SPECJALNE - Ranking

20 najlepszych singli 2013

16 stycznia 2014




10Kelly Rowland
Kisses Down Low
[Republic]

Najwyraźniej jesteśmy na etapie, kiedy wyznanie ''I like my kisses down low” uznaje się już za wyrafinowaną metaforę, bo chyba nikt nie krzyknął z oburzenia. Kelly wygrała tę rozgrywkę, rezygnując z tautologicznej seksualizacji teledysku – clue jest takie, że na refrenową frazę chce się tylko odpowiedzieć „Kto nie lubi” – paradoksalnie wydaje się urocza, niewinna i sexy, jak słynne wstydliwe oralne przygody Cassie. Wiecie, podobno ludzie tak naprawdę nie lubią seksu, całe zjawisko porno-popu oscyluje więc wokół wypartych pragnień i poczucia winy. Fajnie, że jest ktoś, kto nie śpiewa o tym wszystkim tak, jakbyśmy mieli za chwilę spłonąć w piekle. Ale nie o tym miało być. Mam wrażenie, że nie wybrzmiało to jeszcze wystarczająco głośno – 2013 był rokiem narodzin wielkiego producenta. Mike Will Made It (btw. mistrzowska ksywa/podpis) przewietrzył zatęchłą popową chatę, odpucował i odkrył dawny blask. Z jednej strony ewidentnie aspiruje do panteonu – wśród inspiracji wymienia Dre, Timbę czy Pharrella, z drugiej bez ściemniania rozdaje beaty na Facebooku każdemu, kto sypnie kasą. Mike każdy swój utwór podpisuje na samym jego wstępie i jest w tym coś stylowego i taniego jednocześnie – po co mu to, skoro jego prawdziwym trademarkiem jest sound ciężkie brzmienie. Zrobił Miley świetną płytę i moim zdaniem popowy singiel roku, Rihannie najlepszy singiel w całej jej karierze, a Ciarze najlepsze kawałki na albumie. Triumf jego producenckiego kunsztu najdoskonalej uzewnętrznił się jednak w singlu jednej z najmniej ekscytujących gwiazd. Nie będę się rozpisywał o krystalicznych beatach, soczystych hi-hatach, błyskotkach w tle i zaskakująco świeżym call & response – słuchawki na głowę i słuchajcie. –Kamil Babacz

posłuchaj »



09Yuck
Rebirth
[Fat Possum]

Miałem kiedyś w zwyczaju nagrywanie ludziom składanek na kasety, dziewięćdziesięciominutowe potwory - cały proces ciągnął się godzinami, wielokrotnie cofałem taśmę o kilka sekund pilnując, żeby przerwa między piosenkami nie trwała zbyt długo (pamiętacie jak brzmi cisza na kasecie magnetofonowej?). Omsknięcie palca czuwającego nad przyciskiem "rec" powodowało, że wszystko trzeba było powtarzać od nowa. I wreszcie źródła - kasety przegrywane od kogoś innego, utwory nagrywane z radia. Do dzisiaj mam na taśmach nagrania, których autorstwa nie jestem pewien. Zdarzało mi się wymyślać dla tych nieznanych zespołów nazwy i biografie, żeby nie było wstydu przed znajomymi, którym za bardzo spodobał się trzeci, instrumentalny utwór na stronie B.

Dzisiaj, w czasach Spotify i trackID tęsknię za tymi czasami, zwłaszcza wówczas, gdy przytrafi się takie złudzenie jak "Rebirth" zespołu Yuck, zupełnie nieznanej kanadyjskiej kapeli z lat 90. Kiedy na Wyspach Brytyjskich królował shoegaze, a Slowdive promowali Souvlaki na kontynencie amerykańskim, niedoszłym górnikom z Yellowknife nie wystarczyło pieniędzy na podróż do Toronto, by zobaczyć na żywo jeden ze swoich ulubionych zespołów. Na liście przebojów szkolnego radiowęzła królował Bryan Adams, tubylcza społeczność nie podzielała zbytnio fascynacji brzmieniem Whirlpool (którym to zresztą krążkiem muzycy Yuck bezskutecznie próbowali zainteresować lokalnego DJa radiowego). Na jedyny koncert, jaki udało im się zorganizować trafiła zupełnie przypadkowo garstka pijanych wyrostków, domagająca się głośno coverów Bon Jovi, a gdy artyści odmówili wykonania "Livin' on a Prayer" zostali dotkliwie pobici przez lokalnego osiłka usiłującego zaimponować świeżo poznanej dziewczynie.

Nic dziwnego zatem, że muzycy zaangażowani w projekt (nie do końca wiadomo, ilu ich było) popadli w depresję i nierozerwalnie związane z nią w tamtych czasach uzależnienie narkotykowe. Tuż przed tragicznym wydarzeniem z 22 stycznia 1995 roku, kiedy w Wielkim Jeziorze Niewolniczym utonął znajdujący się pod wpływem środków odurzających lider zespołu, nagrali swój największy diament - "Rebirth". W napisanej ołówkiem wkładce do kasety zawierającej jedną tylko piosenkę przeczytać można, że utwór zainspirowany został wydarzeniami z 1978, kiedy w okolicy Yellowknife rozbił się radziecki satelita. Do dziś nie ostał się przy życiu żaden z twórców tego nagrania. Pewnie byliby zaskoczeni, gdyby ktoś im powiedział, że ich niedoceniony w ojczyźnie materiał stanie się piosenką niosącą pociechę przeciwnikom doktryny szoku z Europy środkowo - wschodniej, którzy nie zobaczyli Slowdive na żywo w 1994 roku. –Piotr Gołąb

posłuchaj »



08Earth, Wind & Fire
My Promise
[Kalimba]

Rok 2013 zapisze się również w annałach jako czas emeryckich powrotów z przytupem. Wielu zapewne zdziwi, że wśród takich diamentów jak "Suit & Tie", "Kissing" czy "Bank Head" znalazło się miejsce dla tej powracającej po 8 latach z nowym wydawnictwem nieodżałowanej kohorty z Chicago (a ty Rodgers, zamiast pałętać się po gościach, nagraj w końcu coś od siebie). Cóż mogę zaradzić, skoro na "My Promise" – najjaśniejszym punkcie świetnej skądinąd płyty Now, Then, Forever, zgadza się dosłownie wszystko. W tym roku mało było tak precyzyjnie wykalkulowanych trzech minut (no dobra, trzech z hakiem). Pomijając bezbłędne wyliczenia w kwestii długości kompozycji "My Promise" to kolejny klasyk Earth, Wind and Fire uszyty na miarę "Let's Groove" czy "Can't Let Go". Zapowiada to już sam początek (obczajcie jaki on jest, paradoksalnie, świeży) z fantastycznym wejściem funkującej gitki i wspaniale powyginaną paradą sekcji dętej (!!!). Wisienką na torcie jest jednak jeden z najlepszych tegorocznych refrenów i zarazem super zażerające kolabo odprężonego wokalu Baileya z chórkowymi akrobacjami. To się nazywa mieć luz w dupie. Thicke i Daft Punk, jeśli serio chcecie tak teraz grać to dzwońcie po korki, ale już! –Jacek Marczuk

posłuchaj »



07Ariel Pink And Jorge Elbrecht
Hang On To Life
[Mexican Summer]

Najlepsze jest to, że "Hang On To Life" naprawdę pokazuje każdego z mocnej strony. Bardziej słychać tu te, które kojarzą się z Rosenbergiem: czyli wygładzony ostatnio Pacyfik z delikatną sugestią stu tysięcy odniesień plus odrobina gotyckich humorów na płaszczyźnie tekstu. Cechy Elbrechta uwypukla raczej "No Real Friend" (a ostatnio już w ogóle przejmuje on kontrolę w "Called To Ring"), ale ten chorus, to jak jest idealny - to przecież w połowie właśnie jego zasługa, najlepszego obecnie speca od płynnych przejść w powalające refreny. To, że premiera singla zeszła się z premierą lata, pozwalało niektórym spojrzeć nań jak na znakomitą wakacyjną piosenkę, czemu brak jednak głębszego uzasadnienia. Utwór podpada raczej pod typ zdarzeń definiujących. Takich, które każdemu przytrafiają się od czasu do czasu, a kiedy to nastąpi – wiadomo od razu. Może to być jakiś dialog, scena filmu, piosenka w samochodzie, błysk, gdy zanurkujesz na sekundę w słonej wodzie, nic wielkiego, fragment, chwila – która później już zawsze będzie kluczem do czegoś zupełnie innego, przetwarzającym neuronem czy porządkującą referencją. Pisał Łukasz, że z pastisz to, zgredzie, wypierdalaj. Racja. Błyskotliwość w wykorzystaniu formy to jedno, udana próba stworzenia kliszy właściwie uniwersalnej, zagęszczającej jakiś tam fragment mojego życia w tym roku, to coś zupełnie innego. –Wawrzyn Kowalski

posłuchaj »



06Sophie
Bipp
[Numbers]

Równie trudno dziś o prywatność w branży muzycznej, co w Internecie, a zagadkowy brytyjski producent kryjący się pod imieniem Sophie stara się nas przekonać, że w przyszłości wcale nie będzie pod tym względem lepiej. Wystarczy rzucić okiem na jego wspaniałą stronę internetową, łączącą w sobie kreatywną dysfunkcjonalność stylu, przypominającą witryny sprzed dwudziestu lat, z futurystyczną oszczędnością komunikatu.

"Bipp", obok "Elle" sztandarowy singiel Sophie, reprodukuje te same napięcia. Gotująca się, wyznaczająca główną oś utworu, linia basu wydaje się ściągać do siebie poszczególne wokalne frazy, stwarzając wrażenie nieustannej, dramatycznej gry sił. To właśnie absolutnie wyjątkowa motoryka – pomimo kumulowania potężnej ilości energii raczej implodująca niż eksplodująca – z jednej strony decyduje o jego przebojowości, z drugiej z kolei sprawia, że to chyba jedyny zeszłoroczny pełnoprawny #banger, do którego po prostu nie da się tańczyć. –Jakub Wencel

posłuchaj »



05Justin Timberlake
Suit & Tie
[RCA]

Stary rok był świadkiem fonograficznych powrotów artystów i zespołów dla swoich estetyk emblematycznych. Wszystkie były co najmniej bardzo dobre. Listę otworzył Justin Timberlake, a żeby nie skrewić, postawił na sprawdzoną współpracę z Timbalandem. No i zabrzmiała nam przyjemnie melodia przeszłości. Zarówno można się tu odnieść do retro-soulowych orkiestracji "Suit & Tie", jak i do złotego okresu Timby - czasów jego precyzyjnie sformatowanych pod pierwsze miejsca list przebojów singli. To znowu tutaj słychać. Autorzy obrali drogę bezpieczną, nie dając się ponieść trendowi polegającemu na dopychaniu detali i maksymalizowaniu brzmienia. Justin zaśpiewał falsetową wersję Curtisa Mayfielda, a Jay-Z, ten prawdziwy z dwóch murzynów, zarapował swoją zwrotkę. To był singiel co się zowie, treściwy, nieprzesadzony w żadnym kierunku, dwóch playboyów w czarno-białym klipie skutecznie zapraszających do świata The 20/20 Experience, którego recepcja miała okazać się jednak nieco bardziej zniuansowana. –Michał Hantke

posłuchaj »



04Kingdom feat. Kelela
Bank Head
[Fade to Mind]

Jeśli "Bank Head" to futurystyczny pop to jego wizja przyszłości wydaje mi się bardzo optymistyczna. Numer Kingdoma jest jednym z najprzyjemniejszych i najcieplejszych kawałków muzyki rozrywkowej zeszłego roku. Brzmi (czas na kliszowe stwierdzenie o muzyce elektronicznej) jak muzyka zrobiona przez roboty, ale to roboty życzliwe człowiekowi. "Bank Head" ma też całkowicie ludzkie serce, czyli emocjonalny, ale nie szarżujący wokal Keleli, która współpracuje z producentami muzyki tanecznej, ale wychowywała się słuchając Tracy Chapman. Jeśli ta piosenka ma być zapowiedzią R&B następnych lat, to zapowiada te trendy najłagodniejsze dla słuchacza. Powyginane i dystopijne muzyczne konstrukty też mają swoje miejsce, ale ten delikatny utwór jest jak zapewnienie, że człowiek i maszyna mogą istnieć w doskonałej harmonii i bardzo dobrze brzmieć przy pierwszej porannej kawie. –Łukasz Konatowicz

posłuchaj »



03Autre Ne Veut
Play By Play
[Software]

Panie Ashin, co za niespodzianka, zostaje Pan niekwestionowanym zwycięzcą karaoke, które pewnej nocy rozegrało się w Pana głowie. Jest Pan jak Antoni Libera, który kiedyś zaprosił nas na warsztaty tłumaczenia poezji Samuela Becketta po to tylko, żeby wyjaśnić zebranym, dlaczego jego tłumaczenie jest najlepszym z możliwych oraz dlaczego nasze są do dupy. Różnica polega na tym, że Pan nie musi ogłaszać werdyktu samouwielbienia, a po odsłuchaniu singla nawet tak bezczelnie rozkładającego na łopatki odczuwa się naprawdę słodką klęskę i jednoznaczne ”I want no other”.

Są dwie możliwości – albo majstersztyk ”Play By Play” zbudowany jest prosto, jasno i klarownie, albo rozgrywa się tam magia potężnego iluzjonisty. Proszę bardzo, 31 sekund intro, zwielokrotniona słodycz miłosnego wyznania, budowanie i łamanie rytmu, dramatyzm w końcu wybuchający i przechodzący w refren bez końca, 45 sekund outro, siema. Kwiecista i staranna stylizacja na r&b oraz soulowe chóry anielskie. A jednak kryje się tam wiele smaczków zaskakujących przy każdym odsłuchu i czyhających na słuchacza przede wszystkim na długiej drodze do refrenu.

Zmysłowość inspirowana podobno przez ”Climax” Ushera, elektroniczne akcenty nieprzypadkowo pachnące jak Ford & Lopatin, wymiana muzycznego neurotyzmu na przystępną atrakcyjność kompozycji, wyciśnięcie potencjału śpiącego w r&b do granic chyba możliwości – to wszystko składa się na wyśmienity singiel, moje pierwsze skojarzenie z muzyką roku 2013. –Monika Riegel

posłuchaj »



02Sorja Morja
Stany
[white label]

Przy okazji ubiegłorocznego podsumowania zachwycaliśmy się dwoma debiutanckimi singlami tego wrocławsko-poznańskiego duetu, kreśląc przy tym – mniej lub bardziej trafne – porównania do Papa Dance. Nawet jeśli były one nieco na wyrost to doskonale odpowiadały biegnącemu w przyszłość wektorowi, jaki mimowolnie, marzycielskim gestem, projektowaliśmy dla Sorji Morji w wyobraźni – oto skromna, enigmatyczna i dysponująca pewną dozą absolutnie unikalnej wrażliwości formacja sięga po sprawdzone receptury ojców i na ich podstawie wypracowuje unikalny, piosenkowy język, którym opowiada fantastyczne, przepięknie opowiedziane historie, wyrażające libidalno-emocjonalne przejścia współczesnych dwudziestokilkulatków. Proste, prawda? Dwa single później (ktoś wymyślił już pojęcie miniaturyzacji historii?) wiedzieliśmy jednak, że tak się na pewno nie wydarzy - kluczem do tajemniczego ogrodu okazała się zaś zagadkowa etykietka "warm wave popu".

"Nowy Utwór" i – szczególnie - "Stany" idą bowiem jeszcze dalej przesuwaniu pola melancholijnej refleksyjności w muzyce, każdą sekundą potwierdzając niesformułowaną jeszcze tezę o powolnym wyczerpywaniu się tradycyjnych środków wyrażania smutku za pomocą dźwięku – pełnych mrocznej pasji wokali, zastygłych w cieniu i mgle grobowych aranżacji; szumów, trzasków, zgrzytów i całej reszty zabiegów służących bądź to do lobotomizacji formuły piosenki, bądź to do jej całkowitego rozsadzenia od wewnątrz.

Bobby Krlic, lepiej znany jako The Haxan Cloak, wraz z ubiegłoroczną płytą Excavation podjął się sformułowania na nowo motywu śmierci w muzyce. Czarną okładkę krążka zdobi grafika powiewającej na tle zachmurzonego nieba szubienicy. Najmroczniejszy kawałek muzyki w 2013 roku? Po raz setny odpalam "Stany" i... chyba jednak nie do końca. W końcu nawet link do kolejno wydanego, "świątecznego" utworu grupy, nazwanego po prostu "Śmierć", umarł. –Jakub Wencel

posłuchaj »



01Ballet School
Heartbeat Overdrive
[Bella Union]

Różne są techniki pisania o swoich ulubionych singlach. Są takie piosenki, o których nie potrafię pisać, jeśli nie lecą gdzieś w tle. Ale są i inne – takie, których słuchając automatycznie odpływam gdzieś daleko i nie potrafię się skupić na niczym innym. "Heartbeat Overdrive" to oczywiście utwór przynależący do tej drugiej kategorii, kliniczne 10.0, jedna z nielicznych piosenek, których słucham tylko i wyłącznie w niemym zachwycie, zapominając na moment o wszystkich problemach tego świata.

Nie chcę rozkładać tej kompozycji na czynniki pierwsze. Przede wszystkim dlatego, że nie umiem, a poza tym i tak lepiej zrobił to Borys w playliście. Korzystając z okazji, że po raz pierwszy piszę na łamach Porcys o dziesiątkowym dla mnie kawałku, chciałbym ugryźć ten temat od innej strony. Zacznijmy od pewnego "ale" – ale o co chodzi z tym, że w wielu zagranicznych portalach próbuje się odnosić ten utwór do 90sowego r&b? Zgłębiałem ten temat długo, ale nie znalazłem żadnego rozwinięcia tej światłej myśli poza takim, że ktoś zestawia wokal Rosie Blair z Mariah Carey. Aha, OK. Z drugiej strony może i nie ma się co dziwić, bo akurat "Heartbeat Overdrive" to jedna z tych piosenek, których nie sposób przypisać do żadnego genre. Żadna łatka nie pasuje mi do tego grania, choć oczywiście duchowe powinowactwo z Cocteau Twins nie może budzić żadnych wątpliwości. Może nawet na tym zasadza się moje uwielbienie dla tej piosenki? Nie wiem, no co ja mogę powiedzieć, znowu wszedł ten fragment od 1:45 do 2:30 i znowu nie wiem jak się nazywam. Jeśli to nie jest to "użądlenie, ukłucie", o którym pisał Barthes, to chyba nic nim nie jest. Borys napisał, że to właśnie w takich momentach rozgrywa się sens muzyki pop. Ja bym powiedział nawet więcej. Parafrazując klasyka: przecież my dzięki takim piosenkom żyliśmy życiem zastępczym w 2013 roku. Z wzruszenia również łamie mi się głos, zatem nie pozostaje nic innego, jak tylko oddać głos do studia Porcys w Warszawie. Halo Wojtku? –Kacper Bartosiak

posłuchaj »


#20–11 #10–1

Listy indywidualne

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)