Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
-
W - Krótka Piłka - Albumy
-
Westkust Last Forever
(4 czerwca 2015)Srogo się zawiodłem tym albumem. Brawurowe melodie "Swirl" zapowiadały rzeczy wielkie w shoegaze’owej skali roku, a tymczasem mam wrażenie, że Szwedzi na tym półgodzinnym krążku grają w kółko jedną piosenkę i to na dodatek umiarkowanie lotną. Wciąż te same progresje, wciąż te same twee-popowe hooki nudzące się po jednym odsłuchu i kupa energii, która nie znalazła dla siebie kupy pomysłów. Wiadomo – w kilku miejscach ("0700", "Dishwasher") chce się rzec "fajne", ale w ogólnym rozrachunku nie ma tu nic nadzwyczajnego i ostatecznie po Last Forever pozostanie mi jedynie promujący singiel i nieprzyjemne uczucie goryczy w ustach. –W.Chełmecki
-
Vanessa White Chapter One (EP)
(1 kwietnia 2016)Może The Saturdays nie cieszyły się nigdy w Polsce aż taką popularnością co inne brytyjskie girlsbandy, jak chociażby Sugababes, ale doczekały się wzmianki w "Fakcie", co o jakimś sukcesie świadczy. Od jakiegoś czasu odpoczywają i wstrzymują się z wydaniem kolejnego albumu. Okres przerwy dobrze wykorzystała jedna z Sobótek – Vanessa White. Ze względu na szeroką skalę głosu pozostałe dziewczyny nazywały ją swoją Christiną Aguilerą. Teraz Vanessa postanowiła dać upust swoim namiętnościom do R&B.
Chapter One to [chwilowe?] pożegnanie Vanessy z dance–popem. Jeśli pokochaliście ją w czasach, gdy razem z The Saturdays supportowała Jonas Brothers, jej solowa EP–ka może sprawić, że spadną wam kapcie. Tutaj Brytyjka raczej składa ukłony dla Janet Jackson czy Brandy. Ale nie jest to jakieś revivalowe wydawnictwo, świeżości dodają mu też featuringi – jak np. raper Wretch 32 w "Lipstick Kisses". Z kolei w "Relationship Goals" znajdziemy polski pierwiastek – Chloe Martini. Wkład utalentowanej ciechanowskiej beatmakerki jest niezaprzeczalny, wsparła White swoim wrodzonym wyczuciem do zlepiania dźwięków, czyniąc kawałek najmocniejszym punktem EP–ki.
Chapter One wydaje się być dowodem na to, że kiedyś każda dziewczyna w końcu dorasta i przestają ją bawić piosenki o szukaniu miłości na dysotece. –A.Kania
-
Wilco Star Wars
(14 października 2015)Nie jest to może kolejne Summerteeth, ani tym bardziej kultowe Yankee Hotel Foxtrot, jednak trzeba przyznać, że Jeff Tweedy i spóła od lat konsekwentnie grają swoje i cały czas im to wychodzi. Głos Jeffa wzrusza mnie zresztą od zawsze, ale to temat na osobną dyskusję. Dziewiąta propozycja wydawnicza pochodzących z Wietrznego Miasta muzyków to kolejna dawka rasowego alt-country z domieszką indie popu i choć gdzieniegdzie Amerykanie przynudzają i cały czas bazują na minionych doświadczeniach (raczej nie spodziewajcie się niespodziewanego), to i tak mogą wpisać sobie do CV kilka kolejnych bardzo dobrych piosenek. Wzruszające "You Satellite”, ożywczy, stający w szranki z "War On War” "Random Name Generator” czy czułe "Magnetized” – to tylko pierwsze z brzegu przykłady. I mimo że całość trwa niecałe 34 minuty, to jestem pewien, że ich Star Wars okażą się tymi najbardziej wartymi odnotowania w tym roku. –J.Marczuk
-
Wilco Schmilco
(30 września 2016)Nie tego spodziewałem się po dziesiątym regularnym wydawnictwie Wilco. Tytuł i okładka sugerowały raczej jakiś album-żart z ironicznym humorem podstarzałego nauczyciela, za to Tweedy zaserwował nam w zdecydowanej większości wyciszoną wycieczkę w przeszłość, w której dowcip pojawia się od wielkiego dzwonu. Płyta znacząco różni się również od ostatniej propozycji Amerykanów. Na Star Wars przesterowane gitki cięły w każdą stronę, na Schmilco Tweedy z rzadka odstawia swojego akustyka. Po łagodnym, nostalgicznym starcie, rozruszać próbuje nas galopująca perkusja w "Cry All Day", ale tak na dobrą sprawę pierwszym ciekawszym utworem jest "Someone To Lose" z tańczącym basem w zwrotce. Takich momentów na płycie jest jednak zdecydowanie za mało (jeszcze obiecujący, ale jakby niedokończony "Locator") i przez większość czasu Wilco jadą na własnych, sprawdzonych, alt-rockowych patentach, co nawet przy zwartym, półgodzinnym albumie trochę nudzi. –S.Kuczok
-
Wiley Godfather
(9 lutego 2017)"That's when I start promising the world to a brand new girl I don't even know yet", ale gdy spojrzała prawdzie w oczy: raczej zawód. W porównaniu do zeszłorocznej płyty Skepty, znakomitej i walczącej do końca o miejsce w pierwszej dziesiątce naszej listy rocznej, Godfather oferuje jedynie blade wariacje na temat grime'u. Otrzymujemy zestaw podobnie brzmiących tracków, odartych z przebojowości i mocarnych wersów. W sukurs przychodzą potężne linie basu, ale to niewielkie pocieszenie. W zasadzie wybijają się jedynie "U Were Always, Pt.2", który – co symptomatyczne – niewiele ma wspólnego z klasyczną muzyką pirackich rozgłośni radiowych w Londynie, i pędzący na złamanie karku "Back With The Banger". "Lips any girls"? Możliwe, nawet jeżeli noszą teraz na ręce Rolexa, który kiedyś należał do mnie, ale przeciętny grime na mojej liście roku? Nah, that's not me. –P.Wycisło
-
Wilson Tanner 69
(10 maja 2016)69 to owoc współpracy Andrew Wilsona aka A.r.t. Wilson oraz Johna Tannera znanego lepiej jako Eleventeen Eston. Panowie spiknęli się razem i stworzyli trochę ponad półgodzinny zestaw sennych, relaksujących, pastelowych, ciepłych ambientowych impresji, w które wsiąka się od samego początku. Wilson odpowiada za klawisze oraz perkusję, a Tanner dopowiada swoje za pomocą gitary i klarnetu, a oprócz tego obaj muzycy mają blisko siebie syntezatory. I dzięki tej konfiguracji słuchanie krążka co krok pozwala na rozmarzenie: zaczynając od krótkiego fragmentu do kontemplacji wschodu słońca "Sun Room", przez bardzo Enowski w wyrazie, intymny "Long Water", po lekko muskający aurę Popol Vuh "Befor Lotus".
W dalszym ciągu duet prowadzi zapoczątkowaną na wstępie narrację, koncentrując się na uspokajającym ambiencie, który co chwilę przywołuje ostatnie utwory z Low ("Pilot") czy nawet osobiste litanie Talk Talk ("Tray Tail"). Posłuchajcie, bo ten album nie tylko pozwoli wam na chwilę odpoczynku, ale posłuchajcie dlatego, że to po prostu piękna rzecz. −T.Skowyra
-
Wini Głodny Duch
(19 maja 2015)Kolejny raz (po Essa Sound…/Bóg Jest Miłością) bliźniaczy patent – dwupłytowe wydawnictwo i zauważalny dysonans pomiędzy treścią pierwszego krążka a tematyką drugiego. Mówiąc najprościej – swawolna teologia, narkotyczny messiah-rap na pierwszorzędnych bitach Matheo w wersji XXL (dosłownie). Szalikowcy szczecińskiego gracza będą wniebowzięci. Malkontentów natomiast zniechęci długość omawianego materiału, bo auto-tune'owane ćpuńskie jazdy Winicjusza to zdecydowanie nie sielskie dożynki powiatu kaliskiego. Dzisiejszy Wini to już nie ta sama charakterystyczna dla poprzednich płyt pokręcona weiningerowska mizoginia, której nie powstydziłby się sam Świntuch (w moim odczuciu Tymon zawsze stanowił dla reprezentanta Stoprocent swoistą inspirację). Teraz mamy po jednej stronie przede wszystkim bogate w metafizyczne melodeklamacje sacrum-piosenki: "Głodny Duch", "40 Dni", "Przepraszam Boże", "Proszę Cię Boże", zestawione na zasadzie kontrastu z kolejnymi dziesięcioma stricte imprezowymi bengerami, dla których słowa kluczowe to: rapujący freak-impertynent, arogancja, buńczuczność, inteligentny prymitywizm. Dodajmy do tego jeszcze kilka bombowych, nietuzinkowo złożonych indeksów traktujących o szeroko pojętej kondycji świata i egzystującego w nim społeczeństwa. Ponoć każdy mężczyzna przeżywa kryzys wieku średniego na swój sposób, ale Bartków zdecydowanie wymyka się wszelakim kategoryzacjom. Stąd jeśli kochasz tę postać, kciuk w górę. Nie przepadasz? Oczywisty minus. Z mojej strony ten pozbawiony ryzyka osądu złoty środek. –W.Tyczka
-
Wolves in the Throne Room Thrice Woven
(30 października 2017)Krótko po wydaniu świetnego Celestial Lineage Wilki rozpoczęły powolny proces zadomawiania się w coraz to bardziej ryzykownych (tutaj wjeżdża kwestia arbitralnego "dobrego smaku") gatunkach muzycznych. Flirt z analogową elektroniką sprzed kilku dekad (Celestite) odbijał się czkawką przez dobre trzy lata, a i "karczmiane" przygrywanie Jaskiera nie otworzyło tegorocznego Thrice Woven z należytym przytupem. Obawy, niestety nie rozwiane pierwszym pompatycznym gitarowym tremolo, narastały aż do patetycznego, choralnego momentu "Born from the Serpent's Eye". Brodaty folk, zaśpiew Anny von Hausswolff i wyeksploatowane riffy miały stać się domeną zrewolucjonizowanych Wolves in the Throne Room? Meh. Na szczęście z pomocą przybył Steve Von Till z Neurosis i nieco potrząsnął gośćmi, którzy trochę za bardzo zasiedzieli się we własnych progach. "The Old Ones Are With Us", mimo że czarne, deklamowane, ograne na przedpotopowym blacku, to wciąż łapie, a "Angrboda" od 1:33 gwarantuje kciuk w górę. I choć jest bardziej "tradycyjnie", wszystko brzmi jak interludium do prawdziwych Wilków, których poznaliśmy kilka lat wcześniej, to Thrice Woven z nowym gitarzystą słucha się bez wstydu. –W.Tyczka