SPECJALNE - Rubryka

Rekomendacje płytowe 2010

20 stycznia 2011



Rekomendacje płytowe 2010

Dziś pora na porcję mniej znanych płyt z 2010 roku, o których naszym zdaniem warto napomknąć słowo czy dwa.


Big K.R.I.T.
Krit Wuz Here
[Direct Connect]

Big K.R.I.T. zmieszał ze sobą wszystko, co smakowite w południowym hip-hopie. Jego rap może kojarzyć się z Pimp C i T.I., natomiast podkłady - z najlepszymi latami UGK i Organized Noize. "Country Shit" przypomina o DJ-u Screw, a "See Me On Top" brzmi jakby było wyprodukowane przez Davida Bannera. Jako tekściarz, K.R.I.T. zręcznie dryfuje pomiędzy pimpowaniem, inteligentną obserwacją à la Big Boi z wczesnych Outkastów i społecznym komentarzem Goodie Mob. Jak widać - (południowej) Ameryki nie odkrywa, ale wcale nie musi. Jego siłą nie jest nowatorskość, tylko wyczucie, które zbliża go do paczki Ski i Spitty. Miękkie, soulowe sample, wręcz popowe hooki - chyba każdy kawałek z tego nielegala mógłby zwojować listy przebojów. Nic dziwnego, że ich autor szybko dostał propozycję z Def Jam - oby tylko zapowiadało to karierę talentu z Mississipi, a nie jakąś zmianę stylu. Bo uwielbiam, gdy K.R.I.T. opowiada o swoich prowincjonalnych sprawach. –Krzysztof Michalak



Class Actress
Journal Of Ardency (EP)
[Terrible]

Łatwo pomyśleć, że Journal Of Ardency to zupełnie schematyczny electropop, kolejna bezwartościowa laurka "serio bardzo kocham lata 80.". I Elizabeth Harper musi kochać lata 80., ale Class Actress to nie pusty fetyszyzm. Na EP-ce swojego projektu Harper objawiła się przede wszystkim jako zjawiskowa autorka piosenek. Pierwsza rzecz, którą się zauważa to zimne syntezatory, ale jest tutaj też wrażliwość przywodząca na myśl geekowski, gitarowy pop The Smiths, Aztec Camera czy Lloyda Cole'a. Harper operują liryką równie sprawnie jak instrumentami klawiszowymi, za mną szczególnie chodzi fragment "Let Me Take You Out" – "For a six-year-old coming off a waterslide / the climb back up is like Mount Everest". Jeśli zastanawialiście się, co by było, gdyby Morrissey był śpiewającą do trącących italo disco piosenek kobietą o głosie uwodzicielskiej syreny – Class Actress zaspokoi waszą ciekawość. –Łukasz Konatowicz



Ex
Catch My Shoe
[Ex]

Jeśli wasi eks słuchają The Ex, to skiepściliście. Prawdopodobnie najbardziej kultowy punkowy zespół z Kontynentu (w sensie: Europa bez UK), pomimo obchodzonych niedawno trzydziestych urodzin, wciąż wymiata aż miło. Nawet jeśli na najnowszej płycie ogranicza ilość pojechanych eksperymentów i kontaktów z muzykami z innej beczki. Rzeczywiście, nie jest to ich Double Nickels on the Dime, które mają już zresztą za sobą (Joggers and Smoggers – przy udziale m.in. Lee Ranaldo i Thurstona Moore'a). Catch My Shoe nie jest też albumem, na którym Holendrzy spotykają etiopskiego saksofonistę, Vandermarka czy Chumbawambę – no bo ile można? Najnowsza propozycja The Ex jest w zasadzie prosta. No dobra, "prostsza". Świadczy o tym choćby niezwykle chwytliwy – "Maybe I Was The Pilot", powtarzający patent łatwego wejścia w płytę zastosowany na Turn. Ciepło, melodyjna repetytywność gitary, południowość, ska-proweniencja trębacza – wszystko odsyła w krainę Sandinisty czy (to już raczej wokalnie) Gang Of Four.

Catch My Shoe ewidentnie ciągnie na południe. Sporo tutaj odniesień do muzyki afrykańskiej, których epicentrum odnajdziemy w "Eoleyo". Zresztą, gdzie ich nie ciągnie? No i druga sprawa: kogo nie ciągnie do nich? Tym razem załapał się Albini i Weston. Będą się mieli czym pochwalić przed kolegami. –Jan Błaszczak



Greatest Hits
Danse Pop
[Olde English Spelling Bee]

09:35, 100% MP3, wyraz ‘cooooool’ rozlewa się echem z dołu w górę, a po chwili na analogowym wyświetlaczu podłączonym do Maca o lekko porysowanym ekranie pokazuje się twarz mężczyzny – około 25 lat, ciemne okulary, średniej długości szatyn – i artykułuje z trudem, że znalazło się pierwsze „G” dziedziczone po Gang Gang Dance i „g”enetyka was nie okłamie. Tymczasem wokół narasta dżungla, przerywana od czasu do czasu zmianą kanału na inną dżunglę, a na jednym z nich starszy wiekiem negro spirytysta, odziany tylko w przepaskę na biodrach, ogląda disco i błyskiem w oku potwierdza. Z lewej strony wychodzi basista z mózgiem 3 basistów oraz myślący automat perkusyjny i ciosają z innymi kolegami co najmniej dwa single roku, mimo, że struny zamieniają się w tańczące węże, bawiące się jedzeniem winyli, chwalące gardłami w ich kształcie i udające dzięki nim kobry. Niektóre jedzą też ogony, naśladując symbole, inne krzyczą euforycznie głosem tuzów dance-punka, że zajebiście, bomba (wybucha!; dym wznosi się, ale jednocześnie opadają balony, które układają się w napis: mój nowy ulubiony zespół), ale dlaczego to już koniec? ZDECYDOWANIE bym tego nie lekceważył, – zachwycony89. –Radek Pulkowski



Grimes
Halfaxa
[Arbutus]

Nie sugerujcie się nazwą – Grimes to nie jest grupa epigonów wczesnego Rascala, wręcz nie potrafię sobie wyobrazić muzyki bardziej do grime'u odwrotnej. Halfaxa, niczym reklamówka wyborcza z lat dziewięćdziesiątych – amatorska i momentami tandetna – przyciąga nieziemskim klimatem i nie pozwala o sobie długo zapomnieć. Claire Boucher prezentuje zestaw minimalistyczno-teatralnych kompozycji, ozdobionych pięknym wokalem w klimacie Cocteau Twins. Na pierwszy rzut oka senny i zwiewny art-pop, w którym jednak siedzi mnóstwo elektronicznych kombinacji, od minimalu po chillwave. Tak jak szufladkami stylistycznymi, Boucher nie przejmuje się "piosenkowością" – refreny zdarzają się okazjonalnie, zwrotki tak samo, nie ma sensu zresztą rozpatrywać kompozycji osobno. Halfaxa daje radę tylko jako album, jedna wielowymiarowa kompozycja z momentami zarówno słabymi (kiedy Boucher zawodzi jak na torturach i przysłania tym wszystko inne), jak i niemożliwie dobrymi (które wyskakują na chwilkę co kilka minut), jednak nie warto wycinać z tej sesji choć kawałeczka. I teraz najlepsze – to jedna z dwóch płyt Grimes w tym roku, oczywiście ta lepsza. I teraz jeszcze jedno najlepsze – obie zostały wrzucone w sieć przez samą wytwórnię. –Filip Kekusz



Kemialliset Ystävät
Ullakkopalo
[Fonal]

Dalszy ciąg, powyginanych jak tętniące krwią flechty i błyszczących niczym fiński nóż, bajek Jana Anderzéna. Kontynuując misję Fonal zaklinania rzeczywistości w kalejdoskopowe trybalnie pulsujące wizje, ten współczesny Väinämöinen napędzany, jak sam to ujmuje, siuśkami wróżek z Krainy Jezior osiąga na swych albumach czar kolektywu, który skłania ku myśli, że duchy te jednak nie odeszły, jednak nie znikają. Eteryczne kolaże spotykają w tej orkiestrze, wygrywane na brzozowych deszczułkach, plemienne rytmy tajgi, falujące i przenikające ozonową elektrycznością zbiorowiska hatifnatów. Sądząc po tytułach (bagienne opary, płonące borówki, podwodne łąki – dzięki Monika! – i najlepszy, closer: „Założę Się O Swój Ogon”) taka organiczna tematyka jest Chemicznym Druhom najbliższa.

Na nowym albumie, porównując z poprzednimi, improwizacja nieco ustępuje miejsca hipnotycznym repetycjom, co sprawia, że słucha się tych historii z wypiekami na twarzy, bez częstego zapadania w gorączkowy majak. Jednak Ullakkopalo oznacza przecież „Ogień Na Poddaszu” a tego typu zabawy z płomieniem często zaprószają pod strychulcem kiełki nerwowej paniki. Założę się o swój ogon, że niektórzy będą ratować się skokiem. –Wawrzyn Kowalski



Maserati
Pyramid Of The Sun
[Golden Antenna]

Jeśli mnie pamięć nie myli, to Maserati poznaliśmy około dwa tysiące czwartego przy okazji splita z We Vs. The Shark; ci drudzy niestety już nie istnieją, ale wydarzenie tamto umieszcza nam pięknie Pyramid Of The Sun w kontekście lokalno-kulturowym (że Hello Sir), z którym wiążą się również pewne muzyczne założenia i ambicje. Tak jak We Vs. The Shark, Maserati popychają post-hardcore w stronę prog-rockową; o ile jednak tamci specjalizowali się w zestawianiu komponentów "klasycznie" brzmiących popowych kawałków Fugazi, moi nowi faworyci próbują swoich sił raczej w zapętlonych instrumentariach rodem z Where You Go I Go Too Lindströma. Najbliżej im do tego ideału w "They'll No More Suffer From Thirst", której post-punkowa aranżacja napędzana jest wczesno- elektronicznym beatem. "Ruins" z kolei pokazuje zespół ze strony noise-post-rockowej, a te dwa oblicza spotykają się w końcu w "They'll No More Suffer From Hunger", prawdopodobnie najlepszej na płycie, pędzącej przed siebie gitarowo-syntetycznej bestii. Jeśli wierzycie w takie pojęcie jak songwriting, to jest on niespotykanie dobry na całej długości krążka. Zaskakujące brzmienie, zaskakujący poziom. –Patryk Mrozek



Ô Paon
Courses
[white label]

Oj korci by mówić o Geneviève Castrée per Gienia, i do tego dodać do jej nazwiska jakąś zdrabniającą końcówkę. Nijak by się to jednak miało do muzyki, którą się ona para. Występująca dotąd pod pseudonimem WOELV Kanadyjka odsłania bowiem na swoich albumach (ten jest drugim) głównie swoje lęki, a nie nadzieje. Zresztą ci, którzy widzieli polskie występy Geneviève mają pewnie w pamięci kontrast między jej niepozorną aparycją, a paranoicznym strachem, który wyrażał jej mocny głos. Siła tegoż nie do końca ostała się na Courses, ale zręczność w posługiwaniu się nim, owszem – nakładające się na siebie repetycje krótkich melodyjek kruszą się nam nad głowami i przemawiają do wyobraźni. Tej nie rozprasza ani perkusja, ani bas – pozostajemy raczej w krainie minimalizmu, który kiedyś rozumieli Anthony (zanim stał się św. Antonim) czy też Owen Pallet (zanim stał się nikim specjalnym). Castrée jest przede wszystkim rysownikiem, a dopiero potem muzykiem – i być może dlatego jej piosenkom daleko od pitchforkowo-hipsterskiego zmanierowania. –Jędrzej Michalak



Oriol
Night & Day
[Planet Mu]

Nie dość, że Oriol świetnie się wpisał w lukę powstającą między bardziej dyskutowanymi gatunkami w ubiegłym roku, czyli chillwavem i modern boogie funkiem, to nagrał jedną z najlepszych od lat płyt dla zapaleńców melodii. Być może ci, którzy zwykli zwracać uwagę na inne aspekty, mogą traktować Night And Day jako muzykę tła o bogatym brzmieniu, ale jednak jeżeli uważacie się za fanów muzyki, to radziłbym przysłuchać się temu dziełu dokładniej, bo rzadko spotyka się tak duże wyczucie melodii, jakie posiada ten gość. Nie wiadomo, czy więcej zawdzięcza Reichowi, Riddickowi, Hancockowi, czy Osborne'owi, czy może swojemu jazzowemu wykształceniu, czy absolutnemu słuchowi, istotne jest, że rozkłada słuchacza na łopatki, bo i mieszanka jest wybuchowa. Jeśli utalentowany jazzman umieści w tanecznej estetyce swoją wrażliwość i akordy, a jednocześnie odniesie się do funkowego ciepła, linii basu i minimalistycznej repetycji, dopieści brzmienie do perfekcji, ba, rozchwieje się między sentymentalnością i futurystycznością, a funky house spotka na plaży detroit techno, to nawet rachunek prawdopodobieństwa musi wskazywać na sukces. Tak naprawdę w ogóle nie wyobrażam już sobie tej płyty jako dobrej muzyki tła, bo uwielbiam tutaj każdy motyw muzyczny i ciężko mi wychodzi skupianie się na innej aktywności. Poza tym jest to jeden z nielicznych obecnie albumów, których po paru przesłuchaniach nie odkłada się ze znudzeniem na półkę. Dla mnie był to typowy grower, który od sympatycznej ścieżki dźwiękowej do wakacji, przez puszczanie tylko dlatego, że zawsze brzmiał dobrze i w przeciwieństwie do innych, zawsze miałem na niego ochotę, wyrósł na dzieło, w którego doskonałość często nie dowierzam. Albo po prostu chodzi o to, że ta płyta znowu kojarzy mi się z dzieciństwem. Śmiejecie się? Ogarnijcie, co ten sam gość nagrywał 8 lat później. –Kamil Babacz



Panda People
Secret Pleasure (EP)
[Disky]

Tętno pulsu – Czy słuchać Panda People?

Prowadzący: Nasz gość znany muzykolog będzie odpowiadał na pytania. Witamy Pana, proszę bardzo czy słuchać Panda People czy nie słuchać?
Znany muzykolog: Sprawa jest jasna – słuchać.
Dziennikarz Teraz Rocka: Ale jak to słuchać? Takiego gówniarskiego, wesołkowatego synth-popu bez klasy?
Znany muzykolog. Słuchać przy każdej nadarzającej się okazji, do śniadania, w klubie, w depresji. Szkatułkowego post-popu o progowym zacięciu nigdy dość.
Prowadzący: Proszę Pana, to skandaliczne rzeczy, które Pan tu opowiada.
Dziennikarz, sympatyk Reynoldsa: Dobrze, ja zadam pytanie, dlaczego? Dlaczego? Przecież tu nawet nie ma żadnej socjologicznej nadbudowy.
Znany muzykolog: Mnie się wydaje, że bez tych pokomplikowanych, wielokrotnie złożonych, bogatych harmonicznie post-Abacabowych utworów o nieregularnych metrach, ukrytych pod euforyczną, passionpitową powłoką współczesny słuchacz wyrośnie na cholera wie co.
Prowadzący: Przepraszam, Pan w wywiadzie ze sobą powiedział zupełnie coś innego, nie słuchać – cytuję Pana, nie słuchać, nie słuchać i jeszcze raz nie słuchać. Jak Pan z tego wybrnie, hahaha?
Znany muzykolog: Pytanie... pytanie panie redaktorze było czy słuchać indie rocka, więc taka odpowiedź się sama przez się rozumie.
Dziennikarz Teraz Rocka: A jak płyta nie wchodzi za pierwszym razem?
Znany muzykolog: Jeżeli nie wejdzie, z czym się już zetknąłem, trzeba próbować do skutku. Zapewniam, że warto, choćby ze względu na czubakowski bas w openerze, przebojowe ''Restriction Is Fiction'' czy przywołujące dokonania nieodżałowanego Changes ''Young Hearts''.
Dziennikarz Teraz Rocka: To jaki jest sens słuchania, jeśli nie chwyta od razu? Czy nie szkoda życia?
Znany muzykolog: Czy mogę skorzystać z telefonu? Aha.
–Wojciech Sawicki



Pill Wonder
Jungle/Surf
[Underwater Peoples]

Żaden z moich "nie-niezalowych" znajomych nie zachwycił się "Who Could Win A Rabbit?" czy "Peacebone", jak im podsyłałem linki. Jak mój kumpel chciał fajne piosenki z bębenkami, to spośród moich różnych propozycji nie odniósł się tylko do kawałka Yeasayera. Sam miałem problemy z Sung Tongs na początku i dopiero dłuższa walka z szokiem estetycznym przyniosła efekty. Mówcie co chcecie, strzelajcie teksty o geniuszu, ale ten "dziwaczny" rejon muzyki nie ma najlepszej strategii szybkiego docierania do odbiorcy. W miejscu, gdzie wszystkim wielkim tuzom się nie udaje, tam niepozorne Jungle/Surf nagrane gdzieś po kątach i sypialniach może na luzaku pełnić rolę "gateway drug" dla całej bardziej gwiazdorskiej ekipy. Pill Wonder swoją czystą radością omija tą całą klątwę dziwaków i po prostu wciąga do zabawy mieszając lo-fi, twee i resztę w prostą lekką odświeżającą kombinację, sprawiając wrażenie bardziej rozimprezowanego niegroźnego szaleńca niż intelektualistę umoczonego w koncepcie i nowych dragach. Do mnie to tam trafia i nawet stawia remisowo w stosunku do El Guincho! –Ryszard Gawroński



Son Lux
Weapons (EP)
[Anticon]

Zdaję sobie sprawę, że wkładając do rekomendacji ten minialbum dopuszczam się sporego nadużycia, jednak będę bronił uparcie, bo zadziwiająco często zasłuchiwałem się w te dwadzieścia pięć minut muzyki. Oryginalna wersja "Weapons" trafiła na debiutancki album Son Lux – At War With Walls And Mazes – i na tle innych pomysłów tam nie robiła szczególnego wrażenia. Jednak dwa lata później Ryan Lott (czyli Son Lux właśnie) zwołał utytułowanych kumpli i pochylił się nad ścieżkami jeszcze raz, tym razem chcąc uzmysłowić przypadkowym słuchaczom swoje muzyczne wykształcenie. Efektem – zbiór tych właśnie sześć wariacji, oznaczonych kolejnymi rzymskimi liczbami, który... jeśli w ogóle został dostrzeżony, to raczej z negatywnymi ocenami. Nie gniewam się, każdy z nas robi swoje, jak rzekł DeNiro na Złotych Globach. Kolejne rekonstrukcje "Weapons" nie przekonują na początek, tym bardziej tych, którzy znali wersję oryginalną, z której zaczerpnięte zostały tylko wybrane motywy. Jednak Lott, repetując w kółko najbardziej charakterystyczny z nich, co jakiś czas rzucając hippisowskie hasło "Put down all your weapons!", generuje skojarzenia z takim Mothertongue. Skojarzenia o tyle oczywiste, że Nico Muhly to autor jednej z wariacji na temat "Weapons", do tego tej najlepszej, dla której sceptycy mogą sięgnąć po całą EP-kę. Na początek. A potem jeszcze kilka przypadkowych odsłuchów i trudno się Wam będzie wyswobodzić. –Filip Kekusz



Speculator
Lifestyle
[Leaving]

Dobra, trudno będzie o lepszą okazję, więc może trochę pospekulujmy – muzyczne dziwactwo dalej jest w modzie, chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości. Mentalny ojciec chrzestny większości współczesnych freaków – Ariel Pink – na przekór wszystkiemu znormalniał i "sprzedał się" (hihi) mainstreamowi, co nie zmienia faktu, że wpływ jego wcześniejszych nagrań na kształt współczesnej muzyki z szeroko pojętych okolic chillwave'u jest wręcz przemożny. Nie ma też przypadku w tym, że odpowiedzialny za projekt Speculator Nick Ray mieszka w Los Angeles – nie ze mną te numery typy, już dawno was przejrzałem.

Jednak co jest takiego szczególnego w Lifestyle, że ciągle (na przekór światu!) drążę temat tego wydawnictwa? Cóż, przede wszystkim to album tak otwarcie postmodernistyczny jak to tylko możliwe. Sam twórca w jednym z niedawnych wywiadów zdradził tajniki swojego songwritingu i być może dla niektórych będzie to odzierać muzykę Speculatora z magii, ale dla mnie stanowi to ciekawe odtworzenie procesu twórczego, które pozwala ocenić tę płytę w nieco innym świetle. Filozofia Raya wygląda tak – inkorporując pewne elementy zapomnianych piosenek używa ich albo jedynie w roli "punktu wyjścia" (jak pętelka z "When I Think Of You" Janet Jackson) albo w roli ładnie (?) wyglądających dodatków (cytaty z Prince'a, Men In Black, Wojowniczych Żółwi Ninja czy trawestowanie Belle & Sebastian i Oasis) i na takim fundamencie snuje te swoje odrealnione wizje. Cierpliwy słuchacz wyłowi tych smaczków więcej, ale to zadanie raczej dla pasjonatów – w każdym razie polecam, niezła zabawa. Jednak ciekawy kontekst kulturowy Lifestyle sam w sobie byłby niczym, bo jak wiecie na Porcys lubimy głównie muzykę, ale na szczęście kluczowy aspekt sprawy nie pozostawia tu wiele do życzenia. Granie Raya bywa określane mianem "chillwave goes shoegaze", ale to mocno niesprawiedliwe uproszczenie, bo Speculator bliżej niż do jakiegokolwiek znanego mi glo-fi ma do przećpanej twórczości Gary'ego Wara czy Jamesa Ferraro. Poza jadącymi na cudownie chwytliwym samplu z Janet "I Wait All Day" i "Version", warto z tego hipnotyzującego zestawu wyróżnić pobrzmiewający Rangers utwór "Dreams", a także jedyny numer usprawiedliwiający szukanie shoegaze'owych konotacji – "Pure Ecstasy". Pełen seans upływa jak z przysłowiowego "bicza strzelił", ale najlepsze jest to, że każde kolejne przesłuchanie Lifestyle odsłania jakiś nowy, niezauważony wcześniej element. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie do końca poukładać te klocki, ale na pewno będę jeszcze próbował. –Kacper Bartosiak



Young
Voyagers Of Legend
[Mexican Summer]

Jest coś epickiego w tej płycie. Oczywiście na tyle, na ile „epickie” może być domowe nagranie pop punkowej kapeli z Teksasu. To znaczy, kurwa, czemu nie? Czemu nie nagrać bezbłędnej indie rockowej płyty w 2010 roku? Snuć narracje z rozmachem niespotykanym w rewirach mojej kanapy i jednym despotycznym gestem projektować je na niżej podpisanego siedzącego gdzieś hen hen ładnych parę stref czasowych w odległej dupie. Jak dobrze, że są tam w tej całej Ameryce goście, którzy nie wiedzą, że rock niezależny istnieje już tylko w ustnych przekazach, ewentualnie za pośrednictwem grup rekonstrukcyjnych „dających świadectwo” na letnich festiwalach ku uciesze licznie zgromadzonej gawiedzi. To swoją drogą musi być doświadczenie formatywne dla każdego fana niezależnego rocka tak złapać się za ręce z tysiącem innych i w cieniu kołyszącej się majestatycznie gigantycznej nadmuchiwanej puszki piwa ulubionego producenta poczuć tą łezkę wzruszenia na dźwięk pierwszych taktów „klasyka”. Prawie jak w 1994-tym, czy innym 1410-tym, z tą różnicą, że jest 2010. I tak bym się może delektował tą gorzką ironią, która wyszła mi trochę niezapowiedziana sama z siebie, gdyby nie to, że jest ten cały 2010 i „gorzko ironiczny” jest byle teledysk Lady GaGa.

Dlatego w tym miejscu chciałem zaznaczyć, że indie rock z Ameryki ma się ostatnimi laty nadzwyczaj dobrze. Nie ma w tym stwierdzeniu z mojej strony żadnej ironii, żartu, czy bóg wie jakich jeszcze figur retorycznych. Nie odcinam się, nie dementuję, nie kpię, nie stylizuję i w ogóle nic niczym do niczego i wbrew niczemu nie redukuję. Jeżeli już to na nowo uczę się sztuki uogólniania i generalizacji. Wspomniane wcześniej chwyty, są w swej istocie wehikułami źle pojętego indywidualizm. Stają się nieznośne w momencie kiedy indywidualizm stał się równocześnie punktem wyjścia i dojścia. Prawdziwy indywidualizm zawsze kończy na czymś epickim, totalnym, projektującym swoje racje na wszystko i wszystkich. To zabawa dla prawdziwych straceńców. To wielki zaszczyt móc w tym uczestniczyć tu, teraz na brudnej kanapie, w odległej dupie. –Paweł Nowotarski



John Zorn
The Goddess – Music For The Ancient Of Days
[Tzadik]

Goddess to hołd złożony kobietom w mitach, magii i rytuałach. Nic więc dziwnego, że brzmi kobieco - zwiewnie, delikatnie i pociągająco, chociaż czasem wybucha nieposkromioną energią. Fantazyjne, nieco odrealnione melodie i harmonie zamknięte są tu w cyklicznie powracających tematach, przełamywanych pełną łagodnego napięcia, a wtem poddającą się jakiemuś impulsowi gitarą Ribota. To nie ona zajmuje tu jednak centralną pozycję - we wszystkich utworach prym wiedzie harfa. Carol Emmanuel czaruje rześkością oraz nadaje ton pianiście i wibrafoniście, by razem popadać w rytualny trans. Do tego doskonała praca sekcji i mamy muzykę pełną lirycznego mistycyzmu, radości i energii. Najlepszy dowód na to, że ultrapłodny Zorn potrafi przełożyć swoje niecodzienne, bogate zainteresowania nie tylko na wstrząsający eksperyment, ale też na fascynujące, wysublimowane kompozycje, mieniące się pastelowymi barwami i delikatnymi teksturami. Niech ten album nie zgubi się w jego okazałej dyskografii. –Krzysztof Michalak

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)