Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
-
J - Krótka Piłka - Albumy
-
Jim James Eternally Even
(25 listopada 2016)Od pierwszej sekundy Eternally Even rozpuszcza słuchacza w roztworze oldschool-psychodelii połączonej z funkującą podbudową. Kolejny solowy Jim James to bardzo miła, przyjemna i nie śpiesząca się nigdzie robota. Muzyczny slow motion w praktyce, składający się z wielopoziomowych, rozmytych krajobrazów, których różnorodność budowana jest na sporej baterii instrumentów i zabiegów formalnych. Te drugie niestety od czasu do czasu trafiają kulą w płot, wytrącając z równowagi misternie tkaną, ciepłą i lekko odrealnioną atmosferę luźnego tripa, na szczęście nie na tyle, aby brutalnie zrujnować postępującą imersję słuchacza w dostarczony materiał, zaniżając finalny odbiór płyty. Do absolutnej redukcji świadomości w nacierającej sonicznej fali brakuje tu zdecydowanie głębszych (jak się bawić w retro, to na całego, do diabła z półśrodkami) bawełnianych zaśpiewów, no ale cóż; to co dostaliśmy to i tak wart odnotowania album będący dużo doskonalszym partnerem wieczornego chilloutu od nasączonego syfem blanta. −M.Kołaczyk
-
Janka Krzyżacy (EP)
(27 sierpnia 2018)Daniel Drumz i Hatti Vatti wymyślili sobie całkiem sprytny konstrukt, błyskotliwie nawiązujący do ulubienicy współczesnej elektroniki – nostalgii. Ich pomysł na melancholijny recykling unika dosłowności vaporwave'u i hipnagogicznego popu, dzięki zabiegowi zbliżonemu do idei hashtag rapu. Artyści rzucają słowami-wytrychami polskiej popkultury oraz dorysowują im alternatywne znaczenie. Zastępujące wierną retrospekcję simulakrum, dodaje abstrakcyjnej niezwykłości rodzimej tradycji życia wspomnieniami. Krzyżacka duchologia kreuje ciąg surrealistycznych obrazów, interpretujących przeszłość poprzez zawadiacką grę w skojarzenia. Zabawa bardziej przednia niż godziny konferansjerki Stanisławy Ryster i Tadeusza Sznuka razem wzięte. –Ł.Krajnik
-
Japandroids Near To The Wild Heart Of Life
(3 lutego 2017)Najnowsze dzieło Japandroids każe zapytać o powód aż pięcioletniej przerwy kanadyjskiego duetu. Trzecia pozycja w ich dyskografii sprawia bowiem wrażenie odrabianego na kolanie zadania domowego, a nie efektu wielomiesięcznej pracy. Osiem rodzących się w bólach piosenek to w gruncie rzeczy całkiem ładne single, które jednak nie oszałamiają w kontekście całego materiału. Co prawda mają w sobie przebojowość letnich hitów, ale tracą aromat po kilku odsłuchach, zaś unosząca się nad płytą atmosfera stadionowego rocka również podnieca tylko przez chwilę. Skrojone pod gust modnej młodzieży hymny, zbyt często przekraczają cienką granicę oczywistości, żeby można było je wyśpiewywać bez cienia wstydu. –Ł.Krajnik
-
Japanese Breakfast Psychopomp
(26 kwietnia 2016)Japońskie śniadanie jest lekkostrawne, ładnie podane i nawet całkiem smaczne. Niestety brakuje w nim wyrazistych przypraw, które nadałyby mu intensywniejszego smaku. Konsystencja poszczególnych składników jest aż nazbyt łagodna, przez co dokładniejsza degustacja może zakończyć się jedynie wzruszeniem ramion. Szef kuchni postanowił zaserwować szybką przekąskę, przyrządzoną z dobrze znanych produktów. Efekt końcowy jest przyjemny, ale brakuje w nim ekscytującego momentu zaskoczenia. Da się to pochrupać i poprzeżuwać, jednak o pełnym nasyceniu można tylko pomarzyć. –Ł.Krajnik
-
Japanese Breakfast Soft Sounds From Another Planet
(18 lipca 2017)Japanese Breakfast to solowy projekt Michelle Zauner, która odpowiada za pisanie piosenek, a dopiero w studiu pomagają jej różni instrumentaliści. Wraz z Soft Sounds From Another Planet Michelle notuje spory progres w stosunku do debiutanckiego Psychopomp – utwory są bardziej przejrzyste, "wyraźniejsze", ciekawiej i bujniej zaaranżowane (cała armia elektronicznych błyskotek, a nawet żywych instrumentów). Wszystko to przekłada się na flow płyty – zwartej, "eklektycznej" (synth-pop obok indie-rocka, dream-popu czy akustycznej ballady) i z całkiem chwytliwymi momentami (highlightem będzie sci-fi pop "Machinist"). I choć w moim odczuciu Michelle nie ustrzegła się kilku wypełniaczy i momentami brzmi trochę "bezpiecznie", to jednak jej sofomor można zaliczyć do udanych prób. No i można również liczyć na jeszcze ciekawszy materiał w kolejnym albumowym rozdaniu. –T.Skowyra
-
Jay Som Everybody Works
(20 marca 2017)Jay Som "gra i trąbi" już od 2012 i po serii pojedynczych tracków wreszcie wydała w zeszłym roku swój pełnowymiarowy debiut Turn Into. Jej songwriting jest bardziej eklektyczny, niż się na początku wydaje. Z jednej strony opiera się na przełamywaniu bazowego, indie-rockowego, gitarowego schematu, z drugiej – na ubarwianiu go wpływami synth-popu ("Babybee"), dream-popu ("Remain", "Lipstick Stains", "For Light") czy noise-popu ("1 Billion Dogs"). Silne są też wpływy slowcore'owo-shoegaze'owe ("Bedhead"), a czasem słyszę po prosu najntisowe indie Liz Phair ("Take It"). Jay Som próbuje wszystkiego po trochu, bo podobno jedną z głównych inspiracji było dla niej E•MO•TION ("One More Time", które przypomina mi bardziej barwnego soft-rocka lat 70.). Jedno jest pewne – Everybody Works to niesłychanie równy materiał, odznaczający się dużym potencjałem, polecam więc śledzić dalsze kroki tej artystki. –J.Bugdol
-
Jay Som Anak Ko
(30 września 2019)Dziewczyna z gitarą gra sobie melodyjne, lekko rozmarzone indie-popowe piosenki – lubicie takie rzeczy, prawda? Ja też lubię, więc miłą chęcią pochwalę najnowszy album Jay Som. Młoda songwriterka nie dość, że potrzebuje tylko dwunastu miesięcy na stworzenie nowego materiału (nagrała już 4 longplaye, a urodziła się w 1994 roku, naprawdę nieźle), to jeszcze potrafi pisać bardzo przyzwoite numery, bo przypomnijcie sobie tylko o zeszłorocznym Nothing's Changed czy o Everybody Works z 2017 roku. Na nowym LP mamy piosenkę o przejażdżkach na rowerze w dream-popową noc ("Superbike"), urocze streszczenie porcyscore'owego mathrocka Palm z domieszką pop-minimalizmu ("Devotion"), piosenkę o opuszczaniu miasta w indie-folkową noc ("Nighttime Drive"), usłaną harmonicznymi kwiatami balladę ze ślicznym refrenem ("Iiiiiiii'm feeling like we've just beguuuuuun / Nothing's ever gooood enoooouuuuugh") i bedroom-popowym wstępem czy podlany hawajskim słońcem, kojący closer "Get Well". Niby album z sierpnia, a coś czuję, że Anak Ko jeszcze nieraz przyda się podczas jesiennej nudy. Czyli kolejne punkty lądują na koncie Meliny. –T.Skowyra
-
Jay-Z 4:44
(4 września 2017)Moją ulubioną płytą muzyczną jest 4:44 autorstwa rapera Jay-Z. Jay-Z to tak naprawdę Shawn Corey Carter. Urodził się w Brooklynie, więc zna się na problemach swojej społeczności jak nikt inny. Jest też znanym biznesmenem, tak więc wydaje się być najlepiej wykwalifikowanym rapowym krytykiem kapitalizmu. Ta postać jest bardzo ciekawa. Ponad dekadę temu funkcjonowała jako "brzydkie kaczątko" rapujące o szemranych interesach, a teraz zmieniła się w szlachetnego, pięknego łabędzia. Piosenki z tego albumu wytłumaczyły mi na czym polega rasizm oraz kryzys wieku średniego. Podsumowując, lubię 4:44, bo ma w sobie tyle mądrych aforyzmów, ile Jay-Z ma zmarszczek. –Ł.Krajnik
-
Jayda G Significant Changes
(13 maja 2019)Wierzcie mi lub nie, ale w 00’s gierkach z serii Barbie są kawałki tak kozackie, że niejednokrotnie siedziałam w Main Menu dłużej niż robiłam manicure Teresie. Anonimowy disco-house à la Crystal Waters hipnotyzował swoją słodyczą i bujał moimi jedenastoletnimi ramionkami. Jayda G przypomniała mi te soundtracki za sprawą swojego debiutanckiego krążka Significant Changes, do którego raz jeszcze ochoczo wyszykowałabym na randkę blondynę i jej koleżanki. Ten album jest trochę jak przysypianie na imprezie. Tracklista pulsuje żwawą sennością. Jest dyskoteką dla somnambulików, gdzie przez powieki prześwituje kompilacja barwnych hipnagogów. Zmęczony tancerz w poimprezowym bajzlu chce wstać, ale wciągają go napływające, ulotne kształty w ciemności zamkniętych oczu. Wyrwać z marazmu, oderwać od kompa, porwać do tańca próbują absolutnie hitowe "Stanley's Get Down", "Leave Room 2" i mój ulubieniec – różowiutki "Sunshine in the Valley". Docierają do świadomości strzępkami, acz dosadnie. A ja nie wiem już, czy wstałam, czy wiruję we śnie. –N.Jałmużna
-
Jazz Cartier Hotel Paranoia
(21 września 2016)"Książę Toronto"? Raczej: "najbardziej amerykański gracz w Kanadzie". Ciężko bowiem wskazać drugiego takiego rapera, który przy całej tej megalomańskiej otoczce i osobliwym samozwaństwie byłby tak transparentny – nie wprowadził absolutnej żadnej innowacji na swoim podwórku. Jazz Cartier to wypadkowa południowych trapowych potheadów pokroju Travi$a Scotta, neurotycznego pop rapu z najlepszych czasów ćpającego Cudiego i jednocześnie mokry sen truskuli szukających w cloudzie uroczej toporności wczesnych dziewięćdziesiątych. I tu właśnie leży problem – recenzenci zachwycają się "elastycznością" Adamsa, a ja znajduję jego styl co najwyżej ciekawą interdyscyplinarną przejażdżką zbudowaną na podobnym do Drake'a patencie – stałej *EXCLUSIVELY* współpracy na linii producent-emce, tutaj z Lantzem. "Everybody in the states compare me to Drake / cause not many in the city can carry the weight"? Dobra typie, może w następnym odcinku, bo rok 2016 w rapie jest zbyt dobry by tracić więcej niż dwa popołudnia na nawet niezłe półprodukty (jeszcze) przeciętnego tekściarza. –W.Tyczka