SPECJALNE - Ranking

Najlepsze polskie single XX wieku

11 listopada 2015

Mr. Dance: Och Aniu

70Mr. Dance
Och, Aniu
[D'art Corporation / Bass, 1992]

Nie wszyscy wiedzą, że między Papa Dance, a Papa D., Paweł Stasiak znalazł czas i ochotę na nagranie solowego materiału. Pod aliasem Mr. Dance, w 1992 roku ukazał się self-titled debiut, na którym znajdziemy miks ballad spod znaku Shazzy, eurodance'owe wanna be przeboje w późnym-post-papsowym ujęciu, ale i oldschoolowo-funkowe beaty, na tle których Stasiak RAPUJE i to PO ANGIELSKU. Z wiadomych zatem względów materiałowa spójność nie jest czymś, z czym można powiązać Mr. Dance. Natomiast gdy postanowimy zlustrować krążek, bez większego trudu uda nam się wykryć kilka highlightów. Ściślej mówiąc, dwa można spokojnie rozważać do tej roli i mam tu na myśli indeksy "Słuchaj Mała" oraz "Och, Aniu". No i oczywiście, jak łatwo się domyślić, tym zdecydowanie najlepszym numerem na pierwszym i prawdopodobnie jedynym studyjnym długograju Stasiaka pod nazwą Mr. Dance (potem była jeszcze sześcioutworowa kaseta z coverami Papsów, Pozdrowienia Dla Papa Dance), jest ten ostatni z wymienionych, wykonywany na festiwalu w Opolu w 1992 roku, utwór.

Już od pierwszych sekund cukierkowego intra wiadomo, że "Och, Aniu", to nie może nie być hit. Bohaterem jest tu bezimienny "on", w którym zakochuje się tytułowa Ania. Jest tylko jeden SZKOPUŁ: z psychiką gościa jest coś nie tak − sytuacja trochę jak z Siostry Betty: przez fakt, że był tak podobny "do chłopca, co w MTV grał w reklamach jeansów Levis", wydawało mu się, że rzeczywiście gra w tych reklamach. I nawet próba oświecenia prawdą przez biedną Anię nic nie dała. Taką to nietypową historię miłosną przekłada nam Jacek Cygan w swoim tekście, ale tym, co tak naprawdę przyciąga, są dźwiękowe warunki, w jakich została osadzona cała dramatyczna swoją drogą sytuacja. Nic dziwnego, w końcu za całością stoją 1/2 duetu Adam Patoh, a więc jeden z najwybitniejszych polskich songwriterów ever, Mariusz Zabrodzki (kompozycja), oraz znakomity realizator dźwięku, Rafał Paczkowski (niby też kompozycja, ale przede wszystkim realizacja). Efekt finalny jest taki, że "Och, Aniu", brzmi jak zagubiony klasyk Papa Dance z najlepszego okresu w producenckiej oprawie rodem ze Scritti Politti circa Provision. Czyli piosenka pęka od hooków i można się tylko zastanawiać, który moment jest tu najlepszy: dla jednego będzie to zapętlony pod koniec refren, dla drugiego klawiszowe solo na 2:32, ale dla mnie będzie to rozkoszna zmiana drugiej części refrenu ("O nie, nie bójcie się"), przy której zupełnie odpadam (jakie to jest dobre...). Ale przecież cały singiel "Och, Aniu" jest szczerym, popowym złotem, bez którego po prostu nie wyobrażam sobie listy najlepszych polskich singli XX wieku. –Tomasz Skowyra

posłuchaj »


Stereofonia: Dźwięki Stereo

069Stereofonia
Dźwięki Stereo
[RRX, 1998]

98 niedobrze pamiętam. Byłem w piątej klasie podstawowej i powiewem hip-hopu w szkole był miastowy koleś z trudnej rodziny, który został przeniesiony do naszej budy. Jeżeli gdzieś usłyszałem “Dźwięki Stereo”, to pewnie na jakiejś pożyczonej od niego kasecie. W produkcji Volta i nawijkach Wzorowego i Franka klaruje się dziś obraz kolorowego wspomnienia “Czasów”. Nie były one moje, dlatego posłużę się cytatem z Kuby Ambrożewskiego na łamach Screenagers: “Jakiś fascynujący, romantyczny mit otacza te czasy, w których tak naprawdę nic się nie zgadzało: ani umiejętności raperów, ani nasza wiedza, żeby je oceniać, ani przede wszystkim pierdzące głośniki radiowęzłów, które nie tylko z tymi, ale również z żadnymi innymi dźwiękami stereo nigdy nie miały nic do czynienia.” Bardzo ładnie. Nie musimy jakoś bardzo grzebać w latach dziewięćdziesiątych, żeby znaleźć kilka podobnych kawałków, w których nie najlepszy flow zostaje przyćmiony toną zajawki. “Dźwięki Stereo” zafunkcjonowały jednak w sposób najbardziej singlowy. A ten sampel ze “Stay” Chaki Khan to symbol polskiego beatmakingu. Płynie jak statek. You know what I mean. –Michał Hantke

posłuchaj »


Czesław Niemen: Domek Bez Adresu

068Czesław Niemen & Akwarele
Domek Bez Adresu
[Polskie Nagrania Muza, 1967]

"Domek Bez Adresu" powstał mniej więcej w okresie, gdy zachęceni duchem czasów zamorscy twórcy z Motown zaczęli chętniej sięgać po nowatorski wówczas, psychodeliczny oręż. Charakterystyczne przekwaszenie riffów świadczy o tym, że również i tu Niemen trzymał rękę na pulsie: nie potrafię wyzbyć się myśli, że Supremes grają tu "Strange Brew" Cream, choć– zauważmy – na Festiwalu Awangardy Beatowej w Kaliszu, czyli po polsku, z całym dobrodziejstwem swojskiego, big-bitowego inwentarza. Nawet najbardziej zagorzały, wymachujący patosem antyfan słynnej ekspresji autora Enigmatic musi w tym przypadku skapitulować: rozedrgana, wokalna maniera trzyma się w ryzach kompozycji Andrzeja Korzyńskiego i chociaż chwilami mogłoby się wydawać, że jeszcze jedna szarża i zrobi się nieprzyjemnie, to ostatecznie nic takiego nie następuje, interpretacja pozostaje w strefie sacrum. A co do samej kompozycji: same wspaniałości. Po rozpędzonych jak stado dzikich koni zwrotkach dostajemy nieprzyzwoicie dobry refren, o którym można by pisać całe tomy. Kwiecisty dialog głównej linii melodycznej z chórkami przeplata wzlatujący ku niebu pochód basu, a za drugim razem dodatkowo dęciaki wtórują radosną puentą. Słowiańska nonszalancja i oddech Zachodu – czy właśnie taki miał być scenariusz Niemena na lata? Być może, ale już nigdy później nie został przekłuty w tak poczciwą, przebojową formę, jak w "Domku Bez Adresu". –Wojciech Chełmecki

posłuchaj »


Myslovitz: Scenariusz Dla Moich Sąsiadów

067Myslovitz
Scenariusz Dla Moich Sąsiadów
[Sony, 1997]

Można sobie wyobrazić, że dla Rojka to był trudny moment, kiedy po ambitnym debiutanckim "dżizus and meri czeeejn" cała Polska delikatnie podśmiewywała się z (bez)namiętnego "O Peggy Brown, o Peggy Brown, kto ciebie ukochać będzie umiał" (wcale nie było tragedii, fajny mostek!) i trzeba było dźwignąć nadszarpnięty wizerunek. Dlatego płyta Z Rozmyślań Przy Śniadaniu jest bardzo długa i zawiera wiele imponujących odniesień do filmów Godarda, Bessona, prozy Steinbecka oraz nejmczekuje takie zespoły jak, proszę się nie śmiać, James, a także Radiohead, z lekkim przymrużeniem oka, bo nie że Radiohead, tylko "radiogłowi" (ale kumaci i tak wiedzieli o co chodzi, pozdro dla kumatych).

Jest kwestią sporną czy teatralno-chłopska maniera wokalisty i osobliwe wersy budują powagę, mowa tu oczywiście o kultowym: "Kiedy lądował, ja... jadłem kanapkĘyy", ale nie tylko, bo Rojek zawsze w dobru przemycał niechcący element kabaretowy. "Scenariusz" to taka piosenka, której nie da się zapomnieć – przykuwa uwagę voyeuristyczna tematyka na kilka lat przed pierwszą edycją BB, ale przede wszystkim kawałek posiada najbardziej zaraźliwy i zwięzły hook w historii Mysłowic, rozwinięty zgrabnie w uroczą gitarową melodyjkę, uwypukloną w drugiej zwrotce pogodnym, trochę Muńkowym "o o łu o o o ooł". A "tak wogle", co by tam o tym nie pisać, psa i tak pogrzebano w słowie przebojowa, bo ten numer to niepasująca do płyty, stworzona do ripitu, krótka przejażdżka na rollercoasterze bez zbędnego zakrętu, sama treść, włącznie z organkowym wtrętem w trzeciej minucie. –Michał Zagroba

posłuchaj »


Homo Twist: Twist Again

066Homo Twist
Twist Again
[Music Corner, 1997]

Maleńczuk to był kozak, jeden z największych na scenie. Wierzyłem typowi bardziej, niż komukolwiek, kto wyszedł z lat 80. obdarzony legitymacją wiarygodności wśród alternatywnej młodzieży. Niedługo po tym, jak Homo Twist zakończyli działalność, piórem Borysa na Porcys ukazały się recki albumów Cały Ten Seks i Moniti Revan. Byłem zaskoczony. Popularyzator indie, komercyjnego popu i współczesnej elektroniki (jesteśmy w pierwszej połowie lat zerowych) docenia Maleńczuka, ładując się w kontekst, z którym go nie łączyłem. Wspominam o kontekście, ponieważ bardziej, niż jakakolwiek inna opowieść o polskiej muzyce lat 90., historia Maleńczuka jest z gatunku tych, których bez kontekstu nie da się opowiedzieć. Widać to jeszcze bardziej teraz, gdy niektórzy młodsi czytelnicy przecierają oczy ze zdumienia, spostrzegając nazwisko ”Maleńczuk” w podsumowaniu najlepszych polskich piosenek Porcys. Wcale im się nie dziwię.

Maleńczuk z lat 90. był artystą innego sortu, dzieckiem innej kultury. Istniała realnie obecna w dyskursie publicznym alternatywa, alternatywa bruLionu, zinów, sporów ideolo niewyjałowionych z racjonalnych, ugruntowanych argumentów. Alternatywa równoważona disco-polo w niedzielne popołudnia, co ułatwiało umiejętność opowiedzenia się. Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się, że nawet początek XXI wieku był trochę lepszy, niż to, co dzieje się obecnie. Być może młodzi ludzie nadal to robią, na domówkach palą papierosy, piją wino, dyskutują o filozofii i poezji. Nie wiem zbyt wiele o młodzieży. Z cudzych opowieści kojarzę młodzież w najbardziej prymitywny sposób konserwatywną, zamkniętą na niuanse, nieskłonną do podważania tego, w co wierzy. Taką, która Maleńczuka polubiłaby za jego stosunek do gejów, ewentualnie dissy na Putina. I taką, która niewiele zrozumiałaby z jego starych tekstów.

Maleńczuk z lat 90. jest chyba najpełniejszym, obok Świetlickiego, wyobrażeniem alternatywy, za którą tak bardzo tęsknię. Jemu, w przeciwieństwie do niektórych artystów swojego pokolenia, nie zdarzało się w tamtych czasach mylić sceny z mównicą sejmową, nie pisał tekstów, którymi po przeredagowaniu na prozę (albo i bez redakcji) można by zapełnić dział felietonów w prasie dla czytelników ceniących „drapieżne, ostre, bezkompromisowe” zdania. Maleńczuka nie dało się wykorzystać do polityki, ani (tak, tak) do celów komercyjnych. Irytował ludzi niezależnie od ich poglądów, wbijał szpile lewakom i konserwie. Inaczej rozumiałem go ja, inaczej Cezary Michalski, inaczej ludzie, którzy nie brali go w ogóle na serio, słuchali piknikowo, skuszeni singlami Pudelsów z Psychopopu.

Maczystowski, bezczelnie zadziorny funk, kiedy indziej ćpuńskie, niemalże sludge’owe riffy z orientalnym filtrem. Ta fantastyczna sekcja Deriglasoff-Hajdasz. I znów, w odróżnieniu od wielu mu współczesnych, prawie bezbłędny technicznie, zmanierowany wokal. Tak, pisywał całkiem niezłe numery. Niech inni rozważają paradoks artysty, do którego złamania nie znalazła klucza komuna, ani więzienie i używki, lecz wystarczył Polsat i łatwa forsa. Ja zapamiętam ”Pana Maleńczuka syna Edwarda”, który sam o sobie wyrażał się trafniej, niż ja, Dejnarowicz, Michalski czy ktokolwiek inny. Wtedy, gdy prężył muskuły i kiedy sam sobie wróżył. –Piotr Gołąb

posłuchaj »


Grażyna Łobaszewska: Czas nas uczy pogody

065Grażyna Łobaszewska
Czas Nas Uczy Pogody
[Polskie Nagrania Muza, 1984]

Jednym z zadań naszych i innych podobnych zestawień jest demitologizacja pewnych powszechnie znanych utworów i wykonawców oraz próba wyeksponowania niesłusznie zapomnianych zakamarków polskiej muzyki. W przypadku "Czas Nas Uczy Pogody" mamy jednak do czynienia z niepodważalnym klasykiem, piosenką, którą zna się od zawsze i o której tylko nieliczni twierdzą, że nie jest po prostu tak dobra, jak się wszystkim wydaje. Mimo to, jej droga do pamięci długotrwałej Polaków była bardziej wyboistą niż zwykło się uważać, a sama historia utworu zdaje się wpisywać w przesłanie tekstu.

Na początku warto wspomnieć, że pierwotnie miała być to kołysanka z refrenem zaczynającym się od słów "Jechał sam, drogą hen/Na rowerze po śniegu", ale nawet gdy ostateczna wersja skompletowała kompozycję Krzesimira Dębskiego, przytrafiło się Opole, podczas którego Łobaszewska zapomniała tekstu, a jej występ był jedynym wyciętym z transmisji festiwalu. Dopiero później utwór mógł zyskać należną mu estymę. Z dzisiejszej perspektywy trudno myśleć o "Czasie" jako niedocenionej przez szeroką publiczność, zbyt śmiałej jak na swoje czasy piosence, ale ja zawsze słysząc wstrząsający, przełamujący balladę po pierwszym refrenie fragment, czuję utajone pod dojrzałym pogodzeniem się z losem rozgoryczenie związane z błędami i żalami młodości. Właśnie takie przepełnione bolesną nostalgią oblicze piosenki pozwala zapomnieć o jej evergreenowym statusie i nadal odkrywać ją na nowo. –Piotr Ejsmont

posłuchaj »


Urszula Dudziak: Papaya

064Urszula Dudziak
Papaya
[Arista, 1976]

Uchylę się od nakreślania historycznego tła, jakie wytworzyło się wokół "Papayi" niespełna dekadę temu, bo o Papaya Dance i koincydencyjnym utrwaleniu się tej piosenki we współczesnej kulturze krajów Ameryki Łacińskiej wie już chyba każdy średnio zorientowany człowiek. Zresztą, spójrzmy na sprawę realnie – wystarczy uszczknąć ledwie sekundę z tkanki muzycznej wspólnego dziecka Dudziak i Urbaniaka, żeby uzmysłowić sobie, że mamy przyjemność z prawdziwie orzeźwiającą, dyskotekową dostojnością i dziwić mogą jedynie okoliczności ogólnoświatowego zachwytu, powód zaś nie. Smaczku do całości dodaje fakt, że za powstanie tego utworu – zupełnie tak jak za jego losy dwadzieścia lat po publikacji – odpowiada czysty splot niepowiązanych zdarzeń. Dudziak i Urbaniak wracając samochodem z jednego z nowojorskich koncertów zaczęli improwizować – ten pierwszy wysnuł zamysł kompozycyjny, który później został skompletowany w hotelu, Urszula natomiast zajęła się nieregularną ekspresją swoich wokaliz. Efekt pracy, choć wyraźnie wymykający się ówcześnie przypiętej łatce duetowi, szybko znalazł wielu entuzjastów, ale to dopiero mniej więcej 2008 rok był momentem, kiedy jego hitowy potencjał został w pełni doceniony. I tak jest po dziś dzień. –Rafał Marek

posłuchaj »


Andrzej Dąbrowski: Zielono mi

063Andrzej Dąbrowski
Zielono Mi
[Polskie Nagrania Muza, 1970]

"Człowiek renesansu" przeczytamy, gdy tylko wejdziemy na oficjalną stronę internetową Andrzeja "Do Zakochania Jeden Krok" Dąbrowskiego i trudno się z taka optyką nie zgodzić. Nie każdy wie, ale wielokrotny Mistrz Polski Dziennikarzy w rajdach samochodowych to nie tylko nasz polski Burt Bacharach, ale również znakomity jazzowy perkusista (jak on zagrał na Polish Jazz Quartet, to ja nawet nie...) i wokalista współpracujący z najlepszymi muzykami w branży (Ptaszyn, Kurylewicz, Urbaniak – mało?), a także felietonista i prezenter radiowy. To wszystko robi wrażenie, ale gdybym miał wybrać jeden, esencjonalny moment w karierze pana Andrzeja, do którego mógłbym się odwoływać tworząc kompendium wiedzy o krajowej popkulturze, postawiłbym właśnie na "Zielono Mi".

Ten napisany przez Ptaszyna utwór to prawdopodobnie najbardziej chora piosenka o miłości, jaką wypluła rodzima "piosenka estradowa" – chora na takiej zasadzie, jak chore są "Panny Mego Dziadka", które zresztą "Zielono Mi" nieśmiało w 1970 roku antycypuje. Zawsze fascynował mnie rozjazd między będącym świadectwem ukojenia tekstem Osieckiej a psychozą, jaka tu zachodzi w warstwie muzycznej, począwszy od pierwszych, napędzanych smykowym quasi-dronem taktów. Później dochodzi do tego niepokojący bas i okazjonalne klawisze jak z jakiejś zaciętej, progowej kasety, na tle których Dąbrowski snuje te swoje wyznania głosem rezydenta XII-wiecznej krypty i tylko ostatni akord refrenu daje odrobinę światła. To wszystko naprawdę mocno ściska gardło i już sam nie wiem czy to faktycznie śpiewa ktoś oszołomiony siłą uczucia, czy może jednak psychopatyczny morderca. Pogoda rozśpiewana? Nie wiem, ja tam wolę być ostrożny. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj »


T-Raperzy Znad Wisły: Lubię Latem Z Aparatem

062Rafa L. (T-Raperzy Znad Wisły)
Lubię Latem Z Aparatem
[Mercury, 1996]

Demonstracyjnej nieśmieszności programu KOC, na której mimo zdefiniowania przezeń kategorii "suchara" na długo przed upowszechnieniem SIECI KOMPUTEROWEJ INTERNET wychowałem się – zapewne podobnie jak wielu moich rówieśników z dostępem do rozrywkowej biedy (ilościowej, bo jakościowa to jest chyba obecnie, jeśli cokolwiek) – nie da się oddzielić od epokowej błyskotliwości projektu macierzystego panów Szczęśniaka i Wasowskiego, w którym jednak dzielnie statystowali na tylnym siedzeniu. Jeśli bowiem ZDCP przyrównać do Beatlesów, a duet Mann/Materna do songwirterskiego tandemu Lennon/Macca, to SS i GW pełniliby w tej paraleli role odpowiednio Harrisona i Ringo. Ci ostatni owszem mieli tam swoje chwile chwały – "Hamburger Diavolo" Braci Szpiegowskich, niewymiękające rebusy ("mówi mu bolesną prawdę" etc.) czy nawet poniekąd kluczowy udział obydwu w szczytowym osiągnięciu trupy, dziesiątkowym arcydziele "Panel podatkowy". Stąd kiedy 2 lata temu miałem zaszczyt osobiście pogratulować kabaretowego dorobku panu Sławomirowi, w duchu odnosiłem się rzecz jasna do ZDCP, bo kto o zdrowych zmysłach śmiałby się na głos z "Wypożyczalni żartów" czy "AHŻ: Akademii Humoru Żołnierskiego".

Niemniej tajną bronią Komicznego Odcinka Cyklicznego był rozwinięty równolegle do działalności skeczowej wątek muzyczny, który wyewoluował ze sławetnego Pocztu Królów Polskich ku eklektycznej Dyskotece Szarego Człowieka. Oczywistym wyborem ze spuścizny T-Raperów byłby szlagier "Taki Ze Mnie Maxi Kaz", ale ta jedna z najbardziej chwytliwych polskich piosenek ever jednocześnie doprowadziła avant-nieśmieszność, rodzaj free-nieśmieszności do granic wytrzymałości odbiorcy. Czego zupełnie nie można powiedzieć o frywolnym, bezpretensjonalnym letnim jamie "Lubię Latem...". Nieśmiało zasugerowane w "Maxi Kaz" skłonności proto-Rosenbergowe (psychodeliczność fragmentu "ziiiiimny jaaaak poolooodowcooowy głaaaz" w "Maxi Kaz" – modulacja i głos jak naćpany Ariel z Doldrums) znajdują pełniejszy wyraz w niespodziewanej zmianie tonacji na wejściu refrenowym. To jednak ledwie inicjalne skojarzenia, bo po chwili Ariel skrapla się w postaci swojego protoplasty RSM, by ostatecznie zatoczyć koło historii i przywołać właściwą analogię: "Lubię Latem" to nasz krajowy zagubiony PUZEL z mającego powstać dopiero w następnej dekadzie freak-folkowego dziwadła Sung Tongs.

Okazuje się więc, że polska muzyka to faktycznie kuchnia pełna niespodzianek, bo kompozycja Szczęśniaka poprowadzona przez ś.p. Andrzeja Butruka w zwrotkach i skwaśniały falset Wasowskiego w chorusie trochę rozsadza system. Aczkolwiek prawdziwa niespodzianka czai się dopiero w teledysku, gdzie jak celnie zauważył MZ zupełnie odrębną narrację stanowi postać Wasowskiego z doklejonym nosem i kuriozalnymi przeszkadzajkami w rękach. Nareszcie coś z rozdania KOC sprawiło, że "parskłę". –Borys Dejnarowicz

posłuchaj »


Zbigniew Wodecki: Pół na pół

061Zbigniew Wodecki
Pół Na Pół
[Polskie Nagrania Muza, 1987]

Aż dziwne, że ten pełen młodzieńczej lekkości numer nie znalazł się na debiucie, lecz wydanym 11 lat później drugim albumie Zbigniewa Wodeckiego. Melodia niesie się z takim luzem, że łatwo może umknąć bogactwo aranżacji. Kontrast dla cechującego się właściwą dla miłosnego zauroczenia beztroską wokalu stanowią bębny – nerwowe, nieregularne jak postawione w obliczu uczucia serce. Charakter "Pół Na Pół" najlepiej manifestuje się w nieoczekiwanej i swobodnie wpisującej się w strukturę utworu partii scatowej. Naturalność i bezpośredniość tego fragmentu ucieleśnia całą świeżość ciągle obecną w tej prawie 30-letniej piosence. Wodecki podzielił się na Duszach Kobiet kompozytorskimi obowiązkami z Aleksandrem Maliszewskim, którego Alex Band towarzyszył im w nagraniach. Dzięki "Pół Na Pół", Zbig przechylił szalę na korzyść swojej połowy kawałków. –Piotr Ejsmont

posłuchaj »


#100-91    #90-81    #80-71    #70-61    #60-51    #50-41    #40-31    #30-21    #20-11    #10-01

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)