynarne odświeżanie lat osiemdziesiątych. Długimi fragmentami to dość sprawna stylizacja, a lekko Byrne'owski rytmicznie "Feel For You" czy refren "So Good" dałoby się pewnie wyłowić stąd na dłużej, ale odnoszę wrażenie, że nikt przy zdrowych zmysłach już nie potrzebuje i nie słucha takich rzeczy. Natasha – You're the lost girl. –S.Kuczok
Założony w 2014 roku przez dwójkę znajomych (Chris Steward i Rosie Decter) Bodywash to band skupiający się na mocno marzycielskiej muzyce: zgrabne połączenie eterycznego shoegaze'u i ocieplonego syntezatorami dream-popu, które może nie burzy zastanych murów powstałych w latach 90., ale jednak potrafi polepszyć nastrój i podarować odrobinę przyjemności, zwłaszcza w chłodny jesienny wieczór, których sporo przed nami. Tracklista jest bardzo wyrównana, nie ma potrzeby skipowania, warto więc wyróżnić kilka utworów. Otwierający Comfortera, dostojny "Reverie" to GRATKA dla fanów Vinyl Williams, osnuty na bajkowo-klawiszowych motywach "Twins", delikatny "With Heat" z przesterowanym pionem gitary w jednym kanale, "Eye To Eye" z nieco wzniosłym, ale ładnym refrenem czy ambientowa ilustracja "Paradisiac" leżąca w niedalekiej odległości od chillwave'u to tracki, dla których warto zapoznać się z tym niezbyt zauważonym debiutem. –T.Skowyra
Album został zadedykowany zmarłemu ojcu, a ja nie będę bawiła się w interpretowanie emocji Baltry, których, jak sam przyznał w jednym z wywiadów, nie potrafił nazwać. Nie chcę wyskoczyć z banalnymi hasłami jak zaduma, melancholia i nostalgia, bo to coś pomiędzy nimi, nieokreślone czwarte pojęcie, które tym razem nie zaprasza na imprezę, a jest osobistym zapiskiem uczuć twórcy, przekodowanym na doskonale znaną mu elektroniczną stylistykę. Tu zespoił powidoki deep house'u, outsidera i d&b. Udało mu się skomponować niepokój ujęty w spokój, a peak "tego czegoś" możemy usłyszeć w numerach "How Does It Work?" oraz "Ted's Interlude". To ten moment, gdy zabłądziło się wzrokiem, gdy strzępki zdań mącą w naocznej rzeczywistości, jesteśmy gdzie indziej w znajomym miejscu. Ted udowadnia, że taneczny bit może położyć na wznak na łóżku, grubą kreską oddziela relaks od odpoczynku od samego siebie, wyznacza inny rodzaj ulgi. To nie jest pozycja do kąpieli z bąbelkami i lampki szampana, a muzyka muskająca wypalone nerwy. –N.Jałmużna
Dobra, problem z tym Blanck Massem jest taki, że fajnie się zaczyna i kończy, natomiast pomiędzy jest kompletnie średnio, momentami nieznośnie – taka była moja pierwsza myśl przy zetknięciu się z Animated Violence Mild. Nadal ciężko mi tu wybrać jakiegoś faworyta. W ogóle przyznam, że single nastroiły mnie do LP raczej wrogo. Lecz teraz, gdy słyszę ten album już któryś raz, wydaje mi się, że zyskuje on z kolejnymi odsłuchami. To może być kwestia oswojenia się z dziwacznym pomysłem, jakim było scalenie black electro-popu (na rateyourmusic zestawiono m.in. uplifting trance z power noise'em, co może brzmieć bardziej przekonująco niż moja propozycja). Miłym zaskoczeniem okazał się początek, gdzie "Intro" płynnie przechodzi w hałaśliwy "Death Drop". A że "House Vs. House" brzmi jak New Order słuchane na kwasie, uznałam ostatecznie za zaletę, nie wadę. "Creature/West Fuqua" to chwila oddechu po męczących cheesy refrenach "Hush Money" i "Love Parasite". Żałuję, że ten subtelny, choć zapadający w pamięć wokal dostał tylko kilka sekund. "No Dice" bierze rozpęd przed "Wings Of Hate", przy którym Blanck Mass pomyślał zapewne "NIE SPAĆ, RĄBAĆ". I to już koniec Animated Violence Mild. Oczywiście, powiedzieć, że to nie World Eater to jak powiedzieć, że żyrafa to nie nosorożec, ale podtrzymuję – to nie World Eater. To całkiem udana, godna uwagi próba upopowienia rzężenia. –N.Jałmużna
Proszę państwa, miło mi Was powitać w corocznym muzycznym kąciku Basinskiego. Podwójną gwiazdą dzisiejszego show – niektórzy, wtrącą, że już nieco martwą* – zostają czarne dziury. A dokładniej: olśniewający spektakl oraz efekt ich burzliwego romansu skończony monumentalnym, kosmicznym zespoleniem. I niech ktoś wskaże mi z tego powodu wdzięczniejszy temat na nową ambientową epopeję. Ślad ich grawitacyjnych falowań wynikły z ich zderzenia, przetłumaczony na dźwięk, który w wyniku pracy Williama, przetransportowany zostaje na muzykę. Kolejny Basinski, kolejny niezwykle plastyczny kontekst, i kolejny przyzwoity album. Cieszy mnie, że pochodząca z Houston supergwiazda gatunku nie idzie po linii najmniejszego oporu, nie bawiąc się w podniosłe sentymentalizmy spod znaku dokumentalnych tasiemców starających się swoim patosem wołać głośno – patrz synu, nauka i duże odległości, pochyl głowę przed jej majestatem! Nie. On Time Out Of Time zostaje obdarte z nadmiernej uczuciowości, skupiając się na surowym, niemal pozbawionym intelektualnego naddatku czy struktury, samplu. Z niego to właśnie formułują się niepokojące drony, wzbogacone cyklicznym uderzeniem, działającym intensywnie na podświadomość, aby pod koniec albumu skusić się jednak na doprawienie ich nienachalnym cukrem melodyki. Udane to dzieło, możliwie bardziej traktowane, jak ciekawostka niż coś porażającego i pełnoprawnego. Wciąż jednak, warto sprawdzić. −M.Kołaczyk
*śmiech z offu
W czasach jungle'owego mikro-renesansu wcale nie dziwi aktywność Christopha De Babalona, którego wydane w 1997, a wznowione w 2018 roku If You’re Into It, I’m Out Of It przez wielu uważane jest za klasyczną pozycję w królestwie nadpobudliwych form muzyki elektronicznej. Na nowej EP-ce pochodzący z Hamburga producent nie wychyla się z własnej strefy komfortu i robi to, w czym czuje się najlepiej: z niepokojem łączy potrzaskany breakcore à la Venetian Snares z atmosferycznym ambientem odsyłającym do Biosphere i najbardziej amorficznych urywków twórczości Boards Of Canada. Ujarzmiana stoickim spokojem smyków bitawka "Harakiri" czy wychylające się z cienia, upiorne synthy "Raw Mind" ustawiają Hectic Shakes w złowrogiej scenerii nocnego autobusu donikąd, a zwięzła tracklista sprawia, że miast obudzić się na ostatniej stacji zlani potem i śmiertelnie zmęczeni, wysiadamy na swoim przystanku i z delikatnym dreszczykiem na karku ruszamy w dalszą drogę. –W.Chełmecki
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.