Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
-
L - Krótka Piłka - Albumy
-
Leviathan Scar Sighted
(24 kwietnia 2015)Trochę mi zajęło wgryzanie się w tę kolczastą płytę. Ostatecznie jednak, gdy "scaliłem rozproszoną wiedzę", to ukazały się nareszcie wszystkie "przerażające perspektywy". Jef Whitehead wrócił do całkiem przedwiecznej formy. Nie będę was zadręczać opowieściami o grzechu i występkach typa, bo o tym traktuje każda pierwsza recenzja, poza tym o zawirowanych losach chłopaka z okładki Skate Or Die powstawały już filmy. W kontekście eonów ważne jest to, że po kilku średniej jakości nagrywkach, a zaliczam do nich dwa ostatnie albumy pod tym MONIKEREM, Scar Sighted znów oferuje skrzydlate rozpasanie Tentacles Of Whorror przesycone dodatkowo niepokojącą atmosferą znaną z Lurker Of Chalice. Jest to ten rodzaj kalifornijskiego blacku, który Wrest sam pomógł ukonstytuować na Verräter, lecz z nieco mniej niewyraźnym brzmieniem (Billy Anderson i Sanford Parker). Black żywiący się kontrastem, przemykający gdzieś w ostrym słońcu i rozłożony w plamach ambientowego cienia. Sporo powiedziano przy okazji o demonach: osobistych i tych z głębin czeluści. Rzeczywiście trudno przejść do porządku DZIENNEGO nad tym lovecraftiańskim skrzywieniem. Houellebecq nieźle uchwycił zanurzenie Lovecrafta w dźwięku – te wszystkie mlaskania, charkoty, rzężenia, które doprowadzały jego prozę na skraj onomatopeicznego obłędu. To ten sam pierwiastek. Skrzek, krzyk, szelest, naśladowanie i zwielokrotnienie echa w korytarzach starożytnych piramid. –W.Kowalski
-
Lido Everything
(18 października 2016)Nie będę ukrywał i od razu na wstępie napiszę, że debiut norweskiego producenta (oczywiście pod aliasem Lido, bo już wcześniej wydawał on długograje jako LidoLido, heh) okazuje się rozczarowaniem. Nie jest to porażka na całej linii, ale mając w pamięci EP-kę I Love You oraz nagraną z Canblasterem małą płytkę Superspeed, liczyłem na kolejny rozdział wymiatania na future-bass-beatowym polu. Tymczasem Peder Losnegård nie zaskakuje właściwie niczym – jasne, realizacja wałków pierwsza klasa, doceniam trzymające poziom "Murder" z ciekawym igraniem smyczkowymi motywami czy "Crazy" przemycający ten sam ładunek chorej chwytliwości znany z wcześniejszych sztosów oraz kilka fragmentów rozsianych po Everything (rozwiązanie "Angel", środek "Catharsis"), ale większość indeksów to niestety produkcje noszące znamiona kreatywnego wypalenia. Pomijam już to, że nie spodziewałbym się po Lido takiego nudziarstwa jak "You Lost Your Keys" – kaman, ziom, kilka akordów na fortepianie nie zrobi z ciebie Jamesa Blake'a. Ostatecznie więc płytka jest zaledwie "okej" i wątpię, abym w przyszłości wracał do niej z przyjemnością. W końcu lepiej odpalić sobie "Money" albo "Superspeed". –T.Skowyra
-
Lil Baby & Gunna Drip Harder
(7 listopada 2018)Wystarczy chwila i już wiadomo, że ziomeczki grają w tej samej stylistycznej lidze, co ich patron Thugger. A skoro Młody Zbój mocno zbastował z tematem, to warto posłuchać Drip Harder, bo w tym roku ukazało się niewiele tak równych trapowych materiałów (przynajmniej tak wychodzi z moich obliczeń). Tu właściwie każdy track jest do rzeczy, Lil Baby i Gunna (zwłaszcza melodyjne flow tego kolesia zdobyło moją uwagę) uzupełniają się znakomicie na zgrabnych i całkiem wymyślnych podkładach (które dogląda zza konsolety niejaki Turbo z ekipą). Znajdziecie tu coś ze stylówki Playboia Cartiego ("Business Is Business" lub "Deep End"), jest miejsce na smutno-depresyjne joity w typie Future'a ("Belly"), pojawiają się echa nagrywek Lil Uziego ("Style Stealer"), a nawet niemal cloud-rap ("Seals Pills" z rozmarzonym bitem Playmakers). Chyba najbardziej thuggerowym kawałkiem w zestawie (a mamy przecież "My Jeans") jest tytułowy "Drip Harder" z zacinającym się samplem gitary. Dla mnie to w zupełności wystarczy, więc z przyjemnością rekomenduję odsłuch, jeśli jeszcze nie mieliście okazji. –T.Skowyra
-
Lil Keed Long Live Mexico
(24 września 2019)"Know what's crazy? This shit is just all a dream". Jesteśmy uzależnieni od produkcji Pi'erre'a Bourne. Chwalimy Playboia Cartiego. Słuchamy w opór dużo Future'a. Zachwycamy się Thuggerem. I słusznie. I bardzo dobrze. Tak powinno być. Ale nie zapominajmy o MŁODYCH WILKACH trapu, bo z nimi nigdy nic nie wiadomo. Weźmy na przykład Lil Keeda – na karku zaledwie 21 lat, a na koncie już 4 mixtape'y (zwłaszcza przy Keed Talk to 'Em zatrzymałem się na dłużej, ale nic nie poradzę, gdy słyszę takie wałeczki jak "Player", "Nameless", "Balenciaga" czy "Blackout"), debiutancki album i przyszłość przed sobą. Long Live Mexico to właściwie obowiązkowa pozycja dla fanów ambientowego trapu, bo nie dość, że Render nawija tu jak wariat (to taka nowa wersja Thuggera), to jeszcze doskonale dobiera podkłady (lista producentów to też niezły rozpierdol). Godzina ze streamem na Spoti ucieka w zastraszającym tempie, więc trzeba mocno uważać. Ze swojej strony mogę jedynie wskazać kilku moich faworytów: utkany z punktowego synthu "Rockstar", pulsujący trap-narkotyk "Million Dollar Mansion" od pana Bourne'a, skondensowany do dwóch minut "HBS" z chorym podkładem brzmiącym jak komputerowa awaria, skryty za brunatną chmurą "Pass It Out" ulepiony przez samego Metro Boomina, zatopiony w oparach dymu "Higher N Higher", czy całkowicie pokurwiony słodki pop-trapowy koszmar "Just A Dream". A i closer też W DECHĘ. Polecam, ale mam nadzieję, że słuchacie już od wakacji. –T.Skowyra
-
Lindstrøm It's Alright Between Us As It Is
(15 listopada 2017)Hans-Peter Lindstrøm to już od lat sprawdzona marka w dziedzinie nowego space-disco, więc każdy kolejny materiał przezeń nagrany zdecydowanie warto sprawdzić. Na It's Alright Between Us As It Is norweski producent nie serwuje pokręconych eksperymentów w duchu Six Cups Of Rebel, ani też nie nawiązuje do epickich suit z Where You Go I Go Too – raczej podąża w kierunku sprawdzonym na Smalhans (stylistycznie "Tensions" to wręcz utwór wyjęty z tej płyty), czyli proponuje dance-pop przefiltrowany przez typowe dla niego, syntezatorowe nu-disco. Czy to źle? Na pewno ci, którzy oczekiwali jakiegoś zwrotu w optyce Lindstrøma będą zawiedzeni, jednak solidność i pewna klasa nie pozwala na lekkomyślną krytykę krążka. To wciąż zestaw całkiem grywalnych tracków, z których da się wyłowić pełnoprawne highlighty (na przykład lekko nawiedzony dance "Bungl (Like A Ghost)" z gościnnym wokalem Jenny Hval czy przypominający stare psychodeliczne numery Chemical Brothers "Drift"), który może nie powala, ale jednak utrzymuje solidny poziom. –T.Skowyra
-
Lindstrøm Windings (EP)
(6 września 2016)Jest coś wyjątkowo urzekającego w dziecięcej fantazji, z jaka napisano tę EP-kę. Mamy tu do czynienia z trzema kompozycjami, które bez cienia sarkazmu nawiązują do kosmicznego disco sprzed kilkudziesięciu lat. Słuchając skandynawskiego retrofuturyzmu przenosimy się w cudownie kiczowaty świat gwiezdnych podbojów, międzyplanetarnych pościgów i cyberiady spod znaku ZX Spectrum. Najlepsze, że nie czuć w tym wszystkim ani krzty cynizmu. To jest po prostu taki rodzaj nostalgii, który sprawić może niekłamaną frajdę.
Lindstrom, podobnie jak jego norwescy kumple, odpowiada za renesans najbardziej bezpretensjonalnej muzycznej filozofii. Apostołowie nu-disco zachęcają do zatracenia się w tańcu i przeżycia katharsis na parkiecie. Jest w tym podejściu coś z funkowego hedonizmu, ale przefiltrowanego przez euforię urwisa szalejącego na placu zabaw –Ł.Krajnik
-
Lingua Nada Snuff
(4 kwietnia 2018)Nie wiem, czy ekipa Lingua Nada zasiądzie w czwartkowy wieczór w jednym z lipskich barów z silnym przekonaniem, że w ćwierćfinale Ligi Europy RB spuści żabojadom z Marsylii sromotny wpierdol, ale nawet jeśli daleko im do lokalnego, piłkarskiego patriotyzmu, to na pewnym marketingowym poziomie mają z wicemistrzem Niemiec wiele wspólnego: pokomplikowana, nadpobudliwa, a jednocześnie cholernie chwytliwa muzyka zespołu ma bowiem coś z notorycznego łotania hektolitrów Red Bulla. Weźmy "SVRF Party", opener i jednocześnie highlight ich najnowszej płyty: garażowa, surf-rockowa prostolinijność przeplata się tu z nowofalową neurozą, midwestowe plecionki wtapiają się w shoegaze’ową magmę, a wszystko ląduje na mięciutkim indie-popie i wykrzyczanym, kontrowanym hawajską gitką cytacie z "Under The Bridge", by na samiutkim finiszu udławić się w noise’owym spazmie. Wyszliśmy cało, ale dalej wcale nie jest łatwiej, bo całe Snuff to w skrócie seria mniej lub bardziej zmatematyzowanych, pozornie spontanicznych kuksańców, przytłaczająca treścią nawet w swoich najspokojniejszych momentach. Podoba mi się stwierdzenie, że to bardziej powaleni, niemieccy Wavves, z tym że nie pamiętam żeby Wavves nagrali tak dobrą płytę jak ta, a przecież wracam czasami do King Of The Beach. –W.Chełmecki
-
Liss First (EP)
(2 sierpnia 2016)Na Duńczyków z Liss natknęłam się przeglądając line-up gdańskiego festiwalu Soundrive. Wydawałoby się, że chłodna Dania nie jest najlepszym podłożem do wzrastania afroamerykańskiego R&B, a jednak soulujący pop z wyważoną linią gitary i emocjonalnym wokalem dotarł nawet tam. Dla czujących dalej nostalgię za Channel Orange Franka Oceana, First może oznaczać koniec poszukiwań zastępników. Ta EP-ka chyba miała być skazana na sukces, skoro pracował przy niej Rodaidh McDonald – producent The xx, Savages czy King Krule. –A.Kania
-
Little Simz GREY Area
(1 kwietnia 2019)Na ring wskakuje wątła Brytyjka i w 35 minut rozpierdala 2019. Otwierającym "Offence" pluje pod nogi kolegom po fachu i nonszalancko przeciągając samogłoski na zawadiackim, gitarowym bicie wyzywa na pojedynek. Jej przewagi nie budują jedynie agresywne momenty, czyli rozkrzyczany, megafonowy "Boss" i jadowity "Venom", ale również melodyjne, chwytliwe śpiewajki z Cleo Sol, Chronixxem i Little Dragon. Same podkłady doprowadziłyby do rychłego nokautu. GREY Area dźwięczy trip-hopem (takim masywnym atakiem hehe haha), r&b, popem, a zamyka się saxem. Dzięki temu eklektyzmowi trudno o monotonię. Dziewczyna w pełni urzeczywistniła swoją dewizę "Women can be kings" i że lepiej jej nie lekceważyć, bo do wagi piórkowej zdecydowanie nie należy. –N. Jałmużna
-
Liz Cross Your Heart
(22 listopada 2016)Elizabeth Abrams to jedna z naszych bezapelacyjnych faworytek, która pokazała, że w dzisiejszych czasach też da się nagrywać kapitalne, wyprzedzające swoją erę, popowe piosenki przynależące do mainstreamu. Cały biurowiec Porcys czeka na prawowity follow-up wyśmienitego Just Like You, a tymczasem blondwłosa starletka serwuje nieco niezobowiązujący mixtape. I jeśli spojrzeć pod takim kątem na Cross Your Heart, to możemy być zadowoleni z efektu – po pierwsze Liz dzięki zmieszaniu pcmusicowych naleciałości z najntisowym r&b nie odnosi porażki, a wręcz przeciwnie, ponieważ potrafi z tych patentów zbudować swój własny styl. Weźmy chociażby "High School Luv" brzmiący jakby Britney skumała się z A.G. Cookiem gdzieś w 2014 roku albo "All Good" (kawałek jeszcze z 2015 roku) z Vicem Mensa na majku i sprężystą produkcją Lido. W pozostałych, również niezłych fragmentach mixtape'u mamy nieco ciężkostrawną, majorlazerową petardę wyprodukowaną przez 813 (tytułowy), odrobinę house'u o smaku Balearów ("Want U To Hate Me"), a nawet coś, co brzmi jak mash-up wczesnej M.I.A. i Destiny's Child ("Holy Water"), więc zabójcza skuteczność znana ze znakomitej EP-kie trochę tu nie działa, ale i tak miło wiedzieć, że Elizabeth nie składa broni i wciąż tworzy intrygującą muzykę. Ale teraz już prosimy o pełnoprawne wydawnictwo i kolejne zmiecenie konkurencji. –T.Skowyra