Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
-
S - Krótka Piłka
-
Soccer Mommy Clean
(3 kwietnia 2018)W piosenkach Sophie Allison, nagrywającej pod aliasem Soccer Mommy, miłość ssie. Jest obszarem nieporozumień, rozczarowań i zdrad, a próba wydostania się z egzystencjalnego dołka przejawia się najczęściej w niezgodzie na obecny stan rzeczy. "Nie chcę być twoim pieprzonym psem, którym możesz targać sobie po ziemi" – Allison śpiewa z goryczą w "Your Dog". Dziewczyna ma smykałkę do introspektywnych tekstów wypełnionych nostalgią i nastoletnimi wspomnieniami. Jej teksty oscylują wokół dorastania, tęsknoty za wakacyjnymi miłościami i podkochiwaniem się. Melancholia przeplatana gniewem dominuje na albumie, który może zadowolić zarówno fanów Alanis Morissette, jak i Taylor Swift. Soccer Mommy – wraz z Julien Baker, Snail Mail, Mitski i wieloma innymi – dołącza do fali młodych kobiet, które używają łagodnych głosów, nieskazitelnych melodii i szorstkiego brzmienia do tworzenia ujmujących, dreampopowych refrenów, naznaczonych nieco slackerskim, gitarowym graniem. Clean opowiada przede wszystkim o uniwersalnych emocjach, nie tylko tych nastoletnich. Niezależnie od tego, czy wspomina się nocne zabawy w liceum, czy wakacyjne miłości, debiutancki album Soccer Mommy polecam wszystkim strapionym i zadumanym neurotykom. –A.Kiepuszewski
-
Sunflower Bean Twentytwo In Blue
(28 marca 2018)Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, że trójka pół-klonów Boba Dylana, Debbie Harry i Rory'ego Gallaghera założyła sobie fanklub Fleetwod Mac i gra do kielona na licealnych balach. Miast jednak narzekać, że zupa ogórkowa jest zbyt kwaśna, przyjrzyjmy się szczegółom, bo to tradycyjnie w nich tkwi diabeł. Okazuje się, że Twentytwo In Blue to nie tylko ubrana w modną, janglowo-dreampopową obwolutę laurka dla lat siedemdziesiątych, ale i piosenki, które bronią się same. Jest więc proto-punkowe puszczanie oka do VU, jest soft-rock, Blondie i błysk glamu ("Puppet Strings" vs "Metal Guru"), ale są też śliczne melodie, zgrabnie sklejone chórki czy drobne, niekolidujące z popową formułą eksperymenty z rytmem. To ten typ kreatywnych retro-wtrętów, bez których życie byłoby krótsze: żadne wielkie granie, ale niezwykle ciepły, niedający się nie lubić przerywnik od brutalnego konfrontowania marzeń z rzeczywistością. –W.Chełmecki
-
Sade "Flower Of The Universe"
(14 marca 2018)Muszę przyznać, że bardzo ucieszyła mnie wiadomość o powrocie Sade. Owszem, chłodna analiza, wspomnienie nienajlepszego Soldier Of Love, brak Matthewmana i świadomość, że to zespół, który od jakichś 20 lat nie nagrał nic więcej ponad "solidny chleb razowy", nakazywałyby dużą dozę sceptycyzmu. W głowie tliły mi się jednak różne smooth-jazzowe fantazje o kreatywnym nawiązaniu do przeszłości bez silenia się na geriatryczne odwzorowywanie współczesności. Nie da się? To przypomnijcie sobie zaskoczenie, jakim było Two Against Nature w roku 2000.
Cóż, ostatecznie zawód (ogromny) był do przewidzenia. "Flower Of The Universe" to nic innego, jak mierna kopia wszystkich akustyczno-balladowych wątków w twórczości Adu. Nie rozumiem, dlaczego zespół mający tak rozległe harmoniczne horyzonty, zdecydował się na powielanie pomysłów z "Haunt Me", czy gorzej – "Long Hard Road". Tak czy siak, hajs od Disneya będzie się zgadzał. Jedynym pocieszeniem może być to, że głos Sade pozostaje tak samo chłodny, jak kiedyś. –J.Bugdol
-
Smerz Have Fun
(12 marca 2018)Have Fun to projekt, który w oczywisty sposób ukazuje esencję twórczości Smerz. Druga EP-ka w dorobku skandynawskiego duetu demonstruje interesujący paradoks wpisany w DNA tego glitchpopowo-industrialnego Frankensteina. Otóż eksperymentalne podejście do czysto popowych struktur, zanurzające pozostałości po ładnych melodiach w ascetycznej, wyspiarskiej elektronice, dekonstruuje podstawowe reguły współczesnego r&b tylko na papierze. Tak naprawdę, dzięki nieortodoksyjnej interpretacji tej estetyki, dziewczęta osiągnęły dość zaskakujący efekt – dzieło usadowione bliżej tradycji, niż niejeden album "konserwatywnych" piewców współczesnych "czarnych rytmów". Ściśle zintegrowana z tą muzyką seksualność jest bowiem w tym przypadku podniesiona o kilka poziomów wyżej, ponieważ osobliwa forma stymuluje dominację erotycznej dosłowności. Oto utwory, które za pomocą nieszablonowych środków, odwołują się do dobrze znanego pojęcia femme fatale, uwodząc mroczną tajemnicą oraz skrywaną za nią pozorowaną obojętnością. Specyficzna struktura kompozycji osiąga szczyt perwersji, poprzez odarcie intymnego spektaklu z jakichkolwiek niedomówień. Podteksty sprzedawane przez gwiazdy notowań Billboardu doczekały się więc bardzo logicznej konkluzji w postaci dotychczas gdzieś przyczajonej, implozji literalnej zmysłowości. –Ł.Krajnik
-
Shame Songs Of Praise
(27 lutego 2018)Ostatnimi czasy jesteśmy świadkami nowej fali ekscytujących, młodych punkowych zespołów z Wysp Brytyjskich, które swoim wigorem i niedyplomatyczną postawą zamierzają podbić świat. Wśród tej chmary znajdują się prawdziwe perełki, z czego dwie z nich – Idles i Shame – można było doświadczyć na żywo na zeszłorocznym OFF Festivalu. Aż ciężko stwierdzić, którzy z nich pozamiatali bardziej. Idles w zeszłym roku wydali wyborny debiut naznaczony rewoltą i nieokiełznaną wściekłością, dlatego z niecierpliwością czekałem na to, co ci drudzy będą mieli do powiedzenia. Na szczęście, Songs Of Praise wysłuchałem z wypiekami na twarzy. To, co wyróżnia chłopaków z Shame, to przede wszystkim naprawdę wysoki poziom songwriterski. Bunt buntem, ale kiedy za nim idą zapamiętywalne, nośne refreny i złożone, zróżnicowane pod względem tempa i nastroju utwory, to naprawdę pomaga w przekazie. Roztrzęsione gitary uzupełniają szyderczy i jednocześnie porywający ryk frontmana Charliego Steena, którego parszywa maniera głosu przywołuje na myśl klasyków gatunku. Jego usta wyciągają sylaby z jakimś chorym zachwytem. Każdy wers o konsumpcjonizmie czy konformizmie jest wypluwany z taką siłą, że praktycznie czuć krople uderzające w twarz. Bardzo imponuje mi w jak sposób została rozłożona tracklista tego albumu. Niepokojący opener, artyleria singli, chwila wytchnienia w postaci "The Lick", po czym kolejna seria energicznych, sprytnie rozłożonych utworów, spośród których nie sposób wskazać wypełniacze. Chłopaki swoim bezczelnym wizerunkiem idealnie komponują się z prosiakami, wspólnie zdobiąc okładkę albumu. Taki jest też ich album: momentami może zbyt wygładzony, ale dający nadzieję na świetlaną przyszłość dla brytyjskiego punka. Mark E. Smith byłby dumny. –A.Kiepuszewski
-
Sunflower Bean "I Was A Fool"
(6 grudnia 2017)Jedna sekunda bębnów i już wiadomo z czego to rip-off, ale czy na pewno? Bo choć inspiracja Fleetwood Mac jest w "I Was A Fool" ewidentna, to wcale nie skarciłbym nikogo, kto w pierwszym odruchu pomyślałby o innym "Dreams" – tym z repertuaru Cranberries, a i Ariel Pink ze swoim "Only In My Dreams" nie odbiega tu daleko. Mamy do czynienia z retromanią par excellence, utopioną w uroczej, SENNEJ mgiełce w duchu Alvvays. Wtulając się więc w ciepły kocyk nostalgii biję się w pierś, że o istnieniu Sunflower Bean dowiedziałem się dopiero z list indywidualnych do naszego zeszłorocznego topu płytowego, nie doceniając ich Human Ceremony przy okazji indie-rekapitulacji – przy nowej płycie obiecuję się poprawić, bo jeśli ten utwór to jej prognostyk, to z całą pewnością będzie ku temu okazja. –W.Chełmecki
-
Shamir Revelations
(1 grudnia 2017)W ostatnim czasie Shamir Bailey poszedł w kierunku, którego zupełnie bym sobie nie życzył, mając w pamięci znakomite "On The Regular" czy nawet Ratchet jako całość. Miast autentycznie intrygującego nu-disco dostajemy dość toporny, gitarowy indie-pop i o ile na wrzuconym jakiś czas temu na SoundClouda Hope, w połączeniu z outsiderową zajawką jakoś to jeszcze grało, tak Revelations wypada już zupełnie sucho. W najlepszych momentach brzmi to jak jakieś B-side'y z katalogu Arbutus Records, w najgorszych jak przejechana lo-fi, obdarta z dramatyzmu Waxahatchee. 90's kids playin' pop music, z tym że Shamirowi ewidentnie to nie wychodzi i dobrze by było, jakby jednak wrócił na parkiet, gdzie radził sobie zdecydowanie lepiej.−W.Chełmecki
-
Kaitlyn Aurelia Smith The Kid
(15 listopada 2017)Bardzo spodobał mi się zeszłoroczny długograj Ears, więc ucieszyłem się na wieść o kolejnym krążku Kaitlyn Aurelii Smith w roku obecnym. Jednak The Kid nie okazał się tym, na co czekałem. Żeby nie było: nie czuję się rozczarowany kolejną dawką psych-popowych odlotów Kaitlyn, ale też nie wciągnęły mnie one jak te z poprzedniego LP. A wszystko dlatego, że dostałem "tylko" i wyłącznie sprawnie wykreowaną powtórkę: te same patenty, wokal à la Karin, melodyjki na syntezatorze Buchla i unoszący się nad całością, astralny vibe. Okej, tytułowy track z niespodziewanie urwanym, Ravelowskim intro, po którym do głosu dochodzą dźwięki nanobotów kupuję bez gadania. Pobrzmiewające Four Tetem, uwodzące melodyjnym wokalem "In The World, But Not Of The World" to też moja drużyna. Synthowy minimalizm w pobliżu ptasiego śpiewu w "Who I Am & Why I Am Where I Am" również do mnie przemawia. Zresztą ogólnie słucham całości z chęcią i z zainteresowaniem, ale jednak "czegoś mi tu brakuje". W każdym razie, jak najbardziej zachęcam do zapoznania się, bo mimo wszystko Kaitlyn cały czas w dobrej formie. –T.Skowyra
-
Sufjan Stevens "Mystery Of Love"
(10 listopada 2017)Już w trawie piszczy o potencjalnej nominacji do Oscara i szczerze mówiąc, spekulacje te nie są bezpodstawne. "Mystery Of Love" jest jedną z dwóch piosenek napisanych i skomponowanych przez Sufjana Stevensa do ścieżki dźwiękowej filmu Call Me By Your Name, tegorocznego indie critical darling. Reżyser Luca Guadagnino pierwotnie zlecił Stevensowi napisanie tylko jednej piosenki, podczas gdy Stevens ostatecznie napisał dwie i wydał również zremiksowaną wersję starszego utworu z The Age Of Adz, czyli "Futile Devices". Utwór równie dobrze mógłby znaleźć się na ostatnim albumie Carrie & Lowell, bądź na mixtapie The Greatest Gift, który ukaże się pod koniec listopada. Jest subtelnie, jest pół-szeptem, jest wręcz rzewnie. "How much sorrow can I take?" – pyta. Nie wiem jak Wy, ale ja mogę chłonąć Sufjanowy weltschmerz hurtowo. –A.Kiepuszewski
-
Rina Sawayama "Alterlife"
(20 października 2017)Po udanym "Cyber Stockholm Syndrome" Rina Sawayama poszła za ciosem i wypuściła być może jeszcze lepszą zajawkę zbliżającego się debiutanckiego albumu. "Alterlife" wali po ryju potężnym gitarowym hookiem, który na pewnym poziomie chyba musi kojarzyć się z "Only U" Ashanti. Cała kompozycja, którą wyprodukował Clarence Clarity, wprost odsyła do rzeczy, które robił w ostatnich latach Dev Hynes ("The Way" Friends np.). Jeśli to ma być dominujący kierunek na debiucie, to jestem kupiony. –K.Bartosiak