Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
-
B - Krótka Piłka - Albumy
-
Beck Colors
(8 grudnia 2017)Ponownie czas przejść, może do niesłusznej, ale samoistnie cisnącej się na klawiaturę interpretacji. Beck utonął w trujących oparach Bojackowego Hollywood na dobre, a ja musiałbym być naprawdę smutnym człowiekiem żeby mieć mu to za złe. Musiałbym być po prostu ciężkim skurwielem, żeby głośno narzekać wypominając przeszłość, gdy w tej nowej roli zdaje się takim szczerze szczęśliwym chłopcem. Nerdowskim dzieciakiem, który po latach upokorzeń, w końcu odnajduję namiastki akceptacji wśród fajnych kolegów, zbijając śmiało piątki z typami, którzy wcześniej lali mu do tornistra. I wszystko byłoby naprawdę spoko, gdyby nie to, że te jego silące się na normatywność ruchy, nieświadomie cechują się taką niepowstrzymaną społeczną niezręcznością; silnym wewnętrznym rozdarciem tkwiącym w jakiegoś rodzaju schizofrenicznych stanach dawnych przyzwyczajeń (końcówka prostego "Colors"). Hansen – naturalnie będąc rozpiętym ze swoją muzyką na naprawdę szerokim muzycznym spektrum – niby jak zwykle buduje swoje genialnie składane konstrukcje z pozornie niepasujących do siebie puzzli, jednak poprzez nowe środowisko, czerpie je z pudełek z gatunkowymi tabliczkami "przyjemne/tandetne/śmietnik", pod wpływem których zamienia skomplikowane i niebanalne roszady znane z przeszłości na pierwsze z brzegu hura optymistyczne bubblegum popy czy pop-rockowe erotyzujące zabawy przystojnych młodych chłopców z gitarami. I z tego powodu, będąc z wami szczerym – po odcięciu kontekstu i cisnących się ze wszystkich stron utartych wymagań – mamy tutaj do czynienia z przeciętnym zestawem przyjemnych, niewymagających piosenek, ze świetnym singlem "Up Night", więc mi się to tam tak trochę podoba; ale dodaje to cichaczem, góra kazała bezlitośnie strzelać, i niby bym nie strzelał, ale na odtwarzacz wchodzi "Wow" (WTF?), więc strzelam bez mrugnięcia, ale po refleksji, to ten strzał tak bez większego przekonania, z silnym wewnętrznym rozdarciem, będąc przez to bardzo smutnym człowiekiem zmuszonym pośpiesznie kryć tornister przed kolegami z redakcji. −M.Kołaczyk
-
Bella Boo Once Upon A Passion
(4 listopada 2019)Szwedzkie Studio Barnhus (prowadzone przez m.in. Kornéla Kovácsa) to bez wątpienia jeden z moich ulubionych labelów kończącego się roku. To właśnie tutaj swoje nowe tracki wydaje Gabriella Borbély ("Kornel w spódnicy") – szwedzka producentka zmysłowej, wykalkulowanej, grywalnej, a równocześnie zimnej, spontanicznej i eksperymentalnej tanecznej muzyki. Jednym z moich "klubowych" highlightów roku jest na pewno "The Hours" z EP-ki Supervillain, więc całkiem mocno czekałem na cały LP Bella Boo. Od dwóch dni umilam sobie życie fragmentami tego, co zmajstrowała Gabriella i zalecam państwu to samo, a na zachętę zarekomenduję moich faworytów z Once Upon A Passion: niespiesznie rozwijającą się, utkaną ze smakowitych detali siateczkę minimal-techno (otwieracz), mój ulubiony "She's Back" (charakterystyczne lepkie klawisze, wysoki synth-bas i ścinki wokali porozrzucane po całej długości – to wszystko razem brzmi jak przyspieszone Midtown 120 Blues; podobne odczucia mam również przy "Way Chill"), smutny, (electro)popowy przytulaniec "Your Girlfriend" (pamiętając, że jesteśmy w skandynawskich rejonach: tak powinna dziś brzmieć Annie) i wreszcie "Stars" brzmiący nieco jak Kraftwerk (może Ralf Und Florian?) w remikserskich objęciach pana Leona V (choć nie ekscytujcie się zbytnio, bo mocno naciągam sprawę). Więc może debiut nie do końca spełniony (bo zdarzają się lekkie zastoje), ale obiecujący. Pewnie jeszcze sporo można odkryć słuchając, a początek listopada mocno temu sprzyja. –T.Skowyra
-
Belle And Sebastian Girls In Peacetime Want To Dance
(11 lutego 2015)Podczas niedawnych ogłoszeń kolejnych artystów tegorocznego OFF Festivalu na falach radiowej Trójki doszło również do wymiany opinii Grzegorza Hoffmana i Artura Rojka na temat ostatniej płyty tej sympatycznej skądinąd szkockiej grupy. W skrócie: szef muzyczny PR3 był raczej na nie, natomiast dyrektor artystyczny katowickiej imprezy raczej na tak i ogólnie, że "fajne piosenki". I ja też jestem raczej na tak, choć niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z "odgrzewanym kotletem", który serwuje nam dowodzona przez Stuarta Murdocha formacja. Otwierające album "Nobody's Empire", muśnięte elektroniczną farbą "The Party Line" oraz "Plan For Today" czy urocze "Ever Had A Little Faith?" to owszem fajne tracki, które niewątpliwie sprawdziłyby się jutro w niejednej kawiarni przy pączku z ajerkoniakiem i herbacie, ale ile razy mieliśmy już z podobnym indie popem do czynienia i to nie tylko w wykonaniu B&S? Zabraknie nam kalkulatorów, żeby to wszystko policzyć. I choć oprócz wyżej wymienionych utworów znajdziecie na Girls In Peacetime Want To Dance pewnie kilka innych niezłych momentów to zdecydowanie w te ponure lutowe wieczory stawiałbym bardziej na Tigermilk jeśli już o B&S mowa. -J.Marczuk
-
Bez Bańki Mydlane
(23 września 2019)Polski shoegaze to wciąż dość trudny temat, więc tym bardziej cieszą takie płyty jak Bańki Mydlane. Głosem pięcioosobowej ekipy Bez jest obdarzona bardzo ciekawym wokalem, jedyna kobieta w zespole Slasia Wilczyńska ("polska Harriet Wheeler"?). Dzięki niej piosenki na płycie nie są wyłącznie nośnikiem dźwięków "kapitalistycznego zachodu", ale zyskują pewną oryginalność. Gdy w warstwie instrumentalnej ciągle gdzieś tu pobrzmiewają Ride, Slowdive, Lush czy nawet chwilami Violens, wokal przemyca do szorstko-marzycielskich faktur pewną dozę folkowej naturalności, zagubionej w czasie polishrockowości, niewymuszenia i dziewczęcej szlachetności. Można spokojnie słuchać na przykład "Polne Wstążki" dla samego wybuchu: "Zjeeeeeeedząąąąą naaaaaaaaaaaaaas! Słooooooodkiieeeeeeeeeee szkłaaaaaaaaaaaaaaaa!". Ale zdecydowanie warto posłuchać całości uważnie, bo są tu takie atrakcje, jak shoegaze'owa erupcja w słodko rozespanym, souvlakowym "Nigdy Na Zawsze", konkretny gitarowy wygrzew brzmiący jak krzyżówka The Smiths i Ride w "Ważnej Wiadomości" czy beztroski jak kwitnący na łące, dziki bez "Spokój". Więc dla mnie jest bardzo dobrze, a w przyszłości życzyłbym sobie tylko ulepszenia produkcji (wtedy będzie dopiero super), jeszcze więcej chwytliwych melodii i jednak rezygnacji z takich tekstów, jak ten w "Balladzie Fromage". Ale to są szczegóły. –T.Skowyra
-
Bicep Bicep
(29 września 2017)Pochodzący z Belfastu Andrew Ferguson i Matthew McBriar to dwóch gości tworzących duet Bicep. Na początku obecnej dekady rozpoczęli swoją próbę zawojowania parkietów w modnych klubach, ale dopiero w tym roku udało im się ukoronować swoją podróż debiutanckim długograjem wydanym w Ninja Tune. Długograjem bardzo solidnym i grywalnym, bo panowie sprawnie realizują się w lepieniu tanecznych, house'owych bitów w gąszczu świecących melodyjek i błyszczących motywików. Na przestrzeni prawie godziny Bicep dostarczyli m.in. techno pod osłoną nocy ("Orca"), laserowy quasi-dubstep ("Glue"), delikatny jak jedwab deep-house ("Ayaya"), klawiszowy minimalizm na ambientowym tle ("Drift") czy przybrudzony vocal-dance ("Vale"). Wszystko sprawnie zanurzone w najntisowej zawiesinie oraz przejrzystej produkcji. Więc może obyło się bez sensacji, ale godzinka prawilnego dance'u nikomu nie zaszkodzi. –T.Skowyra
-
Bishop Nehru Elevators: Act I & II
(26 marca 2018)Jakiś dziwaczny ten przypadek Bishopa Nehru. Niby z niego takie cudowne dziecko hip-hopu, o którym pochlebnie wypowiadają się m.in. Nas i Kendrick Lamar. W swoim CV ma również bycie swoistym protége MF Dooma (panowie stworzyli nawet razem album, ale szczerze mówiąc, szkoda zachodu). Mimo względnego sukcesu, Bishop nadal zacisznie funkcjonuje gdzieś poza typowym hip-hopowym światkiem. Nie jest on nowicjuszem, ale też ciężko go nazwać weteranem. Po wysypie przeciętnych singli i mixtape’ów, zasadniczo dopiero teraz stworzył pełnoprawny debiutancki album. I to taki, który zostaje na dłużej. W dużej mierze jest to zasługa Kaytranady i MF Dooma, którzy równomiernie dzielą się obowiązkami producenckimi i beat-makerskimi. "The Game Of Life" tego pierwszego powoduje, że główka giba się sama. W tekstach i flow Bishop nawiązuje do klimatów nowojorskiego oldschoolu spod znaku swoich mentorów, bawiąc się storytellingiem i filozofując na prawo i lewo. Jego komentarze, jakoby Elevators miałoby być hip-hopowym odpowiednikiem Pet Sounds są oczywiście zdecydowanie na wyrost. Ale nie ma co się przez to zrażać i negatywnie nastawia. Głównie dlatego, że Elevators to świetny, spójny, i zdecydowanie godny uwagi projekt East Coastowego epigonisty, który sukcesywnie wydostaje się z tej niewdzięcznie narzuconej mu metki. –A.Kiepuszewski
-
James Blake 200 Press (EP)
(10 grudnia 2014)Skończyłem wczoraj oglądać Leftovers, miałem odczucia ambiwalentne. W soundtracku tego arcypompatycznego serialu pojawia się "Retrograde", obok, dajmy na to, "Nothing Else Matters" w wersji chyba bardziej łzawej i rozbuchanej niż ta z S&M, syf, Amerykanie na to pozwalają? Bardzo lubiłem ostatni album Blake'a, ale ryzyko osunięcia się w rejony męczenia buły godne jakiegoś Toma Krella mogło zniesmaczać tych, którzy nie za radioheadyzację cenili dokonania sprzed długogrającego debiutu. A tu znienacka fajnie, Kajnie, trzy zajebiste kawałki i bonusik, w sam raz, co ja gadam w ogóle że "200 Press" słabe. Dobrze by było jakby Kanye szedł w tym kierunku, to są dziwne, acz paradoksalnie kameralne struktury, a nie białasowsko-stadionowy Yeezus, wyczuwam potencjał na przemyconą dziwność (gdyby jeszcze West nie był takim imbecylem), to zresztą by było o tyle łatwe, że mainstreamowy hip-hop od lat idzie w kierunku rytmicznej dziwności i często kuriozalnego melodycznego minimalu. Takie ponure w gruncie rzeczy rzeczy bym aprobował w świecie, w którym Diddy spuszcza wpierdol Drejku za "kradzież" bitu do "0 to 100", na którym przecież nie mógłby zrobić nic ciekawego, chyba że zaprosić Jimmiego Page'a... -Ł.Łachecki
-
Blanck Mass World Eater
(14 marca 2017)Po średnio interesującym Dumb Flesh połowa brytyjskiego duetu Fuck Buttons jeszcze raz próbuje zdobyć moje serce swoim solowym dziełem i tym razem, przynajmniej częściowo, udaje mu się to. Zmasowany industrialny terror poprzednika na World Eater został ułożony i bardziej zróżnicowany. Gdy dwa lata temu grały raczej fragmenty, tak tutaj kompozycja całości prezentuje się znacznie lepiej. Ponownie obecne tyrady hałasu tym razem w intrygujący sposób skontrastowane zostały z takim na przykład "Please", ekwilibrystycznym treningu z herndonowskiej stylistyki, a przy okazji najlepszym numerze na płycie. Nie mogę powiedzieć, że każdy moment nowego wydawnictwa Powera mnie kupuje – czasem ciągnące się w nieskończoność pasaże fabrycznego electro męczą i przynudzają, a "The Rat" brzmi jak nieco ciekawsze wcielenie Death Grips. Można jednak przymknąć na to oko, bo World Eater to mimo wszystko bardzo dobra płyta, zdecydowanie bardziej przystępna niż piesio z okładki. –A.Barszczak
-
Blanck Mass Dumb Flesh
(14 maja 2015)Pod tym osobliwym manifestem Benjamina J. Powera, traktującym o kruchości ludzkiego ciała, tak naprawdę kryje się mniej spektakularne i nie tak psychodelicznie rozmyte oblicze okiełznanego hałasu na modłę Fuck Buttons. Po czterech latach od solowego debiutu Blanck Mass odszedł od ambientowej konwencji na rzecz szybszych, cięższych (względem Blanck Mass) i nie tak zmiennokształtnych jak zarejestrowanych choćby na Slow Focus elektronicznych sekwencji. I choć w ogólnym rozrachunku z tegorocznych wydawnictw zdecydowanie milej słucha mi się drugiej połówki bristolskiego duetu, to Dumb Flesh zasługuje na wzmiankę na przykład ze względu na frapującą perełkę, "Detritus", kompozycję będącą w zamyśle próbą udźwiękowienia procesu rozkładu martwej materii organicznej. Cokolwiek, do cholery, to znaczy. –W.Tyczka
-
Blanck Mass Animated Violence Mild
(18 sierpnia 2019)Dobra, problem z tym Blanck Massem jest taki, że fajnie się zaczyna i kończy, natomiast pomiędzy jest kompletnie średnio, momentami nieznośnie – taka była moja pierwsza myśl przy zetknięciu się z Animated Violence Mild. Nadal ciężko mi tu wybrać jakiegoś faworyta. W ogóle przyznam, że single nastroiły mnie do LP raczej wrogo. Lecz teraz, gdy słyszę ten album już któryś raz, wydaje mi się, że zyskuje on z kolejnymi odsłuchami. To może być kwestia oswojenia się z dziwacznym pomysłem, jakim było scalenie black electro-popu (na rateyourmusic zestawiono m.in. uplifting trance z power noise'em, co może brzmieć bardziej przekonująco niż moja propozycja). Miłym zaskoczeniem okazał się początek, gdzie "Intro" płynnie przechodzi w hałaśliwy "Death Drop". A że "House Vs. House" brzmi jak New Order słuchane na kwasie, uznałam ostatecznie za zaletę, nie wadę. "Creature/West Fuqua" to chwila oddechu po męczących cheesy refrenach "Hush Money" i "Love Parasite". Żałuję, że ten subtelny, choć zapadający w pamięć wokal dostał tylko kilka sekund. "No Dice" bierze rozpęd przed "Wings Of Hate", przy którym Blanck Mass pomyślał zapewne "NIE SPAĆ, RĄBAĆ". I to już koniec Animated Violence Mild. Oczywiście, powiedzieć, że to nie World Eater to jak powiedzieć, że żyrafa to nie nosorożec, ale podtrzymuję – to nie World Eater. To całkiem udana, godna uwagi próba upopowienia rzężenia. –N.Jałmużna