RECENZJE
Migos
Culture
2017, 300 / Atlantic
Łukasz Łachecki: W kontekście hype'u wokół nowej płyty Migos najczęściej przywołuje się Donalda Glovera, jednak faktycznym cichym (anty)bohaterem jest obecny Head of Music Youtube'a, Lyor Cohen. Kto wie, czy drugi album egzotycznego tria trafiłby na tak podatny grunt, gdyby nie długotrwałe próby blokowania materiału przed niedawnego szefa 300 Entertainment, a co za tym idzie – wydłużenie obfitujących w mixtape'y, pobyty w więzieniu i gościnne udziały w projektach innych artystów baraży w eliminacjach do tytułu współczesnych Beatlesów. W pierwszych recenzjach Culture autorzy upierają się, że w już bogatej dyskografii zespołu nie jest to bynajmniej przełom, że to splot okoliczności i sprawna narracja, powiązana z Atlantą, Złotymi Globami, spójnością nieoficjalnych materiałów, dopracowanymi do perfekcji klipami, dabem i viralami przełożyły się na kontekst, który od razu prosi się o okrzyknięcie płyty współczesnym klasykiem. Ale mimo szacunku dla wcześniejszych płyt to tylko część prawdy – epicki rozmach, ucho do bitów i spójność sprawiają, że na tle równych, ale wymuszających na słuchaczu sporo cierpliwości trzydziestoutworowych tracklist, Culture wydaje się wyraźnym krokiem do przodu.
Czy "dwójka" w dyskografii Migos jest odpowiednikiem DS2? Analogii jest sporo – tamten album ukazywał się w dosyć podobnych warunkach, po rozczarowującym Honest i triumfalnym pochodzie mixtape'ów oraz wzrostem zainteresowania ze strony krytyki nierapowej Future przedstawił spójną wizję, zarazem odmienną od wcześniejszych materiałów i podsumowującą pewne krążące gdzieś idee i wątki. Podobnie jest z płytą Migos, jednak formalnie to raczej rodzaj kompilacji patentów znanych z innych płyt, przeszczepianie własnej wizji (Migos flow) na grunt wypracowanego przez wąską grupę producentów rapowego paradygmatu współczesności. Nie byłoby tej płyty bez Travisa Scotta ("What The Price?" i "Kelly Price" byłyby najlepszymi utworami na jego płytach), Zaytovena (którego pianistyczne, często infantylne wypady rozwijają się powoli w małe symfonie, przypominające odchudzonego lub bardziej wypasionego, zależnie od punktu widzenia – Just Blaze'a), Metro Boomina, słynącego z koronkowej roboty duetu Nard & B, 808 Mafii czy kolegów Drake'a (closer rozwija wątki "Hotline Bling"). Ale wszystkie te nurty zwariowany, ujebany do nieptrzytomności trzygłowy potwór przenicował własnym, oryginalnym podejściem i zapakował w brudną bombę – przeplatanki adlibów, wersów, refrenów i pre-chorusów bardziej niż u dwojących się i trojących solistów dają wrażenie zespołowego jamu, nadają przestrzeni i zwiewności utworom, które dzięki muzykalności Quavo, Offseta i Takeoffa sprawnie balansują między ciężarem Future'a i lekkością późnego Young Thuga. Całkiem niezły rap środka.
Zastanawiałem się, dlaczego tak często mówi się o współczesnym rapie, że jest nudny, monotonny, brzmi "caly czas tak samo". Culture to kolejny dowód świadczący o tym, że jest dokładnie odwrotnie – to trap atrakcyjny dla dzieciaków i list przebojów, okraszony nie dającymi spokoju hookami wwiercającymi się gdzieś z tyłu głowy. Jednak podobnie jak teledyski, mimo, że zaciekawia już na powierzchni, to muzycznym nerdom dodaje bonus w postaci zachwycających detali (zmiana bitu w "Deadz", nawiedzone wokalizy Quavo uzupełniające i tak już natchniony bit do "T-Shirt", nieustannie aaay ekscytujące wooooo adbliby graah, gołębie, nudle w pudle). Groteskowa podniosłość sąsiaduje tu z figlarnym piccolo, śmieszne linijki o samochodach (skrr skrr) z jeszcze śmieszniejszymi o narkotykach (cookie!), a wszystko, nawet po kilku latach obecności Migos w popkulturze, brzmi niesłychanie świeżo. W efekcie Culture to zasłużony, długo wyczekiwany awans do ekstraklasy – świadectwo powrotu komitywy i obok DS2 i Jeffery najważniejszy rapowy album ostatnich lat.
Borys Dejnarowicz: Te nowe rapsy, te, te, te... technologię wdrażamy, ale wie pan jak to jest – raz przywiozą, raz nie przywiozą. Jako przedstawiciel starszyzny plemiennej, który "będąc krytykiem muzycznym" rocznie słucha po łebkach ledwie 20-25 najgłośniejszych płyt rapowych chętnie ustawię się na tym brydżu w roli LAJKONIKA i DYLEMATA. Że trzech AMIGOS umie gadać wiadomo raczej od dawna, więc na skróty przechodzę do szeroko pojętej warstwy muzycznej. Fajnie, że te nowe (t)rapsy potrafią się w miarę zwięźle wypowiedzieć i szanują czas słuchacza, a nie jak to kiedyś bywało w HIP HOPE: 78 minut, 100 trackow, milion skitów (wedle zasady "im więcej, tym lepiej", dziecinny konkurs na najdłuższego kutasa). Choć może odrobinę bym przyciął ten skądinąd równy materiał, który wszelako (azaliż, jakoby) kryje kilka bitowych diamencików. "T-Shirt" ewokuje dwa pierwsze indeksy Kid A, czego akurat o Yung Rich Nation nie można powiedzieć (aczkolwiek tam Honorable C.N.O.T.E. miał parę natchnionych momentów typu "Spray The Champagne" czy "Trap Funk"). Zeszłoroczny singiel "Bad And Boujee" to poza ficzerem Uzi Verta kolejny popis niepowstrzymanego od paru sezonów Metro Boomina. Jego chłodny, lekko melancholijny smutek to integralna składowa podskórnego "niepokoju rezygnacji" drugiej połowy 10s. Reszta producentów trzyma ten oszczędny, ale wysycony w drobiazgi azymut. O dziwo niemało tu też dźwiękowej refleksyjności rodem z klimatycznych 90s-owych drumnbassów (tytuł 9. tracka nie przeszkadza w tym skojarzeniu). Finałowe "Out Yo Way" domyka dzieło na nucie sentymentalnego wahania. I mi się ten spiryt udziela. Chciałbym z tego miejsca ostrzec przed hurraoptymizmem. "Płyta dobra" ("bramka ładna..."), przez wiele opiniotwórczych mord (mówię o USA) już okrzyczana albumem roku. Ostatni raz taka panika w styczniu miała miejsce w 2000 przy Sophtware Slump i pamiętamy, jaki był morał tej opowieści – dziś (niestety) nikt nie pamięta o tej płycie, która przewidziała wiele naszych rozterek. A zatem "jeśli się nie nauczysz kultury, chamie..." i jeśli odczytamy "kulturę" bardziej jako "uprawę", to może coś z tego podejrzanie "instant" klasyka zostanie na dłużej. Pytanie za jaką cenę.
Wojciech Chełmecki: Versace Versace Versace Versace Versace. Versace tymczasem, i tak w nieskończoność. Pamiętacie? Pamiętamy, już wtedy było wiadomo, że tych trzech flowkieterów, ten syreni chór z Georgii w końcu zamiecie scenę, wciągnie ją nosem narzekając, że średni stuff, a nawet jeśli nie, to przynajmniej przewartościuje pojęcie kolektywnych rapsów. Culture to album, który musiał się wydarzać, by chwiejący się w posadach świat nie runął niczym mityczne pomniki dyktatur, dzieło puentujące wspinaczkę Migos na sam szczyt, ich pierwsze tak wyraziste i bezwstydnie obłędne bon appétit, rzucone niekoniecznie rubasznym żarłokom z całego świata na przywitanie nowego roku. Kto w ramach posylwestrowych postanowień przysiągł sobie słuchanie większej ilości wartościowej muzyki, w Quavo, Offsecie i Takeoffie znajdzie sobie najlepszych sprzymierzeńców.
Jeśli Thugger rapuje na podstawie hieroglifów, Migos operują już pismem, ale tylko po to, by płynąć na wzajemnie, losowo poprzestawianych znakach interpunkcyjnych. Piszę wzajemnie, bo choć moim zdaniem na Culture największym stężeniem bossostwa emanuje kolega Offset (wejście w zwrotkę "Bad And Boujee", adliby zapodane w "What The Price", błyskotliwie wpleciona linijka o słabości do cellulitu z "Get Right Witcha" – Morrissey approved), na przekór branżowym spekulacjom tercet pozostaje przede wszystkim zespołem. Zespołem, który licytując się na hooki już początkiem stycznia ustawił kokainowy anthem roku (genialny "T-Shirt") i który we wspomnianym, napędzanym cudackim flecikiem "Get Right Witcha" zapodaje wzór sprawnego przekazywania sobie pałeczki – tak się to robi w czasach napompowanych indywidualizmów.
Bity, jak się domyślacie, zajebiste: od pyrkającego "Culture" po elektryzujące "Out Yo Way", przez rozklekotany wątek "Call Casting", trademarkowy dla Zaytovena ("Threesome" Lil Uzi Verta, "Last Time" Gucci Mane’a) klawisz z "Big On Big" czy ogólny lexlugerowski patos "Deadz", podkłady w połączeniu z flow krzyżujących się adlibów i swobodnej muzykalności typów z Migos robią piorunujące wrażenie. Jak mówiłem, Culture powstać musiało, choćby jako kodyfikacja zajebistości tej trójki, ale nie zapominajmy też o czymś innym: to jest właśnie kultura i nie dajmy sobie wmówić czegoś innego. Piękna płyta, dziękuję, tyle miałem do powiedzenia.
Paweł Wycisło: Stop, podkład, SKRRRT, przewijam taśmę do tyłu, migotanie komór-k. Fragmenty post-muzyki wyrażające piekło przyszłości prawie równie przerażająco co połowa płyt pana Jamesa Ferraro; dźwięki, przy których NIEmożliwe jest ustaleNIE palety kolorów, gdyż w zwolnionym tempie przejeżdżamy ulicami Ameryki limuzyną z zaciemnionymi szybami, w mikrokosmosie ufundowanym przez Culture, lejący się syrop i tabletki łykane na . Przy gwałtownym skręcie kostki lodu obijają wnętrze kubka, wystukując sybabababarycccki rytm. Kartkuje się "Literaturę Wyczerpania" Bartha, przypomina Wolność Franzena, której strony nawiedzają duchy w wieku po-średnim – Jeff Tweedy, Yo La Tengo, sklejając na oślep świat po katastrofie. Ale gdy widmo post-paranoi krąży nad głowami jak dron, brak już sił na ironię i czytaNIE. Oglądano film, z którego NIEwiele można zapamiętać: thriller/komedię romantyczną z monosylabicznym scenariuszem, a także kulisy produkcji, premierowy pokaz i oficjalny bankiet w jednym. Za oknem mija się dzień i noc, co-dzien-inność burzy w myślach NIEbiański mur odgradzający piekło i Meksyk. FXGSHD to wybuch w pobliskiej stacji Metra.
Rzeczywistość tkwi zawieszona na ćwierćhookach, słońce przedziera się przez opętańcze perseweracje, środkowe palce wskazują szeroko rozumianą przebojowość. Omija się pułapki, bo to tylko trap, słucha się popu jedyNIE wtedy, gdy otwierane są kolejne butelki. Wszystko spowija adlibowa magma, opija się przemilczane tragedie, o których pamięć upominają się tylko zaangażowani poeci (w rozmowie Konrada Góry z Dawidem Mateuszem pojawia się link do "JBMNT" Kontrafakt). Nikt nikogo nie posądza o prymitywny eskapizm, ponieważ jedyne, co rejestruje słuch, to zacieraNIE granic świata przerysowanymi gestami, mazaNIE palcem po limuzynowej szybie. Szarża, naginaNIE reguł gry, doprowadzaNIE estetyki do skraju marzeń. Jedyna droga przed siebie, którą słychać, to ciąg asocjacji: perła to wers(a cze-mu NIE), diament to po-wiek, a kara-t-o zło-to. Gdy mija post-runrunrun-k (szyjemy jeszcze), rozlega się sarkastyczna śmiechawica, hehehedonizm, wszyscy za kratkami. Ogień się ledwo tli, w tle leci NIE(d)ocenione kryminalNIE (nomen omen) Savage Mode. Tutaj NIEwinne pianinko zapowiada apokalipsę, biały szum lekturę, a trzynastka okazuje się szczęśliwa. Ktoś odlicza do trzech i włącza konsolę – QTE ewoluuje w QuavoTakeOffset, za którym nigdy się NIE nadąży. Przegrywam i proszę ziomka mieszkającego w Anglii, by zdissował typów z Migos.