SPECJALNE - Rubryka

Rekomendacje singlowe 2000-2009

1 listopada 2010





Kyle Hall
I <3 Dr Girl Friend
[2008, Wild Oats]

Gdyby spojrzeć na formułę – osiemnastolatek nagrywający utwór o dziewczynie, z którą mu nie wyszło – można by oczekiwać śmiesznej empetrójki, literackiego cumshota, vocal house'u, może nawet eskapistycznego hardkoru. Tutaj jednak nic z tych rzeczy. Małolat dostarcza przestrzenną detroitczyznę z synkopującym werblem jakby był jakimś Theo Parrishem, w kategorii romantycznych slow jamów przebijając się do czołówki. Nie chciałbym tu narażać się fanom kitchen-sinkowego twee, ale tak właśnie powinno się układać klekot bitu. Przez blisko pięć minut choćby iluzja inercji nie powinna się wkraść na dłużej niż takt, nawet jeśli pozostajemy przy graniu kanapowym. Wystarczy cztery razy przydusić klawisz, pomyśleć o jednym akordzie, zapętlić jedną sylabę, pociąć rudymentarną progresję gitary i urodzić się prospektywnym jak licho DJ-em. Żeby sentymentalizmowi stało się zadość, utwór kończy się nagraniem z poczty głosowej niedoszłej dziewczyny. Trochę ciarki, zdaje się. –Mateusz Jędras

posłuchaj »



Hologram
Goodnight Pt. 1
[2006, Unreleased]

Oczywistą kliszą w przypadku takiego Beat Happening jest fakt, że w ich sztuce liczyła się przede wszystkim spontaniczność procesu twórczego; Calvin Johnson pokazał przecież światu, że nie trzeba być muzykiem, by muzykę tworzyć, a rezultatem nie musi być wcale punk (dla uproszczenia zapomnijmy na chwilę, że nie był ani pierwszym, ani jedynym). Johnson wychodził tu z pozycji nie upolitycznionego radykała anty-popowego, a właśnie miłośnika popu – jak i całej muzycznej historii – pragnącego dołożyć po prostu coś od siebie. Filozofia stanowiła później podwaliny pod tak (niefortunnie) zwane twee, które jako gatunek nigdy nie zaskarbiło sobie do końca mojej sympatii (odwieczna batalia typu Black Flag/Minor Threat vs reszta hardcore'u ciągnącego się, niestety, do dzisiaj). Otóż wydaje mi się, że większość zespołów twee Johnsona po prostu nie zrozumiała i miast tworzyć dobrą muzykę *pomimo* ograniczeń technicznych, finansowych i niejako etycznych (podwaliny pod etos slackera), przyjęła sobie nieintencjonalne brzmienie i repetytywny styl grania kapeli jako sam *cel* kreatywnych działań. Ech. Ale też właśnie dlatego "Goodnight Pt. 1" nieistniejącego już nowojorskiego dua Hologram wydaje mi się kawałkiem tak bardzo zajebistym, bo wykorzystuje on wspomnianą formułę ku bezpośredniemu, stream-of-consciousness przekazowi melodycznej intencji. Tak jak spora część twee opiera się na paradygmacie "koncept > songwriting", "Goodnight Pt. 1" to songwriting wcielony, w swojej najczystszej i najbardziej bezpretensjonalnej formie. –Patryk Mrozek



HST
Kilka Minut Z Nią
[2002, Sony Music]

Niepokojący, rozedrgany, niepewny jutra, zaloopowany w te i we w te motyw IGS-a w "Kilka Minut Z Nią" okrasza Hastu serią niewybaczalnie szczerych wyznań. Zwykło się podkreślać jak raper bez żenady mówi "szłem" i nie jest to żart jak u Łony – ale to akurat mało śmieszne, bo tam ("na Śląsku") się tak mówi (jak "talkie walkie" we Francji). Co ciekawsze (i zabawniejsze), gościu ma sporo sprytnych, nieoczywistych metafor. "Pluł ci w twarz – to jest miłość?" albo "Dam ci uczucie – dlaczego nie chcesz wziąć?" to zgrabne ujęcie dość wulgarnych, hardkorowych treści w romantyczną, grzeczną formę. Generalnie leksykalnie bliżej raperowi do poezji, niż do zespołu Firma – i to bez pomocy pani Lidki, która się tej poezji dopatrzyła, jak w programie Cezarego Ciszewskiego "WWA" sprzed lat. Transowa paranoja osamotnionych, zatroskanych dni spędzanych w bądź co bądź średnio ekologicznej konurbacji nigdy nie brzmiała bardziej przystępnie. –Borys Dejnarowicz

posłuchaj »



Vanessa Hudgens
Come Back to Me
[2006, Hollywood]

Niestety nie oglądałem żadnego filmu z udziałem Vanessy Hudgens. Trochę żałuję, bo słyszałem że to gwiazda pierwszej wielkości. Naprędce jednak nadrobiłem pewne zaległości i przejrzałem kilka co lepszych zdjęć. Wnioski? Gdybym był młodszy to może kupiłbym sobie kalendarz, oczywiście przy założeniu że kiedykolwiek kolekcjonowałbym kalendarze z dupami. Żadnej z dwóch płyt również nie posiadam, ale tym razem nie żałuję ani trochę, bo większość znanych mi utworów tej młodej celebrytki to przewidywalny i nudny szlam. ''Come Back to Me'' stanowi jednakże chlubny wyjątek w jej dość skromnym teen-popowym dorobku. Ten skoczny, bogato inkrustowany r'n'b lead singiel z V z rzewnymi smykami ukrytymi w miksie urasta do miana małego hymnu o nastoletnich rozterkach sercowych. Nie wiem jak wy, ale ja idę wyryć serce w pobliskim pniu. –Wojciech Sawicki

posłuchaj »



Invisible Conga People
Cable Dazed
[2008, Italians Do It Better]

Jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie przytrafiły mi się w minionej dekadzie i nie mówię tylko o muzyce. Zespół, który opublikował na przestrzeni trzech lat dokładnie dwie piosenki sprezentował dziesiątkową wariację na temat pociągu jadącego zimą przez Podkowę Leśną. Trącący Knife'em (też w wokalu) minimal sunie elegancko przez sześć minut, zostawiając mnie setki razy oniemiałego z wrażenia. –Filip Kekusz

posłuchaj »



Jackson And His Computer Band
Utopia
[2005, Warp]

Dziwna sprawa stała się udziałem Jacksona Fourgeauda, który po wydaniu świetnego Smash w 2005 roku całkowicie zniknął nam z pola widzenia i to właśnie wtedy, kiedy francuska scena electro zaczynała tak na dobrą sprawę rozkwitać. Podobno nasz bohater przeniósł się do Berlina i zgłębiając tamtejszy minimal stara się zbierać pomysły na drugi album, jednak nic konkretnego jeszcze na ten temat nie wiadomo. Smash obrodziło kilkoma znakomitymi singlami, pośród których zdecydowanie wyróżnia się "Utopia", i to wyróżnia do tego stopnia, że dostrzegli to nawet spece od marketingu, którzy wykorzystali ten utwór w jednej z modnych w ostatnich latach reklam. Nie zmienia to faktu, że Fourgeaud tym numerem znakomicie zatarł wszelkie granice pomiędzy dzikim IDM, glitchem i czym tam sobie chcecie. Dziko pourywane, zszatkowane sample wokalu sprawiają, że mimo pozornego chaosu kawałek przez 5 minut płynie zgodnie z zaleceniami sternika w kierunkach mocno ósemkowych, ostatecznie cumując w porcie "Chcęwięcej". –Kacper Bartosiak

posłuchaj »



Nate James
Funkdefining
[2007, Frofunk]

Ku górze, opadające, w kształcie łagodnych łuków, trójkątne, krzaczaste. Warto zadbać o regulację, odpowiednią do kształtu twarzy. Oraz, co ubogaca mimikę bardziej od konkretu wyrazistej brwi? Oddajmy jej, na tym polu pozostanie niedościgniona (Brwi Nate'a Jamesa). Nate nadaje po tanecznemu, gwoli tego, do czego już przyzwyczajał: bez ostrych krawędzi, w gruncie po gróvowemu, z basem pracującym waciano, za to wybijającym śmiałe tętno. Magicznie działa przystawka, domniemanie spraszająca do któregoś z klubowych przytułków. Rafineria senszualu, jakby raz po raz obierała się z warstw ścianek działowych, tak, że dźwięki, z każdym dodanym pulsiątkiem stają cię coraz wyrazistsze, żeby po osiągnięciu optymalnego lewelu miękko miękkim poganiało, aż swąd spalonej gumy czuć! –Magda Janicka

posłuchaj »



K.A.S.T.A.
Wrocławska Premiera
[2002, Blend]

"Kasta Squad – to musiało potrwać" – no i rzeczywiście trwało bardzo długo, bo na długo zanim ukazały się Kastaniety, ekipa Wall-ego zdobyła szerokie grono wyznawców i z całą pewnością mogłaby wydać dobrze przyjętą płytę jeszcze w latach 90-tych (zresztą podobnie jak F.F.O.D.). To udałoby się w Warszawie, na peryferiach, choć wszyscy już dawno wiedzieli, że "świat mówi hip-hop" sprawy toczyły się wolniej. Niewątpliwie jednak, gdy już Waldemar i spółka zadebiutowali na rynku fonograficznym zrobili to z prawdziwą klasą, nagrywając jeden z niewielu absolutnych klasyków ulicznego rapu w Polsce, którego to nie boję się ustawić na jednej półce ze Skandalem Molesty. Ten wielki raper z Kozanowa, człowiek z backgroundem, już od przeszło dekady rymuje, że "należy się zmieniać, by jakim jest się pozostać", a tysiące fanów hip-hopu rozsianych po całej Polsce rzeczywiście mu wierzy. I dobrze robi, bo poza atutami w charakterze bardzo dobrego flow, niskiego, rozpoznawalnego głosu, ogromnej charyzmy i jeszcze większej determinacji, Wall-E ma jeszcze jedną zaletę – jest prawdziwy. A takich już coraz mniej. –Jan Błaszczak

posłuchaj »



Jib Kidder
Aga Aga (Hiromichi Mix)
[2008, States Rights]

Istnieją fakty, których ludzie o Kidderze nie znają. Po pierwsze, że istnieje. Po drugie, że był Chazem Bundickiem jeszcze zanim ten stał się samym sobą. Fakt numer jeden wyjaśnia się sam; pozycję drugą udowodnić jest aż nazbyt łatwo, bo to pokrewne przypadki: raczej średnio znana postać nagle wydaje płytę w stylistyce obowiązującego stadium cyfrowego zeitgeistu (tam chillwave, tu mashup), której publicity narasta przy pomocy pojedynczych utworów ("E.D.E.N." / "Aga Aga"), a jej zaplecze kompozytorskie wypełniają indie-folkowe kawałki na gitarę akustyczną i szum z podręcznego źródła.

Samego Jibba wynalazła zdaje się Graczyk, która zapewne miałaby tu jakąś przyjemną anegdotkę do wtrącenia, jako że nasza gwiazda to sympatyczna osoba do e-maila i Facebooka przyłóż, o zahaczającym nawet o przeszłość w Dusted Magazine biogramie. Ja niestety mogę się tylko pożalić na wytwórnię która go wydaje, czego chciałbym nam wszystkim oszczędzić.

Czynnik mashupowy, z jakim tutaj mamy do czynienia, to doklejanie sampli wokalnych, najczęściej z hiphopowego źródłosamplu, do introwertycznych baunsów na faktury zderzające folk, zmacerowany na komputerze pop i nieśmiało taktowany 2-step. "Aga Aga" w omawianym tu Hiromichi miksie to wręcz mashup Books z Girl Talk. Z takich większych przeoczeń dekady to ścisła czołówka. –Mateusz Jędras

Jako redakcyjna primadonna nie brałam udziału w głosowaniu, bo mam problemy decyzyjne i pięćdziesiąt tysięcy kierunków na głowie, ale gdybym mogła cofnąć czas i jakoś się ogarnąć, "Aga Aga (Hiromichi Mix)" miałoby wygrzane miejsce w pierwszej trójce, u boku "Get Ur Freak On" i "B.O.B". Enigmatyczny Jib Kidder, z którym na pewnym etapie wielomiesięcznego stalkowania udało mi się nawet nawiązać kontakt mailowy, nagrał tysiące rzeczy. Wiele jest dziwnych, albo po prostu niesłuchalnych, a tylko kilka błyszczy na firmamencie, za to błyszczy jak jasna cholera. Balansujące na pograniczu minimalu i dogorywających szczątków południowego hip-hopu, o którym nikt nigdy nie słyszał, "Hiromichi Mix" jest albumową wersją wcześniejszego "Mega Gayle Mix", kawałka znośnego, choć o mocno poprzetrącanym kośćcu. Jest też najbardziej trzymającą się kupy rzeczą, którą słyszałam od lat. Zapożyczywszy azjatycką skromność środków wyrazu od Hannody Taku (Taku Hannody?) Jib Kidder poskładał kompozycję która, jako jedna z niewielu, może dwóch lub trzech, mogłaby się dla mnie nigdy nie kończyć. Spróbuj to, drogi czytelniku, odtworzyć pięć razy na ciągłym. Jeśli nie chwyta cię za serce – przykro mi, ale go nie masz. –Aleksandra Graczyk

posłuchaj »



Kasia Klich
Calvados
[2003, Sony Music Polska]

Nazwisko tej wykonawczyni może niektórych odrzucać wątpliwą mieszaniną taniej konfekcji, pozorowanej elegancji adresem z "Twojego Stylu" i wizerunku spóźnionego o co najmniej dyszkę. A błąd. Sam kiedyś należałem do grona grzeszników, aż któregoś dnia kolega zarekomendował mi utwór "Calvados". I choć złośliwi doszukają się tu wręcz "wirtualnego" (lol) remiksu legendarnego one-hit-wonder polskiego chanson d'amour lat 90-tych czyli "Harry" formacji Firebirds (ciążenie akordów, akordeon i obezwładniający klimat "noir" mimowolnie przywołujący puste, zadymione wnętrza zamykanych za pięć minut lokali nad ranem), to na tym ich argumenty się skończą. Jednak główną odpowiedzią na pytanie dlaczego Klich pokazuje tu wielkiego FUCKA różnym Joannom Prykowskim czy Renatom Przemyk z przeszłości jest ten boski response wysokiego rejestru głosu w refrenie. To, jak Yaro wyprodukował tu wokal po prostu zachwyca. On lśni, błyszczy, acz bez zbędnego blichtru. A po wtóre, magia muzyki polega między innymi na tym, że są w takich (tak dobrych) trackach dwa dna. Na pierwszym poziomie jaramy się nienaganną produkcją, nerwową, acz poukładaną rytmiką, równymi cięciami funkowej gitary i zahaczającą o skarb zagrywką basu w refrenie (dżizas, ten wzlot). Zaś na drugim, słysząc o "cierpkim smaku calvadosu w ustach" i całą tę zgrabną narrację (prostym językiem o trudnych emocjach) zaczynamy dochodzić do wniosku, że ten "calvados" symbolizuje tu coś uniwersalnego, z czym i my się zetknęliśmy z raz, czy dwa. Oczywiście poziomu drugiego nie byłoby bez poziomu pierwszego. Poziom pierwszy kończy się wraz z zakończeniem numeru, poziom drugi zostaje na dłużej. –Borys Dejnarowicz

posłuchaj »


Strona #1    Strona #2    Strona #3    Strona #4    Strona #5

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)