SPECJALNE - Rubryka
Nuty Dźwięki 2006
8 stycznia 2007
Kontynuując świecką tradycję roku ubiegłego, ponownie rozpoczynamy rankingowe porządki od feature, gdzie dzielimy się naszymi odkryciami z 2006 które wcale nie pochodzą z 2006 (przedział: od 80s wstecz). Tym razem powiększamy ich liczbę z 15 do 20. Nietaktem wręcz byłoby przypominać że istnieje więcej wybitnej, przełomowej muzyki, niż da się w życiu ogarnąć, lecz niekoniecznie powstaje ona teraz (ekhm). Każdy kolejny tydzień, miesiąc, kwartał – zawsze będzie więc przynosił melomanom nowe skarby. Naturalnie o niektórych z nich głupio rozprawiać w towarzystwie, ponieważ teoretycznie powinno się je znać od dziecka. Lepiej więc polecić coś niszowego, trudniej dostępnego, mniej znanego. Stąd, przy takich kryteriach, zastanawialiśmy się czy aby Point Of Departure, Brilliant Corners lub XV Symfonia nie są przesadnie nachalnymi strzałami. Z drugiej strony target Porcys to chyba w znacznej mierze publika niezal-rockowa, a zatem skoro na "Indie Pop Night" tych kawałków nie grają...
4000000 Telephones
The Most Careful
[1988, Summerhouse]
Dnia 10.08.1988 w radiowej Trójce w całości prezentował ten album Przemysław Mroczek. Mam znajomego, który nagrywał wszystkie audycje i podrzuca mi od czasu do czasu takie ciekawostki. To drugi album art-punk-funkowego kolektywu; pierwszy self-titled z 1985 doczekał się całkiem niedawno wznowienia w Summerhouse. Niestety nie miałem siły i chęci do niego docierać, są tylko jakieś ogryzki na MySpace. Ostatnio kapela z Lincolnshire się reaktywowała, jakieś koncerty grają czy coś, nagrywają nowy materiał, emigracji na Wyspach można polecić. Na temat The Most Careful internet jednak niemal zupełnie milczy. Płyta-widmo, o której chyba tylko sami autorzy pamiętają. Jak określić to, co grają tutaj Telefoniści? The Fall spotykają Malarzy i Żołnierzy? Brzmienie jest miękkie, niemal popowe, z wszechobecnymi klawiszowymi mgiełkami, bardziej new-pop niż post-punk. Choć przebojów brak – równy, solidny materiał raczej. Natomiast w kontekście pierwszej płyty zespołu pojawiają się też inne zacne nazwy – XTC, B-52's, Wire. Trzeba będzie więc w końcu zdobyć debiut. –Piotr Kowalczyk
Black Devil
Disco Club
[1978, Out]
Troche się głupio czuję, bo wiecie, piszę o płycie, którą posiadam jedynie na komputerze, w formacie mp3. Może usprawiedliwieniem będzie fakt, że jest to "extremely rare disco masterpiece" i jako takie, nie jest do dostania w formacie oryginalnym. Ale do rzeczy. Natknałem się na to cudo przypadkiem, z polecenia jakiegoś blogu. Wspomniany był tam jeden utwór ("H Friend"), po którego odsłuchaniu oniemiałem. Po odkryciu, że pochodzi z 1978 roku oślepłem, a po zaznajomieniu się z pozostałymi pięcioma utworami albumiku, ogłuchłem. Teraz już powoli dochodzę do siebie, co nie znaczy, że żałuję hiperboli ze zdania poprzedniego. Wyobraźcie sobie monotonne (przez pół godziny trwania albumu zmienia się jedynie liczba BPMów!) disco, nabijane przez żywą perkusję. Na to nałożone wokalne sample, które po angielsku określiłoby się pewnie jako "haunting" albo "eerie", a po polsku dobrych określeń nie znajduję. Do tego syntetyczne gitary i klawisze (i inne dźwięki), wszystko na sporym obskurze i przesterze, bez użycia komputerów. Klimat lo-fi, atmosfera grozy oraz wizje tańczących zombie. Filmowym odpowiednikiem Disco Club byłaby dla mnie scena z Wicker Mana, w której sierżant Howie próbuje odpłynąć z wyspy, a na nadbrzeżu pojawiają się zwierzęce maski. Wciąga ta płyta i intryguje właśnie trochę na sposób pierwszego Wicker Mana. Metafizyczne disco. –Piotr Piechota
Brazilian Octopus
Brazilian Octopus
[1969, Fermata]
Gościu o nazwisku Hermeto Pascoal mógł wam się obić o uszy za sprawą udziału w przedsięwzięciu Milesa pod tytułem Live Evil – jak pamiętacie, długaśne kwaśne jamy uzupełniały tam statyczne miniaturki i właśnie w nich mieszał on, a jedną ("Little Church") nawet sam napisał. Jednakże rok wcześniej poczciwy kolo o wyglądzie kloszarda-schizofrenika z siwą brodą do kolan wymiatał straszliwie ze swoim bendem Brazilian Octopus na ich self-titled. Udało się tej ferajnie ukuć progresywną muzyczkę bez śladu zadęcia czy ambicji – czysty przepływ ciepła i pozytywnej energii. Półgodzinna seria inteligentnych, asymetrycznych figur w ślicznej instrumentacji (ksylofony, fleciki, klawiszki, co chcecie) jest spadkobiercą bossanovy, lounge'u Friends i quasi-funku soundtracków do filmów animowanych typu Tom & Jerry, ale antycypuje właściwie wszystko co po niej świeże, lekkie, z gracją, przejrzyście popowe i kolorowe.
A konkretnie? Pat Metheny z cudownego okresu Letter From Home ("Gosto De Ser Como Sou", "Casa Forte"), tony kiczowatych składanek pod wspólnym szyldem "tropicana" tudzież "chilout latino" ("As Borboletas", "Canção De Fim De Tarde") oraz zwłaszcza (!) Stereolab od Emperor do dziś, ze szczególnym naciskiem na Cobrę ("Summer Hill", "Canção Latina"). Co paradoksalne, bezpretensjonalność easy-listeningu przyprawiona zostaje autentycznym artystycznym nerwem i ambiwalencja ta ociera się o ideał. Każdy w tym feature próbuje coś wylansować, ale zapewniam – żadna pozycja nie sprawiłaby tyle namacalnej radości, co to. Po prostu nie umiem sobie wyobrazić żeby ktoś natychmiast, z uśmiechem na japie, nie pokochał tego albumu, niezależnie od upodobań stylistycznych. A płyta ponoć nie doczekała się jeszcze wydania kompaktowego (kolega kolegi kolegi zgrał ją z winyla), więc kiedy nadejdzie hype i dziewiątkowe noty dla reedycji, my już od dawna brylujemy w hamaku, no nie? –Borys Dejnarowicz
Sandy Bull
Fantasias For Guitar And Banjo
[1963, Vanguard]
W wieku lat kilkunastu starannie kształcony młodzieniaszek z Bostonu (urodzony w NY) wkroczył skromnie na folkową scenę w roli nieśmiałego śpiewaka a la Woody Guthrie, ale już wkrótce miał podążyć zupełnie inną ścieżką, która z perspektywy pół wieku daje podstawy do nazwania go jednym z najoryginalniejszych i najbardziej nowatorskich artystów lat 60-tych. Bull, z braku punktów odniesienia porównywany do Faheya, operował formułą ragi na gitarę klasyczną, łączącą indiańską melodykę i repetycję z zachodnią ekspresją wykonawczą. Arcydzieło Fantasias zawiera też garść krótszych tune'ów, w tym obłąkany cover "Carmina Burana", ale głównym osiągnięciem pozostaje tu dwudziestodwuminutowy "Blend", błyskotliwa suita dźwiękowej translacji egzotycznego idiomu obrzędowego na język zrozumiały w kulturze śródziemnomorskiej. Pudło przestrojone do B i artykulacyjne niuanse zaczerpnięte z tajników banjo oraz perskiej pra-lutni "al-ud" pozwalają unieść się tym swobodnym improwizacjom. W szaleńczym uwolnieniu pomaga na perce Billy Higgins, którego wypatrzył Sandy u Ornette Colemana (bębniarz grał choćby na The Shape Of Jazz To Come). Hipnotyzujące dialogi duetu ocierają się o transcendencję, lecz tak jak wtedy, tak i dziś nikt nie wie skąd o co dlaczego czemu co ma co. –Borys Dejnarowicz
Bobby Darin
That's All
[1959, Atco]
Niewątpliwie haniebnie znaną płytę znanego piosenkarza polecać z czystym sumieniem w programowo wyrafinowanym zestawie rubryki Nuty Dźwięki, ale z drugiej strony rzadko mamy okazję zarekomendować tu jakąś charyzmatyczną postać o głównie wokalno-performerskich i interpretacyjnych dokonaniach, a nie będziemy przecież o Sinatrze pisać czy tam innym Billiem Holidayu. Co więc współczesnemu słuchaczowi do zaoferowania ma ten nieżyjący już ponad trzydzieści lat, blady, zmizerniały reprezentant Bronxu – genialny multiinstrumentalista i (ponoć) niezły aktor? Myślę że właśnie to wydawnictwo popularnego Waldo, obok zbioru wcześniejszych hitów, czyli drugi album Darina powinien nabyć każdy szanujący się zainteresowany muzyką badacz dwudziestowiecznej amerykańskiej kultury. Co jak rozumiem nikogo nie przekonuje. Może zatem inaczej – któż nie ma czasem ochoty wyłożyć się beztrosko na kanapie (z lampką wina) w towarzystwie staroświeckiego śpiewaka i bigbandowych fajerwerków tudzież lirycznych ballad – mniej rozrywkowych niż wcześniejsze popowe i rokendrolowe "oldies but goldies" (w rodzaju "Splish splash I was taking a a bath ju hu" albo "Dream lover param pam pam"), ale takich, przy których kieliszek nie wypadnie z ręki oraz zrywać z kozetki też się nie chce.
Krążek świetnie odpala entuzjastyczna (w przeciwieństwie do subtelnych sinatrowskich) wersja "Mack The Knife" z Opery Za Trzy Grosze. Najsławniejsze wykonanie klasycznej melodii "La Mer" Treneta (w powszechnie przyjętym później anglojęzycznym wydaniu "Beyond The Sea") odnajdziecie właśnie na That's All. "Softly, As In A Morning Sunrise" Oscara Hammersteina osiąga wyżyny zadziorności, nie znam również lepiej nie-jazzowo zrealizowanego "I'll Remember April" (inna sprawa, że nie znam w ogóle nie-jazzowej wersji tej kompozycji). Co najmniej fajnie wygląda darinowskie ujęcie "It Ain't Necessarily So" Gershwina, diametralnie różne od rozbudowanych wariacji na ten temat postaci pokroju Miles i duetu Fitzgerald/Armstrong czy rozbujanej interpretacji Arethy Franklin. Sprawdźcie jak radzi sobie z tym biały człowiek.
A by jeszcze zdaniem do zeszłorocznych Nut Dźwięków nawiązać – jedną z większych porażek artystycznych w życiu Darina była porażka starań o rolę w West Side Story. –Michał Zagroba
Philip Glass
Koyaanisqatsi
[1982, Island]
O tym soundtracku pisało się różnie, bo też nie jest łatwy i jednoznaczny. Reakcje pewnie przebiegną od śmiechu, przy "groźnie" wyśpiewanym słowie tytułowym, brzmiącym niczym przetworzony upiór z chujowego komputera Atariego, po pełne zamyślenie, gdy organowe impresje podejmą mniej oczywisty temat. Fascynujące jawi się połączenie minimalistycznej formuły z pompatycznym nastrojem chorałów – ekspresja indiańsko-sakralna powinna być przecież nie do końca zgrana z ideami "samej esencji" i repetycji, a jednak cudne mozaiki wokalne w wykonaniu Western Wind Ensemble jawnie temu przeczą. Długo pianę by tu bić – czy to chóry, czy trąby, czy pejzaże czy nawet przemykające gdzieś bokiem keyboardy (z co bardziej "charakternych" melodii zdaje się czerpać Gane) zawsze frapują kompozycje, ich gotycka osnowa ma właściwie drugorzędne znaczenie. Koyaanisqatsi to jedno ze szczytowych dokonań Glassa, nie zarażone jeszcze tym popowym wiruskiem z późniejszych flirtów kompozytora. –Michał Zagroba
Andrew Hill
Point Of Departure
[1964, Blue Note]
Czy to tutaj chwalimy się jakich płyt jazzowych słuchaliśmy w tym roku? Między innymi? To dobrze trafiłem. Otóż było to tak. Przeczytałem o Hillu przy okazji jego tegorocznego powrotu do Blue Note znakomitą Time Lines. Rzuciłem okiem na AMG żeby wiedzieć, o co chodzi bo nazwisko, co tu dużo mówić, nie znane mi było kompletnie. Zobaczyłem, że Point Of Departure, że pięć gwiazdek, że arcydzieło "jazzu modalnego". Fajnie, cholera wie co to jazz modalny, ale skoro arcydzieło to co se będę żałował, "z lojalnym składem damy radę".
Pierwszy raz zapuściłem w domowych pieleszach na słuchawkach, coś tam pisałem zdaje się, nieważne, morał z tego taki – nie słucha się TAKICH płyt jako muzyki tła, szkoda czasu. Drugi raz, a trzeba wam wiedzieć zdarzyło się to całkiem przypadkowo, krążek zawieruszył się w discmnie, akurat kiedy, po kolejnej nieprzespanej nocy wybierałem się na z samiusieńkiego rana na uczelnię. Morał z tego taki – nie słucha się TAKICH płyt... A dupa tam, normalnie w pół do ósmej rano, najmniejszy możliwy autobus linii przyspieszonej łączący warszawskie blokowisko z linią metra (widzieliście te filmy z Japonii jak specjalni pracownicy stacji upychają ludzi do wagonów kolejki? no więc w godzinach rannych w Warszawie obietnice Wałęsy mają nieznośną tendencje do spełniania się) ja z ciałem zastygłym w geometrycznym grymasie jak bohater modernistycznego obrazu, które notabene często goszczą na okładkach płyt jazzowych z tego okresu, z własną torbą brutalnie walczącą o Lebensraum z niemniej moją wątrobą i jaskrawie przereklamowaną reklamówką jakiejś kobiety pracujące... A ja Doznałem.
Było z tym Doznawaniem trochę jak z porodem, gdyby ówczesny komisarz Marcinkiewicz wiedział jak to się odbywa, dostałbym dozgonny darmowy bilet komunikacji miejskiej. Otwiera "Refuge". Kiedy cumujące więzy melodii puszczają, Hindenburg napompowany łatwopalnymi solówkami majestatycznie wprowadza mnie w rozedrgane partie atmosfery. Gdyby nie kontry z łokcia lekko zdenerwowanych współpasażerów to przez te miotające się po całym ciele dreszcze wzbudzone atakami chytrej biegunki harmoniczno-rytmicznej najpewniej rozdwoiłbym się przez pączkowanie. Następnie "New Monastery" rozwijający strukturalne wyuzdanie w tak skondensowanych pakietach że, zamieniają moją puszkę czaszkową w wek z kiszonymi. I nie to, że Teksańska Masakra Piłą III, o nie, moi mili; to jest kompozycja, to jest jak składanie origami. Tutaj wszystkie linie są precyzyjne wyznaczone, a zagięcia wymierzone zgodnie z egzotyczną tradycją dalekiego jazzu, tyle, że to się wszystko odbywa na korze mózgowej słuchacza, stąd nie sposób przełożyć tego na trzymającą się kupy instrukcję: "złożyć w połowie, poślinić, pomiętosić i proszę oto słonik, czy tam inny łabądek". Im bliżej końca tym luźniej, jak to w autobusie, tym niemniej cały czas mamy do czynienia z ekstraktem z tryptyku Hieronim Boscha – grzeszny szał muzycznych ciał. Kiedy już docierasz resztką wyobraźni do ostatniego przystanku, który mógłby nadać temu zjawisku tak rozpaczliwe oczekiwany sens, okazuje się że to tylko przesiadka do niemniej zatłoczonego metra. I wierzcie lub nie, ale ta schizma zimnokrwistej struktury i jej przesytu przenoszącego ja w zgoła przeciwne kategorie żarliwego chaosu to jedno z najbardziej jaskrawych przeżyć jakie miałem przyjemność cierpieć w mijającym roku. –Paweł Nowotarski
Bobby Hutcherson
Dialogue
[1965, Blue Note]
W sumie to nieco niekomfortowo podejmować mi wątek, który o wiele lepiej ująłby pewnie taki jeden gość od nas z redakcji, co sam aspiruje do miana Hutchersona młodego pokolenia (widziałem i opadła mi szczęka!). Ale ja tu jestem tylko dylematem i sobie słucham i puszczam jak mi się podoba (lol). Pierwsza opcja, jaka nasuwa się komuś stawiającemu dopiero dziesiąte czy dwudzieste kroki w świecie jazza, jazzy, jazzo (taki mój zią z liceum na obozie zimowym kiedyś pojechał tekstem, co utkwił mi we łbie do dziś, cytuję: "jakaś Elza Fitzgerald, klasyka DŻEZA") to personel mocno zbliżony do tego z Out To Lunch. Freddie Hubbard na trąbce, Richard Davis na basie i gwiazda wieczoru oczywiście. Całość zarejestrowano także w tym samym studiu (mityczne konsolety Rudiego Van Geldera) pół roku później niż kamień milowy Dolphy'ego. Jaki z tego wniosek? Chciałbym rzec, iż nijaki, aczkolwiek Blue Note miało w owym okresie swój sound, bez dwóch zdań. W ogóle krytycy rozpływali się nad obecną w partiach "chemią" między muzykami, reprezentującymi przecież odległe zakątki geograficzne (Hill z korzeniami w Haiti, Rivers z Bostonu, Hutcherson z Kalifornii), ale dla mnie to po prostu jeśli ktoś kolekcjonuje esencjonalne nagrania w historii wibrafonu to niech sięgnie obowiązkowo. –Borys Dejnarowicz
Manfred Hübler / Siegfried Schwab
Vampyros Lesbos Sexadelic Dance Party
[1995 / 2006, Crippled Dick Hot Wax!]
Nie powinno się tu obyć bez drobnego wprowadzenia, do którego szczerze mówiąc nie jestem najodpowiedniejszym człowiekiem. Ani ze mnie fan podziemnego kina, ani satanizmu (mimo zapewnień kolegi, że "sataniści też mają coś do powiedzenia, oni też są troszeczkę rozczarowani tym światem"), ani psychopatii, ani obleśno-demonicznej erotyki, ani nawet wampirycznego lesbijskiego seksu. I'm a straightforward guy – jeśli już kobiece pląsy to raczej nie takie gdzie krew, mrok, schizofrenia oraz wątki sado zabijają estetyczną satysfakcję płynącą z widoku dwóch lub więcej zadbanych kobiet całkiem pochłoniętych sobą. A właśnie tego typu nieprzyjemne obrazy nakręcał na przełomie lat 60-tych i 70-tych reżyser niskobudżetowych horrorów, wróg Watykanu Jesus Franco. Owoce jego wyobraźni w warstwę dźwiękową zaopatrzyli, jakżeby inaczej, Niemcy – Manfred Hübler i Siegfried Schwab. Soundtracki do Vampyros Lesbos, Teufel Kam Aus Akasava oraz Sie Totete In Ekstase po raz pierwszy od czasów rarytasowych nagrań z 69 roku (Psychedelic Dance Party i Sexadelic ujrzały światło dzienne za pośrednictwem labela Crippled Dick Hot Wax! dziesięć lat temu). Długo po wyczerpaniu nakładów ta sama wytwórnia postanowiła wznowić wydawnictwo, wzbogacone o kilka dodatkowych tracków, chociaż mi udało się nabyć na aukcjach szczuplejszy album.
Nie mogę powiedzieć, żeby porywająca muzyka zawarta na CD-eku korespondowała specjalnie z klimatem fragmentów Vampyros Lesbos, które zdołałem wyhaczyć, i przeskipować, na necie. Podczas gdy z ekranu sączy się mglista halucynacja, Hübler & Schwab stawiają na dynamikę i zgrabne tematy gitarowe przeplecione Hammondem oraz karnawałowymi trąbkami czy innymi dęciakami (puzony czyżby?). Sitar wkrada się na "Lions And Cucumber" razem z równolegle parodiującym jego wibracje wokalistą, wydającym zresztą przez cały kawałek przedziwne odgłosy paszczą. Ten neurotycznie podskórny klimacik nawet mi Can przywodzi myśl, wymiatająca sekcja rytmiczna również do tej kapeli zbliża. Jeszcze jak pianino jazzowe się w to wszystko wmiesza... Jest tu wszystko: funkowy groove, swing, aria operowo-kabaretowa, psychodelia, kicz kontra artyzm, chwytliwe motywy i obrzęd, konkret obok wyszukanych aranżacji, you name it gościu. Ścieżka na zajebiste Halloween Party. –Michał Zagroba
Last Poets
The Last Poets / This Is Madness
[1970 / 1971 / 2002, Light In The Attic / Vampi Soul-Distrolux]
Lata 60-te to okres niepokojów na tle rasowych, walki o prawa obywatelskie, zabójstw bojowników o sprawę czarnych, Martina Luthera Kinga i Malcolma X. W tych rewolucyjnych okolicznościach powstawał w 1968 w Harlemie kolektyw spoken word The Last Poets.
Muzycznie można go jak najbardziej uznać za praszczurów rymowanek – tyle że zamiast samplerów, automatów perkusyjnych mamy aranże w postaci archaicznych bębenków (głównie) i zasadniczo bardzo skąpego instrumentarium. Co do związków z hip-hopem ostatnio jeden z członków Last Poets, Omar Ben Hassan wystąpił gościnnie na wspaniałym krążku Commona Be w kawałku "Corner" – muzyka łączy pokolenia czy coś, ale to naprawdę dowód, jak ważną podkładką ideologiczną byli i nadal są dla emancypującego się hip-hopu Last Poets. Szczególnie Public Enemy mają wobec kolektywu dług praktycznie niezmierzalny. Ten sam żar i agresja, ideologiczne zaangażowanie. Do dzisiaj hasła skandowane przez The Last Poets brzmią zresztą aktualnie. W chwili gdy w Stanach odżywa dyskusja, czy nie zabronić używania obraźliwego słowa "nigger", to wiele kawałków (szczególnie z self-titled) mogłoby być szczególnym głosem w tej sprawie. Rzeczonego epitetu Ostatni Poeci nadużywają z charakterystycznym przekąsem/agresją mającym oswoić "niggera" jako symbol werbalnego poniżenia czarnych braci.
"If you are white, this record will scare the shit out of you. If you are black, this record will scare, the nigger out of you" – tak reklamowano drugi album The Last Poets, This Is Madness, w magazynie "Rolling Stone", w kwietniu 1971. Last Poets wieszczyli rewoltę, choć ostatecznie nie wyglądała ona chyba tak, jak sobie wyobrażali. Narzędziem emancypacji czarnych stał się hip-hop, muzyka wykluczonej społeczności ale potem przede wszystkim wielomiliardowy, często niespecjalnie moralny biznes. Lecz z dzisiejszego punktu widzenia to Poeci, a nie na przykład syn ziemi kameruńskiej, literat Simon Mol, bardziej przysłużyli się Sprawie. Tak więc respekt. –Piotr Kowalczyk
Thelonious Monk
Brilliant Corners
[1957, Riverside]
Klasyczny numer jazzowy składa się konstrukcyjnie – podobnie jak sztuczka magiczna – z trzech części. W pierwszej fazie performer pokazuje nam jakąś zwykłą rzecz, w rodzaju tematu prowadzącego. Drugi etap to zniknięcie tej rzeczy – motyw przewodni rozpływa się, a pojawiają się improwizacje na jego bazie. Wreszcie trzecia, ostatnia, finałowa odsłona – zwana również "prestiżem". Rzecz, którą poznaliśmy na wstępie i potem nam uciekła – jest obecna ponownie. Riff powraca ze zdwojoną siłą. Za pomocą Brilliant Corners, zapisu jednej z najlepszych sesji w dziejach gatunku, Monk – wsparty line-upem gdzie co najmniej dwóch ziomów to pomniki na własnych prawach (Rollins na tenorze i Roach na bębnach) – udowadnia, że czarodziejskie tricki opanował w stopniu celującym, nawet jeśli do ich skutecznej realizacji potrzeba było specjalnej aparatury technicznej ("blink"). Dobrzy ludzie z Riverside przygarnęli Theloniousa pod swe skrzydła, a ten odpłacił się trzema autorskimi killerami, solowym opracowaniem pianistycznym oraz, na zakończenie, elektryzującą wersją swojego starszego "swinga", którym najwyraźniej inspirował się Trane układając "Resolution". Z serii "nieogarniam", odcinek 2240294. –Borys Dejnarowicz
R. Stevie Moore
Hobbies Galore (His Best Twenty-Four)
[2003, RSMCC]
R. Stevie Moore przed tutaj właśnie. Najbardziej niedoceniony ekspert lo-fi piosenki i OMD, The Beatles, późne VU razem na śniadanie. Wszystko późniejsze również. His Best Twenty Four, jak sama nazwa nakazuje, powinna być bestsellerem. Nikogo na tym świecie. Bo czego RSM nie robi lepiej od wszystkich! "Schoolgirl" niechaj jako na przykład żywo zaegzemplifikuje postać rozrywki, jaka jest gwarantowana. Rsteviemoore.com dla wszystkich, choć wymagałbym wywiadu dostępności. Teraz właściwie nie mam hobby, nie tylko w soboty, niemniej jednak Hobbies Galore, kompilująca niskobudżetowe dzieła z lat 70-tych, 80-tych i 1999 ("Dewey Decimal System", niezgorszy) stanowi rozbujppvxjapmmr pomnik ludzkości i nie wiem na czym to polega. Aż czerwone poleci, wiem co mówię. Miłości znak, magnum opus ludzkości, stolarz słowa i identyfikowalne liryki. Nie należy nie paść na kolana przed videoclipami. YouTube oczekuje płać abonament dziewczyn, wszystko czeka. Wszystko!
Jeśli trudno zauważyć, każda z 24 piosenek jest motywowana DIY-źródłującymi mistrzostwami edycji. Życiowość tego. Doskonałość, dowodowość. Nie ma lepszej zabawy, słabe punkty natomiast pokrywa się grzybkami, Burroughsem, rozlicznymi kolaboracjami o jednostronnym pływie charyzmy czy bossostwa nakazowego. Kawa, kobiety i miejsce wśród 50 najbardziej znaczących indie records według "Rolling Stone'a". Za słu ż. Setki ulubionych piosenek, do tysiąca kawałków to nawet dobrze, kupujcie żeby był bogaty i opływał luksusami, na co zasługuje jak nikt.
Świat był dotąd cichy o nim, a nie powinien, R. Stevie bowiem wszystkich zjada na śniadanie. Ale wszystkich. Dopiero nie mając co jeśc na obiad postawił na samolans rzutem klipów na tę słynną stronę z klipami. Jak się okazało, wszystkie były genialne, w parze z każdym singlem (Top N najlepszych singli). Evergreenujące "I Want You In My Life", "Everyone But Everyone", "Norway", brak miejsca na tracklistę. Ballada o człowieku, który panuje nad trendem robienia wszystkiego najlepiej jak można, ku satysfakcji. Bowiem jest jej więcej niż u Bowiego, kogokolwiek. Ja pragnę tych genów. I liczy się każda minuta, coś, o czym marzył Pollard będąc brzdącem. Śmierc kota niech posłuży za dowód do przekonania, że jeśli istnieje bliższy szaleńczo romantycznemu samplowi ludzkości instytut, to nie można o nim mówic. Garśc memów jak groch o każdą z zapadek. Kazałem zrobic podarek, który dostaniesz kiedy tylko zrobi się jasno.
Manipuluje Moore wysokością ciśnienia, tętniczego też. Nie można byc złym w obliczu tego. I choc odkrycie to straszliwe, niezależnie od konteksu opadłośc amplitudy nie występuje. Ja pragnę tych genów i nigdy więcej nieudolności, ale nikt nie będzie jak Stevie. Chcąc lub nie, opanował całośc (mam na myśli) melodycznego konstruowania sixtiesowego, patternów dekady następnej, syntetyzmu lat osiemdziesiątych. "I love eighties, all of them", jednak coś ożyło w cukierniczce. Odwrót nie nastąpi, każda wizja związków została zawarta, w zgodzie z sumieniem. Porealizowałbym. –Mateusz Jędras
Noel
Is There More To Life Than Dancing?
[1979, Virgin]
Poprzedniej serii Nut Dźwięków zawdzięczam poznanie postaci Cristiny i płyty Doll In The Box, a w tym roku chciałabym polecić coś, co z tamtym albumem mi się uporczywie kojarzy nie tylko ze względu na bycie zapomnianym klasykiem. Postać spoglądająca na nas z okładki nie przypomina Cristiny. Raczej sobowtóra Courtney Love, jak nie sposób nie zauważyć. To Noel, podobno modelka z Los Angeles. Ale ona jest tutaj raczej postacią, bardziej tworzywem niż twórcą, a piosenki napisali... bracia Mael. Tak, ci bracia Mael znani jako Sparks. Noel śpiewająca ich podszyte ironią podszytą fascynacją teksty staje się chyba trochę koleżanką Cristiny, jednocześnie "Disco Clone" (to tytuł singla będącego właśnie na składance Doll In The Box, ale oryginalnie wydany zresztą tylko rok wcześniej niż płyta Noel, w 1978) i obserwatorką z zewnątrz. W tytułowej piosence śpiewa i "I'll dance my mind away" i "is there more to life than dancing" (analogia z "Is That All There Is?" Cristiny?), pierwszy na stronie A kawałek nazywa się "Dancing Is Dangerous". Wciąż klasyczne disco, ale już trochę autoironiczne. Płyta pochodzi z czasów współpracy Rona i Russella Maela z Giorgio Moroderem, pokazała się zaraz po wyprodukowanym właśnie przez Morodera No. 1 In Heaven i jeszcze przed moim ulubionym w ich dyskografii In Outer Space. Na Is There More To Life Than Dancing? mamy chyba największą ilość disco w długiej historii Sparks. Czasy temu sprzyjały, w końcu to był dokładnie rok 1979. –Zosia Dąbrowska
Terje Rypdal & David Darling
Eos
[1983, ECM]
Eos to jedna z mniej znanych płyt Rypdala z 1984 roku. Muzyka bardzo wyrafinowana, subtelna, pełna niepokoju. Rypdal to jeden z niewielu gitarzystów o mocno wyrazistym, rozpoznawalnym i charakterystycznym stylu gry. Może trochę trudno pokochać tę płytę od razu: pozornie niewiele się tu dzieje. To Rypdal nieokiełznany, wolny, dla którego ograniczeniem może być tylko jego własne wewnętrzne "ja". Eos jest niejako kwintesencją jego estetyki, jest jakby sumą jego myśli kompozytorskiej: barwne pejzaże – które na płytach Garbarka, Stockhausena czy Stańki są "tylko" dodatkiem – tu stają się wartością samą w sobie. To muzyka atonalna, opierająca się głównie na jakości brzmieniowej – jako czynnika kształtującego formy i struktury utworów. Kompozycje bardzo kameralne: obecność Davida Darlinga, instrumentalisty z klasycznym rodowodem, jest niejako dopełnieniem całości – artyści doskonale się uzupełniają – nie ma tu żadnego przepychu, żadnej rywalizacji – jest spokój, jest równowaga. Ta muzyka to hołd złożony Norwegii – to dźwięki pełne nostalgii i smutku, oddychające rześkim, czystym powietrzem i przepełnione pięknem skandynawskich gór – to muzyka nocy. Na Eos słychać całe muzyczne dziedzictwo: od Griega do Hendriksa – Rypdal to jakby Debussy gitary. Ta muzyka jest introwertyczna, jest osobista – przepełniona dziwną samotnością – i nie można koło niej przejść obojętnie. Artysta jawi się tu jako prawdziwy impresjonista instrumentu: ktoś, kto dotarł do jego duszy i wie o nim więcej niż inni. To była dla mnie jedna z ważniejszych płyt w minionym roku – okrywałem ją po kawałku, aż do momentu, kiedy ogarnęła mnie w całości, przepełniła całkowicie i dziś już chyba nie umiałbym bez niej żyć... –Michał Szturomski
Schubert
Piano Music For Four Hands: The Carnegie Hall Concert (Evegny Kissin, James Levine)
[2005, RCA]
Schubert miał (bezczelne) 13 lat, kiedy skomponował swój pierwszy znany twór muzyczny; na cztery ręce. Ta forma, muzyka na fortepian na cztery ręcę, towarzyszyła mu do końca życia. Miał we Wiedniu krąg przyjaciół, z którymi urządzał wieczory, tak zwane "schubertiady", gdzie czytano, słuchano, grano, śpiewano, pito; ale przede wszystkim Schubert i fortepian, i często na cztery ręce, wciąganie przyjaciół w świat muzyki.
Dla mnie to tak, to moje słuchanie tej płyty, to tak jakby dwaj serdeczni przyjaciele (taka prawdziwie męska przyjaźń której kiedyś tak mężczyznom chyba zazdrościłam), pozwolili mi się przysiąść z boku na zydelku i słuchać swej rozmowy. Zapominając o mnie, że tam siedzę. Swej rozmowy jakże żywej i zaangażowanej, intensywnej, gęstej, Wyobrażam sobie, że siedzą przy kominku z kieliszkami wina i ciemnozielony i bordowy-winny, Wreszcie z tym, z którym mogą prowadzić prawdziwą rozmowę, na równym poziomie, z wzajemnym zainteresowaniem czy zachwytem, Wprowadza jeden drugiego w temat, rozwinięcie go, pytania, odpowiedzi, równoległość, dygresje, powroty do głównych argumentów, do tematu; to zaangażowanie i szczerość jakaś ogromna! Jakaś serdeczność w tym wszystkim, mimo surowości. Spokój goni niepokój goni lekkość goni melancholia goni Ostrożność goniona przez lekkość goniona przez rozmarzenia przez surowość przez zdenerwowanie czy złość nawet? Przez smutek jakiś przez spokój rozmarzenia powagę lekkość. Kończąc na jakiejś surowości. Gęste to morze emocji, ta sinusioida, momentami o łagodniejszych zboczach a potem znów stromo do potęgi.
I Jest w samej formie tego, że dwaj pianiści, Tutaj Levine i Kissin (ach, Kissin!), siwa czupryna i czarna czupryna przebierające mistrzowsko po słoniowych i czarnych płaszczyznach, jest w samej formie tego, że dwaj pianiści, jakaś kokieteria, gra, (ale przede wszystkim życie!). Popatrz, ci ludzie przyszli do Carnegie Hall słuchać naszej rozmowy, ale my na tyle jesteśmy tematem zainteresowani, że zdołamy o nich zapomnieć, zatracić się, za pomocą tego języka, którym tak doskonale władamy, jaka to cenna i nie nazbyt często zdarzająca się przyjemność spotkać kogoś z kim aż tak można. Poprzez to, że współpraca, wymiana, ta żywość i zaangażowanie silne, Że nie może zagrać sam, w pustym domu na szczycie skały, odcięty od świata, ale z kimś! Że nie dla siebie tylko to, nie wertykalnie, ale przede wszystkim chyba właśnie horyzontalnie, i to zdaje się być niezwykle ważne. Że wieczorami we Wiedniu ze swoimi przyjaciółmi.
Schubert zadedykował "Fantasię F Moll" pannie Karolinnie Esterhazy, do której podobno pałał uczuciem (zmarł w wieku 29 lat, rok po Beethovenie, dużo od niego młodszy). Wyobrażam sobie, że to jej w dużym stopniu dotyczy rozmowa, te romantyczne dygresje, jak opisy urody.
Patrzą sobie w oczy, gestykulują, momentami bardzo, momentami trochę, momentami w ogóle... –Sophie Thun
Sonics
Here Are the Sonics
[1965, Norton]
77, the year punk broke, tak powie ci "Bravo" i "Gazeta Wyborcza" (bez nazwisk) powołując się na datę wydania Never Mind The Bollocks. Załóżmy jednak, że jesteśmy bardziej dociekliwi i wiemy, że pierwszym punkowym singlem rodem z najpopularniejszego miejsca wakacyjnego wypoczynku Polaków jest wcześniejsze o rok "New Rose" The Damned. "Ejże, hola", powie niejeden z was rzucając niby od niechcenia nazwę Ramones, i a może nawet poburkując coś o CBGB's. Tak jest, na legendarnej ścianie na backstagu nieistniejącego już klubu nazwy takie jak Television, Talking Heads, Blondie wydrapano na dobre kilka lat wcześniej zanim Sid zorientował się, że jest Vicious nie ustępując miejsca starszej pani w piętrusie. Czyli już? Nie no gdzie tam, jest jeszcze zbiorczy termin proto-punk wymyślony po fakcie do nazwania muzyki takich artystów jak New York Dolls, Patti Smith, Pere Ubu, Modern Lovers czy co tam jeszcze ślina na język przyniesie pismakom. Doprawdy trudno mi powiedzieć dlaczego ci maja być proto. To tamci raczej powinni być post, a ci co są obecnie post to już raczej post-post, nie mówiąc już o tych co ich ostatnio ochrzczono post-post bo ci przeważnie to po prostu gówno. Dobrze czyli jesteśmy już na przełomie lat siedemdziesiątych i sześćdziesiątych, niechybnie po to by wymienić The Stooges i MC5, ale to żaden początek punka, na boga to już raczej jego koniec. Czyli, że ja z tych, co twierdzą że Velvet Underground? Pff, gdzie tam, zespół owszem genialny, być może nawet most influential band in the history of popular music (ten ograny cytat z Eno znacie, nie?), ale Reed dodał "tylko" głębi tekstom, a John Cale minimalistycznego cwaniactwa muzyce śmigającej po radiowych częstotliwościach w połowie lat sześćdziesiątych. "Tak, wiemy chodzi ci o British Invasion!" NIE! Garage rock dzieciaku!
Pierwsze użycie słowa "punk" w określeniu podejścia do muzyki pojawiło się w roku 1970 na łamach "Creem" i dotyczyło garażowego bandu ? And The Mysterians. Termin pojawił się również we wkładce do Biblii tego gatunku, składanki Nuggets wydanej w 72. I co tu dużo mówić: jeśli muzyka punk to przede wszystkim attitude to jesteśmy w domu, a Sonics z, uwaga, Seattle rozłożyli się w salonie i oddali mocz do kominka. Garaż to rock and roll dla Białasów. Ci, po pierwsze – nie śpiewają, tylko drą ryja, po drugie – ich dupcie czują rytm zgoła dwuwymiarowo. A wygląda to tak. Gerry Roslie zdziera mi tynk ze ściany wyjąc w manierze ścierwa, które kiedyś tam było soulowo ćwierkającym słowiczkiem. Teksty ujmują poetyką kryjącą emocjonalną głębię młodzieńca rasy kaukaskiej z przedmieścia... Yup, syndrom chronicznego niedopchania. Larry Parypa (bas), Bob Bennett (perkusja) dostarczają rytmiki kunsztownej niczym czarne bluesowe... trampki po spotkaniu z psią kupą. Andy Parypa (gitara) i Rob Lind (saksofon) nasiąknęli harmoniami zapewne słuchając religijnych śpiewów... dochodzących z pobliskiego baru. "The Witch", "Psycho", "Strychnine" – trzy wymyślne nazwy kawałków kryją za sobą niemniej skomplikowane utwory. Trzy mistyczne apokryfy nieskalanego prymitywizmu, pobłogosławione łaską hormonalnej burzy. Brothers and Sisters, Praise the Lord! –Paweł Nowotarski
Szostakowicz
XV Symfonia
[1971]
Tak se wspomnę hasłowo, bo w 2006 obchodzono okrągłą, setną rocznicę urodzin rosyjskiego geniusza (z tego powodu pojawiły się jakieś gigantyczne boxy ogarniające śmietankę jego dokonań), ale szczerze mówiąc zainteresowałem się panem Dmitrijem nieco wcześniej. Już 3 lata temu odsłuchiwałem kultową "piętnastkę" z edycji Decca (pod Dutoitem) i WDR (pod Barshaiem). Jej fenomen polega na tym, że na przykład poprzedniczka eksploatowała do bólu motyw śmierci (zacieśniającej zresztą krąg w owym okresie wokół mistrza), natomiast tu znany żartowniś ochoczo stosuje środki parodystyczne dla efektu wręcz komediowego. Chodzi o legendarne cytowanie, pomoderna niczym Girl Talk poważki, sprawdź to zią, keep it real, zero komercji. No bo wplótł i Rossiniego z Wilhelma, i Wagnera podwójnie, i Mahlera, o odniesieniach do prac własnych (wskazywano najczęściej "dziewiątkę" i Lady Macbeth) nie zaczynając. Autor zapowiadał nawet sample z Beethovena, ale to akurat blef! Enigmą zaś pozostaje dlaczego po figlarnym "Allegretto" następuje kwadrans żałobnego "Adagio", dlaczego żonglowanie groteską, kolażem, kontrastami wyrazowymi, and so on. "Jeden z tych nielicznych, które były dla mnie od samego początku jasne – od pierwszej do ostatniej nuty. Trzeba go było tylko zapisać", wspominał proces powstawania utworu kompozytor. Spoooko. –Borys Dejnarowicz
Mal Waldron
The Call
[1979, ECM]
Smutną i niepodważalną prawdą jest fakt, że brytyjski jazz cały świat ma raczej w dupie, nie licząc samych Brytoli oczywiście. Może poza Soft Machine i Derekiem Baileyem, bo już Anthony Braxton i Evan Parker poza wyspami nie są stawiani na piedestale. Jest wiele powodów by zmienić ten niesprawiedliwy stan rzeczy, a jednym z nich jest płytka Mala Waldrona The Call. Brzmieniowo i konceptualnie projekt ten mieści się pomiędzy psychodelicznym jazzem Soft Machine i Nucleus, a kosmicznym jazz-funkiem, którego wzorzec stworzył Miles Davis na Bitches Brew. Jak wszyscy jazzmani, ludzie z zespołu Waldrona to bystrzaki, a ponadto wszechstronnie wykształceni muzycznie. W związku z tym muzyka znacznie wykracza poza kalkowanie wymienionych wyżej wzorców. Słyszymy tu odniesienia do minimal music, indyjskich rag, free-jazzu i kolektywnej improwizacji, wreszcie motorykę rocka psychodelicznego. Nie jest to może jazz, który opiera się na wirtuozerii wykonawczej (której zresztą muzykom nie można odmówić), a raczej na tworzeniu dźwiękowego strumienia świadomości. Chyba za bardzo poszerzyli moją świadomość, bo w początkowych fragmentach utwory tytułowego słyszę wyraźnie house’ową linię basu... W takim razie polecam na rejvy. –Piotr Cichocki
Marcos Valle
Samba 68
[1968, Verve]
Każdy wie już, nawet jeżeli nie wszystko, to wiele o tropicalistycznej rewolucji i całym jej społeczno-kulturowym kontekście. Wiadomo, rok 68 i lewicowe ideały wyzwolenia w kolorowym, południowoamerykańskim wykonaniu. Zerknijmy uchem za drugą stronę barykady, na muzykę akceptowaną przez "oficjalne czynniki" rządu brazylijskiego. Eksportowy towar muzyczny oprócz oczywiście uznanego za bóstwo nieomal równe Pelemu (zaznaczam: nieomal) Antonio Carlosa Jobima to Marcos Valle, który rozwijając koncepcje samby stworzył wzorzec dla MPB. (Nie zrozumcie mnie źle, nie o to chodzi, że stary Marcosa był generałem, czy coś takiego, nic z tych rzeczy. Po prostu jeśli Os Mutantes byli wywrotową gromadą frików, tak Valle nagrywał płyty, które trafiały do wykształconej klasy średniej, konformistów, czy też ludzi, którzy olewali politykę.) Wydany przez Verve album kieruje myśli słuchacza daleko od społecznych okoliczności powstania płyty i zwraca uwagę tylko i wyłącznie na muzyczną zawartość. A tu mamy mieszaninę samby, jazzu i popu, opartą kompozycyjnie na doskonałych piosenkach. Charakterystyczne płynące melodie mogłyby się stać przebojami i teraz, a charyzmatyczne leady takich kawałków jak "Batucada" czy "Crickets Sing For Anamaria" to idealne wzorce dla takich kompozytorów jak Tim Gane czy duetu Buxton/Ratcliffe. Perełka błyszcząca w każdych okolicznościach, nie tylko w brazylijskim kontekście. –Piotr Cichocki
Zounds
The Curse Of The Zounds
[1981, Rough Trade]
Z nazwą The Zounds po raz pierwszy zetknąłem się 6 czy 7 lat temu, gdy na składance pisma "Pasażer" pojawił się cover piosenki "War Subvert" w wykonaniu Post Regimentu. To, że zainteresowała sie tym bandem warszawska ekipa hc/punk nie powinno specjalnie dziwić, bo zespół z Reading/Oxfordu to podopieczni klasyków anarchizującej, squatterskiej odmiany nurtu, grupy Crass. The Zounds grają jednak inaczej. To taki chwytliwy, energetyczny, bardzo piosenkowy post-punk, oczywiście z lewicowymi, jednocześnie operującymi mocno ironią tekstami. Wspomniane "War Subvert" przywołuje niepokojącego ducha Gang Of Four, choć linia gitar jest zazwyczaj dużo prostsza . Podobnie "Little Bit More" z charakterystyczną brzęczącą, zadziorną gitarką odsyła do klasyków z Leeds. Z drugiej strony trafiają się momenty bardzo pop-punkowe – jak u Only Ones, Television Personalities czy Buzzcocks. Zawodzący wokal przypomina chwilami Johna Lydona, a gdzie indziej pobrzmiewa "Krew Boga" Kultu (hahaha). Indeks 13, "Dancing", to Joy Division nagrywające coś ze Scritti Politti (klawisze, delikatny bit automatu perkusyjnego, pogłos jak z pomysłów na brzmienie Martina Hannetta, posępna melodia). Różne można mieć skojarzenia. Ameryki w 1981 The Zounds absolutnie nie odkrywają ale kilka razy warto nadstawić ucha. –Piotr Kowalczyk