SPECJALNE - Ranking
100 Polskich Płyt 2000-2009
7 listopada 2010
070Maciej Obara I Can Do It [2009, JAZ Records] Obara w porównaniu z Wasilewskim czy innymi jazzami w zestawieniu to jest ostry wariat. Nagrane w trio I Can Do It z jedynym instrumentem melodycznym w postaci saksofonu altowego Obary to często dzika, szorstka jazda, ciekawsza niż wszystko firmowane w ostatnim czasie nazwiskiem Mikołaja Trzaski ("Morbid"). Oczywiście, przejście przez szkołę Stańki zrobiło swoje, i płytę regularnie kontrapunktują liryczne tematy ala otwierający "True Tone". Są też inspiracje nordyckie (kłaniam się jazzmanom, czasem potrafią uraczyć recenzenta ciekawym, czasem mylnym mrugnięciem oka). Można się spierać, zresztą to w dużej mierze kwestia preferencji, nad wyższością "I can do it" nad późniejszym, nagranym już w międzynarodowym składzie "Four", ale tu wywodzący się z tria RGG Garbowski i Gradziuk brzmią tak soczyście, że stawiam na płytę tria, a nie "special quartet", i klasycznie, co mi zrobicie. –Łukasz Łachecki |
069Grammatik Światła Miasta [2000, T1-Teraz] Sytuacja wygląda tak: w latach zerowych było dwóch polskich producentów hip – hopowych, których jakoś kojarzył niezagłębiony w tematycę odbiorca. Tym, którym nie był Emade był Noon, chwalony za talent, ambicje i światowy poziom. I bardzo słusznie, posłuchajcie tylko Świateł Miasta, drugiego longplaya, przy którym pracował (a miał wtedy tylko 21 lat!). Między szumem wiatru na końcu i początku płyty, Noon rozpostarł nocną miejską panoramę z sampli i futurystycznej produkcji, czterdzieści sześć minut muzyki tak subtelnej i dopracowanej, jak cokolwiek wydanego w poprzedniej dekadzie. Subtelny za to nie był rap Eldo i Jotuze, którzy brzmią, jakby ani razu nie uśmiechnęli się przy nagrywaniu Świateł Miasta. Niemal każde otwarcie ust raperów Grammatika kończy się kaznodziejstwem, teksty są przeintelektualizowane, flow sztywniackie. Ale, aaaaaaaaaaale, ten zgrzyt brzmi dobrze, to właśnie on czynił Grammatika, Grammatikiem. Raperzy ciągnęli w swoją stronę, producent w swoją, i w wkrótce ich drogi się rozeszły, słuchanie ostatniego zapisu ich zmagań jest wzruszające. –Łukasz Konatowicz |
068Leszek Możdżer Piano [2004, Arms] Nauczony doświadczeniem, wiem że twoja matka kupowałaby Możdżera, zwłaszcza 6 lat temu kiedy to nasz eksportowy pianista zgarnął wszystkie krajowe nagrody, w tym nawet jakieś Wiktory. Miłość to za mało jak widać, bowiem żeby należycie doceniły cię salony musisz nagrać album w opustoszałym klasztorze służącym za ośrodek dla psychicznie chorych, a najlepiej jeszcze album audiofilski i z wieśniacką okładką. No i może tyle o otoczce, bo sama płyta niekiepska. Nie ma co się krzywić, gdyż ta seria barwnych, jazzowych nieco jarrettowskich impresji upstrzonych charakterystycznymi dla Leszka preparacjami fortepianu oraz efektownymi, zapadającymi w pamięć frazami melodyjnymi może budzić podziw, mój budzi. Szczególnie lubię ciut bolerowskie ''Exploris'' jak i intrygującą interpretację ''So What'' Davisa. Okażcie tej płycie trochę serca, bo warto. –Wojciech Sawicki |
067Świetliki Złe Misie [2001, Universal] Krakowscy finest z płyty na płytę dostarczali mniej kabaretu, humoru, bluzgów, zgrywów i parodii – na rzecz klimatów czysto muzycznych, "bez jaj". Już Perły Przed Wieprze zapowiadały maturację i zwrot w kierunku działania na poważnie, ale tam humor przenikał się z ciężkimi rozkminami. Na Złych Misiach nie znajdziemy żadnego kolejnego "Czary Mary" czy "Odcisków", o "Grdyce Indyka" albo "Tata Mięso" nawet nie wspominając. Zamiast tego otrzymaliśmy dzieło starannie dojrzewającego zespołu parającego się łączeniem poruszających melodeklamacji z komplikacjami rytmicznymi i artykulacyjnymi. Otwierająca całość pierwsza część utworu tytułowego to być może najlepsza "na serio" rzecz, jaką popełnił zespół pieśni i tańca Świetliki. Bawi "z dupy" sample z PJ Harvey na 2:09 we "Freeeedom". Słuchanie fragmentu "Elektry" Sofoklesa w opracowaniu na zespół post-rockowy z recytującym frontmanem to nie lada atrakcja (a "skąd ja się wziąłem w tej opowieści?" = mega wstrząsająca puenta). W drugiej części albumu poeta Świetlicki sięga po kilka wierszy ze swojego zbiorku Czynny Do Odwołania. One same są tak dobre, że wystarczyłoby je po prostu przeczytać, aby uzyskać pożądany efekt pełnego skupienia odbiorcy, ale muzyczna oprawa Dyducha, Radziszewskiego i Piotrowicza idealnie dopełnia je hipnotycznymi, choć permanentnie ewoluującymi mgiełkami, gdzie zaciera się umowna granica między dźwiękowym tłem, a przemyślanymi kompozycjami o własnej dramaturgii. Intrygują podszyte egzystencjalnym niepokojem "Gadanie / Golenie", rozklejony i leniwy wstęp "Leżenia" (jakby preludium do późniejszej o 5 lat "Filandii"), urokliwie harmonicznie rozegrane szczytowanie "Kochania" czy symetryczny trans "Ćwierkania". Złe Misie swoją elegancją przypominają o pięknym atrybucie poezji – niesamowitej zdolności tego medium do koncentracji, sfocusowania uwagi, kondensacji treściowej rozłożonej na precyzyjnie rozplanowane akcenty. Brak tu "hitów" na miarę "Odcisków", "Oplutego" lub "Przed Wyborami", ale gdyby za kryterium oceny przyjmować długodystansową "mądrość", a nie natychmiastowy szok poznawczy, to czwarty album grupy uznałbym za jej najmocniejszy. –Borys Dejnarowicz |
066Cezary Duchnowski Triady [2002, Warszawska Jesień] O tym, że muzyka komputerowa paradoksalnie nie jest najświeższą gałęzią współczesnej kompozycji, możemy się przekonywać na własne oczy za każdym razem, kiedy radiowa Dwójka lub okoliczne sale koncertowe dostarczą nam tylko okazji. Jak to zwykle bywa, w wielu przypadkach to tylko pozory, bo akademicy za nic mają sobie aktualizowanie cyfrycznej faktury i stosowanie się do kanonów klubowych. Duchnowski jednak nie ma nawet tego małego problemu anachronizmu – w przeciwieństwie do "młodych, zdolnych, z wielkich miast", którzy ochoczo głowią ściany dopiero co zdobytą licencją na grzebanie w MSP, najwyraźniej doskonale wie co robi. Napisane na zamówienie Warszawskiej Jesieni Triady na orkiestrę smyków i komputer są rezolutnym przykładem na to, że da się napisać przebojową prackę dla najważniejszego festiwalu w kraju i okolicach; że szarpanina strunowych zgrzytów i płynnie metalicznych reprezentacji prostych algorytmów nie musi być tylko wprawką do Xenakisa. Kiedy odwołania do klasycznej awangardy pisków i trzasków, powtarzane kolistymi interwałami dochodzą (!) do brutalnego środka, w którym graf smyczków przedstawia więcej węzłów niż przeciętny czytelnik Porcys ma znajomych na Facebooku, podskórnie oczekujemy, że sam kompozytor przerwie wykonanie, chwyci mikrofon i zapijaczonym głosem załka: "Ja wam dam harmonię, skurwysyny! Ja wam zaraz pokażę sonoryzm". Do niczego takiego nie dochodzi. Co więcej, po chwili szoku wywołanego buldożerowym akcentowaniem rytmu (?), strukturę schładza ambientowa mgiełka (powiedzmy, że antyteza właśnie doświadczonego napierdalania), prowadząca wprost do post-romantycznego segmentu orkiestry. Oklaski. Niby nie powinno się tego słuchać w czasie rzeczywistym, ale jednak narracja napięcia dostarcza zbyt wiele radości. –Mateusz Jędras |
065Dizkret Praktik IQ [2002, KonkreT-Dilpak] Dizkret, znany miłośnikom genre z kultowej formacji Stare Miasto, to MC obdarzony unikatową, natychmiast rozpoznawalną, deczko nerwową manierą – wypluwa z siebie zgłoski olewawczo, nonszalancko i zarazem w pewien naturalnie bossowski, opanowany, samo-kontrolowany sposób. Dziwne. Dodatkowo zdarza mu się (bardzo po "warszawsku") "zjadać" końcówki wyrazów, co wzmaga wrażenie zobojętnienia i zdystansowania narratora od wypowiadanych słów. Ale właśnie dlatego, że Kret nie jest "needy", to trudno oderwać się od jego opowieści. On się nie narzuca, nie krzyczy, nie przekonuje do siebie – i dlatego chcemy go dalej słuchać. Bo to nam zależy, a nie jemu. Przy uważnym oglądzie jego nawijki zdradzają kompetentny, świadomy, wyrazisty flow. Żaden inny producent nie dałby mu tyle, co Praktik – maestro przyczajonych, kontemplacyjnych, czułych, jazzowych loopów spod znaku Soulquarians. Z powyższych powodów wspólny projekt obu panów to wydarzenie bezprecedensowe na krajowym podwórku. Inna sprawa, że chociaż naszpikowana kapitalnymi momentami ("Idę Dalej" z otwierającym panczem "Nie lubisz mnie bo twoja panna mnie słucha / I nagrałeś pięć demówek / Ale każda ssie fiuta", "Hip Hop" z "dyskretnie" przemyconym nawiązaniem do "Sky's The Limit" czy przywołujące Jazzmatazz bądź Tribe'ów kolektywne chwalenie się wraz z gośćmi w funkującym "Braggadocio"), płyta nie jest pozbawiona skuch i pomyłek: toporny refren Gutka w "Zburzyć Mur", zmierzający donikąd molowy podkład "Jednego Życia" albo adekwatnie do tytułu, lecz zbyt infantylnie narastające "Tempo" psują rewelacyjnie zapowiadające się kawały. Wszystkie te zarzuty bledną jednak w obliczu utworu, bez którego każda dyskusja o IQ nie ma sensu, czyli "3", prawdopodobnie najwybitniejszego literacko fragmentu w dziejach polskiego rapu. Jak większość wiekopomnych tekstów kultury, "3" funkcjonuje na kilku poziomach. Biorąc bezpośrednio, to zasadzona na melancholijnym, smutnawym, chill-dżezawym bicie, błyskotliwie zinterpretowana sklejka trzech krótkich nowelek o krótkich, acz nieudanych przygodach z dziewczynami – modelową pozerką-artystką, yuppie i bananówą – poruszająca już na gruncie dokumentalnym, a to dzięki obserwacji bogatej w detale celnie definiującą epokę ("Kiedyś było – wejść nie możesz / Po pół roku byłem w środku, bo hip-hop jest w modzie", "By dotrzeć do niej używał słów kluczy / Prada, Dolce Gabbana lub Gucci" etc.). Na drugiej płaszczyźnie mamy popis posługiwania się środkami stylu, świetne operowanie techniką i nieszablonowe pomysły semantyczne wykorzystane do wydobycia maksimum znaczeń ("Wytrzymaliśmy 100 dni ze sobą w sumie / Nawet nie wiem co było przeszkodą w sumie"). Trzeci, ujawniający się najpóźniej, wymiar "3" to jego wydźwięk filozoficzny. Jeśli Debussy mawiał, że "muzyka to przestrzeń między nutami", to tu Dizkret stosuje subtelny zabieg ze szkoły Różewicza – wydobywając najważniejsze z tego, co nieobecne explicite. Zagubiona partia saksofonu "dopowiada" brakującą, czwartą zwrotkę niczym "podsumowujące" fabułkę sola na koniec piosenek Steely Dan. Każdy sam może sobie uzupełnić ten element o własny "morał", ale nie ulega wątpliwości, że prawda, którą przekazuje tu, między wierszami, w domyśle, w niedopowiedzeniu, Dizkret, jest ponadczasowa, uniwersalna i esencjonalna. Dotyka spraw wspólnych nam wszystkich – wpisanej w los nieuchronnej samotności "egzystencjalnej" każdego człowieka oraz koniecznego, zdeterminowanego w relacjach międzyludzkich stopnia "niedopasowania" do drugiej osoby – za pomocą skutecznej projekcji i metaforyzacji osobistego, jednostkowego doświadczenia. Nie udało się, i już się pewnie nie uda, żadnemu rodzimemu reprezentantowi gatunku przebić głębi i szlachetnej rezygnacji tego numeru. Za wiele dekad, kiedy w Polsce hip-hop już "nie będzie w modzie", "3" pozostanie w kanonie polskiej muzyki. Stąd też niewyczerpana, stoicka moc i pomnikowy blask nagrania promieniują na całe IQ, zapewniając mu status absolutnej klasyki. –Borys Dejnarowicz |
064Starzy Singers Takie Jest C'est La Vie [2005, Lado ABC] Takie Jest C’est La Vie to najgorsza płyta Starych. Nie zmienia to jednak faktu, że jest w tym rankingu konieczna. Tuszę, że przynajmniej Ombreola znana jest tutaj przez nas wszystkich, a przy tym równie szeroko lubiana, bo gdyby pojawiła się w tej dekadzie, zapewne spokojnie dychałaby jak dyszel w pierwszej dysze dzięki odcedzeniu czerstwości z polskiego punka i sklejeniu na jego bazie całkiem nowej jakości - rdzennie polskiej, oryginalnej i świeżej, jakkolwiek sztampowo by to nie brzmiało. Można by Starych omawiać także w opozycji do polskiej tradycji zespołów "robiących sobie jaja", ale gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Nasielsk. Swoją drogą na trzeciej płycie jaja dojrzały, a więc trochę opadły, straciły część potencjału młodocianego rozpłodu, a zaczęły służyć rozrachunkom z pojawiającymi się łysinami i śladami ogólnego rozczarowania tym świata łez padołem, że wspomnę tylko utwory "Włos" czy "Będzie Ciekawie" i absurdem mnie nie zwiodą, bo przecież widzę. Z drugiej jednak strony co nieco zostało, bo "Dziamdzia" jest dla mnie jednym z ich najlepszych kawałków w ogóle, a więc z debiutu czy Rock-A-Bubu - mówiąc delikatnie - by nie odstawała. Jest zmiana, są bardziej rozbudowane kompozycje, początek "Freudowskiej Pomyłki: jakby dekonstruuje Pavement, ale rozpierdolu jest mniej. Nadal są to jednak Starzy Singers, a ja jestem błyskotliwy jak jeden maharadża / który tańczył boogie / ale najbardziej lubił palić szlu-ga-od-szlu-gi. –Radek Pulkowski |
063Homosapiens Big Frank [2002, Sissy] Polska scena gitarowa brakiem luzu stoi. Każdy chce być fajny i każdy opracowuje kolejne koncepcje mające tę fajność zapewnić. Nie zawiązanie sznurowadła i wyrzucenie grzebienia nie pomaga. Jeszcze gorzej, jeśli wiarygodności riffom i skomleniom dodawać ma przekaz. Polityczny (pro lub anty), romantyczny, historyczny, hedonistyczny...Rzyg, tymczasem jeden rzut uchem na dowolny fragment Dużego Franciszka i wiadomo, że tym panom niespecjalnie zależy. A że przy okazji nie jeden zachodni krytyk pomyliłby ich z "jakąś świetną płytą" Eels to spoko...Ale jakby żaden nie pomylił to tez okej. Co to jest w ogóle to Eels? –Jędrzej Michalak |
062Mehico Filu Filu [2008, Burdmedia] Nigdy chyba nie pojadę do Meksyku, ale to nic, gdyż dwa lata temu to Meksyk przyjechał do mnie. Szkoda tylko, że od początku wydał mi się on dość lipny, bo kto to widział żeby w Acapulco tak piździło i żeby zamiast Tequily do gardła lała się Wyborowa, na dodatek w samotności przed wyszczerbionym lustrem. Najpewniej zatem żaden z autorów tej płyty także nigdy tam nie był. Bydgoski band za to w małym palcu ma klasyczne, post-rockowe patenty, na lekcjach z historii emo i indie rocka też zapewne nikt z nich nie przysypiał. Ten krążek dość nieoczekiwanie wprawił mnie w zakłopotanie, bo myślałem że za stary już jestem na wyniośle smutnego post-rocka, zwłaszcza z wyjącą panną na majku. ''Matematyka to nie ma technika. Moja tematyka matematyki nie dotyka" – a jednak wbrew wszystkiemu materiał zamieszczony na Filu Filu zażera jak diabli. Największa siła Mehico tkwi w precyzyjnym, szalenie inteligentnym songwritingu i obezwładniającym openerze. A że czasami tu i ówdzie wkrada się trochę monotonii? No cóż, "wszystko ma swoje priorytety, niestety, wszystko ma swoje wady, zalety''. –Wojciech Sawicki |
061Eldo 27 [2007, MyMusic] Tak sobie wróciłem do czwartego studyjnego albumu w dyskografii Leszka po dłuższej przerwie i przyznaję z niemałym wstydem, że chyba zdążyłem trochę zapomnieć jak zacna to propozycja. Tak na dobrą sprawę wszystko na 27 świetnie ze sobą współgra - inteligentne, niekiedy gorzkie teksty celnie puentujące polską rzeczywistość i świeże podkłady, za które odpowiadają tacy gracze jak Flamaster, Kixnare czy Webber, a nad wszystkim unosi się jedyny w swoim rodzaju stołeczny klimat. Tak, nie znając dobrze Warszawy słuchacz wbrew pozorom trochę traci, bo kojarząc miejsca opisywane przez rapera w niektórych utworach te opowieści dodatkowo zyskują w odbiorze, ale i bez tego trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości co do ich jakości. Jednak największe wrażenie robi ten gorzki komentarz na temat współczesności - to nie jest typowe czcze pierdolenie frustrata na zasadzie, że "kiedyś było lepiej bo było lepiej" - Eldoka opiera swój osąd na bardzo konkretnych argumentach, z którymi ciężko polemizować. Dostaje się głupim gimnazjalistom, tępym nastolatkom ślepo odgapiającym modne zachodnie wzorce, a to tylko pierwsze z brzegu przykłady, bo analiza stanu społeczeństwa w wykonaniu rapera sięga głębiej. Ale na 27 Eldo pokazuje też inne oblicze - zwłaszcza w jadącym na kapitalnym samplu z Dramatics And The Dells "I'm In Love" i ciężko go za te "rozważne i romantyczne" słowa nie polubić. Moja natura malkontenta chciałaby znaleźć jakieś ujście w tym opisie, ale poważnie, tu się nie ma do czego przyczepić. Można mieć różne zastrzeżenia do osoby Eldo, ale 27 podejrzanie znakomicie znosi próbę czasu. Zatem - cieszmy się. –Kacper Bartosiak |
#100-91 #90-81 #80-71 #70-61 #60-51 #50-41 #40-31 #30-21 #20-11 #10-1
Listy indywidualne