
Agata Tomaszewska zapowiada swój debiutancki album obiecującymi singlami.
Andrew Hung postanowił nie być gorszym od Blanck Massa, swojego kompana z Fuck Buttons, i zdecydował się wydać pierwszy sygnowany własnym imieniem i nazwiskiem materiał. Abstrakcyjna debiutancka EP-ka Rave Cave popełniona jest niemal w całości na przenośnej konsoli do gier Nintendo Game Boy i doskonale koresponduje z niedawno publikowaną przez nas bitową propozycją na poniedziałkowy wieczór. To mezalians rozczłonkowanej brytyjskiej elektroniki z nostalgią prymitywnego chiptune’u w nieco bardziej pesymistycznym, mniej cukierkowym (aczkolwiek wciąż silnie dyskotekowym) wydaniu niż absolutny faworyt początku tego roku w pokrewnych dźwiękowych kombinacjach – Leno Lovecraft. –W.Tyczka
W tym momencie Dead Magic to jeden z najszerzej komentowanych albumów na scenie niezależnej (choć na Pitchforku nie znajdziecie jego recenzji, hmm), więc chyba warto poświęcić mu chwilę uwagi. Jego autorką jest młoda szwedzka wokalistka Anna von Hausswolff, która na nowej płycie kontynuuje to, co rozpoczęła na debiucie Singing From The Grave (tytuł znamienny), czyli upaja się gotycką grozą, mrocznym ekspresjonizmem i formą epickiej pieśni. Jej wizja jest całkiem intrygująca, przyznaję, zwłaszcza gdy wsłuchać się w kapitalny, trwający ponad 12 minut opener "The Truth, The Glow, The Fall", w którym faktycznie jestem w stanie poczuć tę odrealnioną, mroczną głębię, którą skandynawska artystka zdaje się obiecywać. Kolejne fragmenty albumu (#2 i #3) nie działają na mnie równie mocno, a przeszkadza w tym mimo wszystko patos (który zwyczajnie mnie męczy) i, co znamienne w tego rodzaju przedsięwzięciach, stawianie na klimat kosztem kompozycji. Ale ostatecznie dwa kończące album, ambientowe (powiedzmy) utwory (zwłaszcza duchowy slo-shoegaze "Källans Återuppståndelse") sprawiają, że Anna jednak wygrywa psychomachię z moim krytycznym podejściem i ostatecznie (minimalnie, ale jednak) jestem na tak. –T.Skowyra
Monumentalne lodowce, zamglone doliny i hektolitry pijackich łez, niewylanych ze względu na twardą, antyalkoholową politykę: Towards Language to przykład tak zwanej "muzyki z duszą". Gdzieś na przecięciu jazzu i ambientu, Arve Henriksen nagrał skąpaną w noirowych kontrastach odę do norweskiej melancholii. Członek Supersilent rozdzielił tu swoją wrażliwość po równo między posępne motywy ukochanego instrumentu i wzniosłe, a jednocześnie wiejące zimną pustką pejzaże wypełniające tło. Cierpliwie konstruowane narracje w stylu "Groundswell" czy "Hibernal" wprowadzają w repetycyjny trans i wywołują stan nawet nie tyle zachwytu, co niemego, otępiałego szacunku – uczucia znajomego zapewne dla każdego, kto choć raz postawił stopę na słynnej Trolltundze, wchłaniając pierwotną niesamowitość otaczających widoków. To dzikie, statyczne piękno, w którym zdecydowanie warto się na chwilę zatracić. –W.Chełmecki
Jeśli macie ochotę na odrobinę (ledwie dwadzieścia cztery minuty) warszawskiego screamo to zapraszam. Ekipa młodych gniewnych atakuje intensywnym gitarowym hałasem, który być może nie grzeszy kompozycyjnym wyrafinowaniem, ale nadrabia iście garażową energią. Eksplozywność tych utworów jeszcze podkręcają cudownie dramatyczne wokale. Nikt w Polsce tak pięknie nie łoi i nikt w Polsce tak pięknie nie krzyczy. Ja przetrwałem, ale przepocony podkoszulek poszedł do prania. –Ł.Krajnik
Wiele w tym roku mówi się o dziewczynach szarpiących struny w duchu indie 90s (Snail Mail lub Soccer Mommy), a ja mam ochotę pomówić o Harriette Pilbeam. A to dlatego, że z kolei ta młoda dama również dość pewnie zwraca wzrok ku latom dziewięćdziesiątym, ale bardziej interesuje ją czarujący dream-pop spod znaku Cocteau Twins (btw, Robin Guthrie zremiksował jej kawałek!) czy Slowdive. I teraz: choć to stylistyka przemaglowana DO CNA, to jednak Hatchie wygrywa nie dlatego, że stawia całkowicie (częściowo na pewno) na zbawienną pomoc sentymentu, ale dlatego, że potrafi z dostępnego źródła ułożyć piosenki, które zostawiają po sobie jakiś ślad w głowie. Przynajmniej ja będę pamiętał o rozmarzonym cieple "Sure", podniosłym synth-dream-popie "Sleep" czy o brzmiącym jak cover My Bloody Valentine w wykonaniu Riny Sawayamy numerze tytułowym. A "Try" to oczywiście śliczny upominek dla fanów Lush (2:05 = <3), do których absolutnie się zaliczam. 5 zgrabnych piosenek, które może nie ruszą nieba i ziemi, ale przyszłość może należeć do tej małolaty. –T.Skowyra
Kiedy Steve Hauschildt, po nieudanym albumie Just To Feel Anything, żegnał się ze starającym się jeszcze bardziej wsiąknąć w gatunkowy klimat analogowej elektroniki późnych lat sześćdziesiątych zespołem Emeralds, to wydawało się, że chęć rozpoczęcia solowej, progresywno-syntezatorowej działalności mija się z celem. No bo skoro trzech łebskich chłopaków z Cleveland nie potrafiło zupełnie płynnie przejść z drone'ów i sczerniałego ambientu do czystych postmodernistycznych eksperymentów z rockistyczną manierą, to dlaczego jeden z nich miałby temu zadaniu sprostać? Na szczęście wyobrażenie o artyście zderzone z rzeczywistością okazało się zupełnie różne. Trochę biję się w pierś (i powinniśmy wszyscy), bowiem nie napisaliśmy ani słowa o znakomitych post-krautowych ambientach z zeszłorocznego Where All Is Fled Steve'a, a powinniśmy, gdyż Strands z wyróżniającym się tytułowym singlem – uwspółcześnionym wajbie kosmische musik złotej dekady lat siedemdziesiątych – stanowi coś na kształt wolnej kontynuacji myśli podjętej w ramach poprzedniego krążka. To pasaże przede wszystkim absorbujące w skutek momentami quasi-idmowych rozwiązań zaprezentowanych w retro-stylistyce, czyli coś stojącego w zupełnej opozycji do wybitnie-żadnego-background-ambientu, którym naszpikowany jest dzisiejszy Bandcamp. –W.Tyczka
Urodzony w Polsce, a obecnie mieszkający w Brooklynie Jakub Alexander wypuścił niedawno swój drugi album. O ile na debiucie Loyal z niezłym skutkiem zajmował się głównie ambientem w rodzaju, powiedzmy, Tima Heckera, tak na sofomorze poszerzył stylistyczną paletę o puls Detroit, wątki minimal techno czy fluid outsider house'u, a wszystko to zostało przefiltrowane przez ultrafiolet Boards Of Canada. Jak dla mnie producent świetnie na tym wyszedł, bo nie dość, że na Body Complex właściwie brak słabszych fragmentów, to jeszcze spokojnie możemy pobawić się w wyłanianie highlightów. U mnie wygląda to tak: wykazujący pokrewieństwo z wyblakłym techno labelu 1080p "Interior Architecture Software", szukający powiązania z house'owymi poematami Music For The Uninvited "Personal Kiosk", pochmurny, przepełniony niepokojem w duchu "Pillowcase" Dntela, ambientowy "Holographic Lodge" i wreszcie wirujący, elektroniczny quasi-shoegaze w stylu wczesnego Seefeel, closer "Thought Palace". Innymi słowy: nie mogę powiedzieć o najnowszym krążku Heathered Pearls złego słowa, a wręcz przeciwnie – na usta cisną się same pochwały. –T.Skowyra.
Latynosi to raczej ludzie, którzy rzadko się smucą: mają ten swój odwieczny karnawał w Rio, który czasem to chyba trwa przez okrągły rok – tak przynajmniej wyglądają w moim przekonaniu. Co w takim razie pół Ekwadorczyk mógłby robić w Asthmatic Kitty: labelu, który nie dość, że ma już wystarczająco przygnębiającą nazwę, to w dodatku włada nim król śmiechu przez łzy – Sufjan Stevens? Otóż okazuje się, że bardzo dużo może tam robić (np. wydać pięć albumów), bo i śpiewa w dwóch językach, i posiłkuje się południowoamerykańskim instrumentarium, ale i synthami rodem z północy. Czasem roztacza przytulne groovy, innym razem przeisatcza się w Arcę – mniej ekstrawertycznego, ale dalej jednak zglitchowanego. Private Energy jest jak w tytule – intymne, ale lubi czasem poeksperymentować z wyjściem na dancefloor. –A.Kania
Po dwóch latach przerwy Helena Hauff powraca z nowym materiałem i muszę przyznać, że bardzo w smak mi ta krótka, acz treściwa EP-ka. Na Have You Been There, Have You Seen It Niemka odchodzi od nokturnowej, syntezatorowej poetyki, jaką zaprezentowała na świetnie przyjętym Discreet Desires, na rzecz bardziej mechanicznego, zakorzenionego w Detroit, techno. Na surowe szkielety utworów Hauff nakłada pewną ręką kolejne pobudzające akcenty, takie jak błądzące w grimowej manierze synthy ("Nothing Is What I Know"), industrialowe reverby ("Do You Really Think Like That?") czy migoczące arpeggia ("Gift"). Jest to jednocześnie granie bardzo nastrojowe, choć w zupełnie inny sposób niż na wspomnianym longplayu z 2015 roku – zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jeśli istnieje pojęcie tech-ballady, to jest to właśnie coś, co wypełnia przestrzeń tego mini-wydawnictwa. Have You Been There, Have You Seen It… have you heard it yet? Jeśli nie, to naprawdę warto nadrobić. –W.Chełmecki
Na starcie klasyczny Autechre z Confield nie zachęca do działania, mimo to w bardzo krótkim czasie Helena wychodzi na prostą, dając nam serię zadowalających, niekiedy silnie anty-tanecznych, innym razem, utrzymanych na zasadzie kontrastu, niemal transowych, niezwykle różnorodnych kompozycji. O ile Qualm nie wciąga od samego początku i wymaga od słuchacza dużo dobrej woli, to taki "Primordial Sludge", bezpośrednie nawiązania do Tangerine Dream w "Qualm", czy muzyka wczesnego baroku mutująca wewnątrz twardego dysku Atari w postaci "Entropy", dają pożądany impuls, w którym po raz pierwszy uświadamiasz sobie, że – ej no, w sumie jest tu nawet spoko. Ale wiecie, że to tylko poboczne gatunkowe ornamenty, bo to, co prócz nich pozostało – czyli de facto główna część płyty – to kilka bardzo porządnych industrialnych electro rytmów, które raczej w jakimś większym stopniu nie wybijają się z rozlezłej na tak wiele frontów, nieskończonej tyraliery graczy bawiących się we współczesną elektronikę. No może z wyłączeniem rytmicznie synth-popowego "Panegyric" i genialnego, wciągającego zakończenia w postaci "It Was All Fields". Hauff punktuje w pobocznych kategoriach, niestety nagroda główna pozostaje dla młodej DJ-ki poza zasięgiem. Qualm z nóg nie zwali, ale z przyjemnością rzucić uchem zawsze można. −M.Kołaczyk