RECENZJE
Beatles
Let It Be... Naked
2003, EMI
Legenda dotycząca okoliczności powstawania ostatniego właściwego longplaya w karierze Fab Four to rzecz powszechnie znana i jestem absolutnie pewien, iż każdy oddany sympatyk grupy uznałby powtórne opowiadanie tego fragmentu z jej historii za okrutnie banalny frazes. Aczkolwiek, zważywszy przedmiot tej rozprawy, choćby mocno zredukowane wprowadzenie do tematyki wydaje się nieodzowne. Jak wszyscy są zaiste zorientowani, w dwa miesiące po wydaniu podwójnego albumu w białej okładce, zwanego zwyczajnie The Beatles (a to, jak się dowiaduję, też fakt pomijany nawet wśród zagorzałych fanów) zespół przystąpił w studiach Twickenham w Londynie do rejestracji prób, które kontynuowane w piwnicach Apple miały potem posłużyć jak punkt wyjścia dla planowanej płyty i zarazem filmu, obojga pod wspólnym tytułem Get Back. Założeniem było hasło powrotu do rockandrollowej estetyki cechującej pierwotne stadium aktywności formacji. W efekcie na kamerowane zmagania muzyków składały się wykonania numerów odgrzebanych z początku działalności, covery standardów i garść świeżych szkiców, zatopione razem w luzackich żartach i atmosferze rozluźniającej olewki. "Sweet Loretta Fart, she thought she was a cleaner, but she was a frying pan".
Ale to była nerwowa sesja, najeżona wzajemnymi pretensjami, spięciami oraz (kilkudniowym) odejściem Harrisona. Nic nie szło tak, jak powinno, a efekty wielogodzinnych jamów absolutnie nie potrafiły sprostać założonym celom. Projekt został zarzucony, majowa edycja Get Back w ostatniej chwili wstrzymana, a band podążył naprzód, by rozpocząć wkrótce pracę nad swym finalnym opusem. Stosy, kilometry taśm ze stycznia 1969 zostały zagospodarowane ponownie dopiero w marcu roku następnego. Z inicjatywy Johna i George'a z chaotycznymi brudnopisami zgłoszono się do niejakiego Phila Spectora. Człowiek ów, jak powszechnie wiadomo, to esencjonalny producent w całych dziejach muzyki popularnej, perfekcjonista, wynalazca prekursorskich technik nakładek śladów i gęstych aranżacji, określanych mianem "ściany dźwięku", osoba hiperrealna wręcz. Zatem niczym Keitel w The Bonnie Incident, Spector zadzwonił do drzwi i gdy otworzyli mu, przedstawił się: "Jestem Wolf. Rozwiązuję problemy". Na co Allen Klein, ówczesny menadżer trzech czwartych grupy, odparł: "To dobrze, bo mamy tu jeden". A Ringo, jedyny obecny w studiu członek kapeli, dodawał: "To prawdziwa przyjemność widzieć pana w akcji, panie Spector".
Pięknie, lecz McCartney nigdy nie zaakceptował takiego obrotu sprawy: był przeciwny angażowaniu Spectora, gdyż miał biegunową od Lennona (któremu Phil wyprodukował póżniej solowe arcydzieła) wizję brzmienia, i naturalnie rezultaty zabiegów mistrza zawsze uważał za kompletną pomyłkę. Zdania wśród słuchaczy pozostały podzielone do dziś: żaden inny krążek Fabs nie wywołał tylu kontrowersji właśnie z powodu genezy jego narodzin. Beatlemaniacy ekstremiści etykietowali interwencję Spectora skandaliczną profanacją tego, co chcieli osiągnąć songwriterzy. Zwolennicy natomiast chwalili gościa za ulepienie sensownego kształtu z oddanych mu do dyspozycji surowych śladów pieśni. Rzeczywiście, Spector sugestywnie podbarwił tracki, nadając im ciężkawy, rafinowany poblask. "Across The Universe" z transcendentnej, acz prywatnej odysei Lennona przeobraziło się w patetyczny, wodnisty hymn, nie wspominając o hollywoodzkiej słodkości bijącej z hojnych orkiestrowych teł "The Long And Winding Road" lub pedalskiej instrumentacji "I Me Mine". Lecz te sztuczne wypełnienia i sklejenia są tylko wyrazistym echem legendy: Let It Be, wydane wreszcie w maju 1970, to dziś jeszcze jeden niedotykalny posąg zbudowany przez geniuszy. Jak więc można go w ogóle przeredagowywać?
Cóż, przez te wszystkie lata McCartney optował za ewentualnym zamknięciem problematycznej kwestii i wraz z Let It Be... Naked może sobie pogratulować, bo właśnie odniósł sukces. To wydawnictwo, podejrzanie i odrobinę niesmacznie wypuszczone w dwa lata po śmierci Harrisona (który jednak zdążył zgodzić się na przedsięwzięcie), prezentuje Let It Be dokładnie tak, jak chciał tego Paul. To nie jest ani dokument archiwalny z (nigdy nieukończonego) przygotowania Get Back, jak życzyli sobie tego niektórzy, ani samo Get Back w postaci rozebranej ze studyjnego blichtru, korzennej płyty. Kryterium stanowi czystość samych ścieżek: słowo "naked" oznacza w praktyce "bez Spectora". Zmieniła się też sama sekwencja utworów, a nawet ich dobór. Total time pozostał identyczny, ale teraz "Get Back" to opener, a "Let It Be" to closer. Skoro Macca dążył do konkretyzacji zawartości, to logiczne wydaje się usunięcie pijackiej przyśpiewki "Maggie Mae" oraz trawestującego Stonesów przerywnika "Dig It" (choć, jak powiedział kiedyś Kuba, jest to ich humor, zrozumiały tylko dla ich klanu, więc wara nam od niego, a ponadto serwuje jako wyborny prolog do "Let It Be"). Kapitalne posunięcie to z kolei włączenie "Don't Let Me Down", z singla podchodzącego z owego okresu. Czyli McCartney święci triumf, ale czy same odświeżone nagrania się sprawują?
Rzućmy uchem. Po pierwsze, ucięto kultowe zaśmiechy i czaty, w dużej mierze decydujące o unikatowym klimaciku oryginalnego Let It Be. Po drugie sound, na zasadzie masteringu, spisuje się lepiej, idealnie. Po trzecie, operacje na samych teksturach nie odbiły się czkawką na odbiorze. Zabieg sprawia wrażenie alternatywnego miksu, a nie plastikowej przeróbki. Następujące fragmenty wydają się zachowane w poprzednim ujęciu: "Dig A Pony", "For You Blue", "Get Back", "One After 909" i "I've Got A Feeling". Najpoważniejszy remont przeszło "The Long And Winding Road", pozbawione smykowego zaplecza, wyegzekwowane minimalnie, wzbogacone stłumionymi organami (był taki koleś Billy Preston, ktoś może kojarzy). Podobnie "Across The Universe", puszczone w odpowiedniej prędkości (odrobinę szybciej niż w interpretacji spectorowskiej), uszczuplone o (nie)sław(et)ne chóry, których miejsce zajęły rozległe, spogłosowane pociągnięcia sitaru. "I Me Mine" również: wypierdalamy tę planszę, nie ma tej planszy. A raczej drugoplanowej aranżacji Spectora: miałkich, podniosłych smyków i dęciaków w kanałach. Ciekawie wypada odmienne nieco wykonanie pieśni tytułowej, urozmaiconej nieznanym, skromniejszym solem George'a. Pozostałe różnice oscylują wokół subtelności, wciąż wszakże fascynujących dla poszukiwaczy drobiazgów (zwłaszcza bardziej oddychające, rześkie pasmo).
Poza przetasowaną tracklistą i zaktualizowaną tkanką dźwiękową, Naked oferuje jeszcze dwie atrakcje. Do części tłoczenia dodano krążek bonusowy, Fly On The Wall, wypełniony dwudziestoma minutami strzępków rozmów, chichotów i luźnych gadek popełnionych między ułamkami kolejnych take'ów kawałków. Zupełnie jakby chciano zrekompensować ich brak na właściwej płytce. Fly On The Wall nie kryje wprawdzie tak zapamiętywalnych, klasycznych skitów jak czynią to kolejne odcinki Anthology, lecz dość impresywnie oddaje nastrój błądzenia po omacku, jakim charakteryzowały się wspomniane we wstępie sesje. Obok dramatycznych wyznań poczucia zniewolenia i wtłoczenia w schematy rządzące fonograficznym światkiem tudzież obok grypsów Lennona w rodzaju "I'd like to say that I like the intimate idea" funkcjonują swobodnie cacka pokroju sekundówek wczesnych mutacji "All Things Must Pass", "Imagine" czy "Jealous Guy" (z innym tekstem!). Ponadto, książeczka zawiera ekstrakty z książki Let It Be, a dokładniej zapis dialogów czwórki i reżyserującego kręcony wtedy na bieżąco film Michaela Lindsaya-Hogga.
Natomiast purystów automatycznie zbulwersuje cover art: słynna, ikoniczna okładka, która zainspirowała multum czterodzielnych obrazków, od Hot Space, przez Remain In Light, po The Best Of Blur została wymieniona na zupełnie nowy, szarawy artwork, przyjemny na swoich prawach, ale przecież inny. Naturalnie, fakt ten może być żelaznym argumentem na teorię, iż "są rzeczy których niema" (Daro booeoeoeosss), a cała ta akcja z Let It Be... Naked to legalna porażka.
Ostatecznie jednak, oceniam tu materiał wypełniający podstawowy dysk, a nie kontrowersyjną być może dla kogoś ideę (i jej szczegółowe aspekty) reedytowania w całkowicie nowej postaci klasycznej płyty sprzed ponad trzech dekad. I przy całej swojej genialności, materiał ten ma własne przemówienie, niezależne od opakowania, w które go odziejemy. Rozważania nad bezcelowością wypuszczania tej wersji są zbędne: każdy wierny wyznawca nabędzie ją choćby po to, by mieć własne zdanie w dyskusji. Zauważyłem tylko, że autorzy (a przynajmniej ich lwia część) artykułów komentujących Let It Be... Naked rozmijają się z sednem sprawy, wstukując potworne ilości znaków krytykujących ingerencję w materię zamkniętego dzieła, będącego częścią mitycznego dorobku rocka. Stąd zapominają o oczywistym. To są bezskaźne piosenki bezskaźnych artystow i jeśli kogokolwiek wcześniej niezainicjowanego, o zdrowych uszach, skonfrontowalibyśmy dziś z nimi, spornie skutek pozostałby identyczny z tym, jak na ich medialną premierę reagowali słuchacze w roku 1970. Albo przechodnie wobec tamtego słynnego występu na dachu budynku wytwórni. To dobre, ja znam.