RECENZJE
Internet
Hive Mind
2018, Columbia
Wierzcie lub nie, ale jakoś pół roku temu myślałem, że już za moment Internet zostanie odcięty i taki będzie finał całej historii. Skąd te przemyślenia? W końcu Syd wydała album solo i coraz częściej udziela się gościnnie w przeróżnych kawałkach (zdaje się, że ostatnio u Mac Millera), Matt Martians w zeszłym roku też poleciał z solówką (pamiętacie jeszcze mocno oldschoolowy soul-funk z The Drum Chord Theory?), Steve Lacy (gitarzysta) wypuścił krótką EP-kę również w 2017, no i trochę pomógł Ravyn Lenae, a w tym roku swojego longplaya nagrał basista Patrick Paige II. Tylko czekać aż PAŁKER Chris Smith rzuci info, że coś tam sobie DŁUBIE i to "na boku". Jasne, na solowych płytkach wciąż przewijają się koledzy i koleżanka, ale jednak każdy pracuje na swoje konto. I tak się zastanawiałem, czy chce im się jeszcze bawić w The Internet, czy mają na to czas, czy wciąż jest między nimi CHEMIA ("najczęściej to CHEMA mnie interesuje"). Ale obawy okazały się bezpodstawne, bo, jak się okazuje, Hive Mind to moja ulubiona płyta wydana przez ten znakomity kolektyw muzyków.
W ciągu trzech lat od ukazania się długograja Ego Death (który dziś podoba mi się znacznie bardziej niż w momencie premiery) niewiele się zmieniło – formacja nadal niezwykle dużą wagę przywiązuje do kompozycji, zgrabnie przemykając między stylowym r&b i jazz-popem, Syd niezmiennie czaruje swoim zmysłowym głosem, a melodie składają się w soczysty popowy bukiet. Ale pewne zmiany są słyszalne: najnowszy LP to pójście na całego w "jasne", cudownie leciutkie r&b (a dzieje się tak za sprawą akustyka w roli pierwszoplanowego instrumentu), tracki brzmią jeszcze bardziej organicznie i miękko, od całości wręcz emanuje totalne niewymuszenie, a równocześnie słychać skomponowane z dbałością o szczegół piosenki.
No i nie zapominajmy o disco wpływach – wystarczy prześwietlić drugi w kolejności "Roll (Burbank Funk)" i już mamy przemiły prezent dla fanów Chic czy nawet Liquid Liquid (chodzi mi oczywiście o bas), potem wrzućmy kolejny singlowy "La Di Da", żeby poczuć na plecach jeszcze więcej słonecznego disco-funku z dzielnicy rządzonej przez Jay Kaya, któremu w robocie pomaga zapracowany Pharrell. A jeśli chcecie coś smutniejszego, to odpalajcie d'angelowską w duchu, pełną czystych emocji balladkę "It Gets Better (With Time)" (co dziewczyna wyprawia tu na majku...). Mało? To łapcie oparty na stanowczym, acz łagodnym bicie "Look What U Started" w podobnym wariancie (zmiana bitu na 3:29 cóż za złoto!). Chcecie znowu coś na imprezę? Bierzcie trochę timberlake'owy "Beat Goes On", który w drugiej części przeradza się w dramenbejsowy remiks Foreign Exchange. A to wszystko odegrane z wielką klasą, bezbłędnym wyczuciem i przyjemnym ciepłem, czyli po prostu moje granie (które zaczyna się już od naznaczonego chórkiem openera).
Ale gdybym miał wskazać jeden fragment płyty, z którym mógłbym się nie rozstawać, to postawiłbym bez mrugnięcia okiem na olśniewającą końcówkę "Mood". Gdy słyszę to słodkie jak miód "Baby, next time I'll bring you flowers / Roses, exotic daisies / Next time I'll take you out / Girl, don't you keep me waiting", to czuję, że się roztapiam i mógłbym słuchać tych 40 sekund na ripicie z godzinę i pewnie byłoby mi mało. Na szczęście śliczne zwiewne r&b "Next Time" (uzupełnione potem niewyspanym "Humble Pie") doskonale dotrzymało kroku kodzie z poprzedniego indeksu ("But, shawty would you be mine? / But can I be the one you get wit' in the meantime?" + refren). Zresztą tu jest tyle pięknych fragmentów, że nie dam rady napisać o wszystkim, co mnie poruszyło czy po prostu zachwyciło. Bo to muzyka, którą wchłania się jak balsam, którą chce się oddychać, do której ciągle chce się wracać – zwłaszcza gdy temperatura przekracza 30 stopni. Weźmy początek Beachboysowego "Wanna Be" i zwróćmy uwagę, jak na wysokości 0:42 bezszelestnie pojawia się urodziwy hook, ważący tylko trochę więcej niż myśl (a to przecież tylko pierwsza faza piosenki, która rozkwita dopiero później w koronkowo przeprowadzonej aranżacji – jeden z moich osobistych hajlajtów) – tutaj takie akcje to norma i tylko dlatego nie ma afery.
A gdy mrok zastąpi światło i zrobi się wieczór, zatopcie się w kolejnej uczuciowej, bardzo osobistej balladzie Syd "Stay The Night", która potrafi w tak oszczędnych warunkach przekazać wszystko, co czuje. A na dobranoc wybór jest tylko jeden: orzeźwiający closer "Hold On", w którym Sydney zostaje otulona delikatną klawiszową szatą, a wokół niej porządku pilnują soczyste uderzenia bębnów. I pozostaje tylko napisać, że będę spał spokojnie, bo o Internet zupełnie nie ma się co martwić, a w moim rocznym podsumowaniu możemy się spotkać nawet na podium.