SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2013: Metal

6 stycznia 2014



Rekapitulacja roczna 2013: Metal
autor: Wawrzyn Kowalski

Quorthon się w grobie przewraca. A zaraz z niego wyjdzie, widząc Under The Sign Of The Black Mark w setce najlepszych płyt lat osiemdziesiątych według FACT Magazine. Pod tym znakiem zwyciężysz – taki to był rok. Połowa ekip jedzie Motörhead, wielu z tej listy tam na dole to właśnie dosłowny Aftershock, który trwa tak ze trzydzieści lat. Rebeliantów co tydzień wyznacza też Fenriz, a prowadzony przez niego The Underground Resistance to czarny sopel wbity w serce trendu. Skuteczny, bo partyzanci są na rogatkach twojego miasta, w lochach i piwnicach, na ustach i rogach wszystkich.

Hell's Headbangers penetruje te lochy jak Trybson. Prawdziwe zakapiory, że od razu z ryja poznasz: Shitfucker, Nekrofilth, Cultes Des Ghoules – wszyscy nadają na podobnym kanale. Markowa składanka H'sH vol. 6 to też single od Midnight, Vomitor, czy Nunslaughter – sporo złota można wypłukać ze ścieku. Podobną karierę robią predatorzy związani dziś lub kiedyś z Fysisk Format. Wspominał ich u nas bonzo z Okkultokrati: Obliteration, Haust, nawet Årabrot – to ścięgno w zębach fanów surowego mięsa. Dobry sztos od Thrill Jockey: The Body, Oozing Wound i Barn Owl, czyli prawdziwe konie czarnych zawodów. Fińskie muminki również mają rok komety: Ektro i Svart. W pierwszej jak zawsze Circle i chichoczący mikołaje z Ranger. Svart, natomiast, to przede wszystkim: Oranssi Pazuzu i kolorowe miraże Domovoyd.

Sabat, krwawy sabat? 13 to żadne czary-mary, raczej komiksowy Shazam z długą brodą. Świetny timing poza tym, bo w tym roku szał na gusła oderwałby od bulgot-dekoktu nawet profesora Wilczura. Ćwierć wieku poezji dla Rise Above Records uczczono płytą Cathedral oraz niezłymi albumami Blood Ceremony i Iron Man. Na łysej gorze bitches brew: wspomniane Blood Ceremony, Cauchemar, Jess And The Ancient Ones, Mansion, Jex Thoth. Wiedźma modna na wokalu. Fajnie grali Witchgrave: bez spinki o horrorze, motorach i miłości do Venom. Bardziej skamieniałe retro standardy w wykonaniu Orchid, Uncle Acid And The Deadbits, bardziej beztroskiego Devil, gości z Tombstoned i Magic Place, którzy bez charyzmatycznego druha na wokalu, byliby po prostu lepsi. Najbardziej chwalony był oczywiście album Sister grupy In Solitude, w którym cały ten vintage spotyka współczesną wrażliwość. To tajemnicze spotkanie najlepiej podsumowują krążące w Internecie wycinki ze szwedzkiej prasy (Chips&Beer Magazine): "Bork bork bork! In suleetoode'a soocks".

Eklektyzm, przepych, retromania i wojny Diadochów. Scorpions jako goodshit. Revival Twisted Sister. Rock Of Ages. Hair metal dla melomanów od lat szczepi Chris Black. Niby na sektorze gości, ale białe spodnie, ciemne okulary, epka High Spirits i singiel "I Am The Psychic Wars", jako Aktor w projekcie z ziomkami z fińskiego Circle sprawia, że profesor Black zaczyna czuć się na tym stadionie jak u siebie. Rok wcześniej Thin Lizzy znakomicie zacytowali, teraz odkryci: Züül i Corsair. Zajawki proto-epiki rzucili: Lord Weird Of Slough Feg i Pagan Altar. Mysterium wyprawili woje z Manilla Road. Wrócił Hell w letniej formie. W piekle tradycji tak naprawdę rządził i dzielił tylko Satan (bo kto jak kto).

Falsety były wszędzie. Na dość różnych stylistycznie albumach Darkthrone, Lesbian, Rangers używano ich jak konfetti. Etatowi bywalcy tortugowych ław, power metalowcy z klapką na oku i papugą na mikrofonie, powiedzieli "do diaska!', niczym bosman klnąc szpetnie. Szanty, spocone plecy, wiosła w dulkach swoją drogą, ale utwory w stylu: "No Peace Beyond The Land" Argus, "Lucifer" Magister Templi (obie w wiodącej na tych wodach łajbie Cruz Del Sur), "Of Nymph And Nihil" Borrowed Time, "Bells Of Hades" Enforceror i "Fight For Rock" Sign Of The Jackal mają nawet coś więcej niż drobne elementy melodii, bezwstydnie paradujące w conanicznych majtkach.

Nieźle radzili sobie też inni, co od lat działają na rubieżach spektakularnego popaprania. Gdzie prowadzi Portal? Chyba na galaktyczne jatki pełne brudnych jam, wulkanów i brzydkich istot z kosmosu. Wściekłe diabły z Antypodów to również: Thrall, Denouncement Pyre, Sacriphyx. W australijskim stylu wyładowywał też Antediluvian z Kanady, a amerykański Vasaeleth krótką EP-ką zbudził niewysłowioną potworność. Chciałbym mieć te rzeczy na swojej liście, ale po prostu się się boję. Najbardziej piłujący black to Torture Chain na taśmie Mutilating Astral Entieties. Przecina w pół i nigdy już nie składa. Zombiastyczną młóckę na szwedzkim stole podali Amerykanie z Bone Sickness. Bardziej wyszukany rodzaj death to np. Grave Miasma, Vastum i całkiem nieszwedzki Tribulation.

Rebranding kontynuuje Southern Lord. Na okładce Baptists ktoś rąbie zajadle siekierą. To dobry czas dla drwali. Agrimonia, Power Trip, All Pigs Must Die, Centuries, belgijski Hessian A.D. – toporni goście w orszaku tego Lorda. Z grupy ultras weaponry: Nails. Głośno w Deathwish Inc., skąd wracają Doomriders, zdradza się Oathbreaker. W księstwach przyległych: Discourse, Cloud Rat, Earthling, jakoś przychodzą mi na myśl. Wreszcie: nie zabił One Of Us Is The Killer DEP, a mam wrażenie, że w korespondencyjnym pojedynku na wybuchające prezenty Norma Jean z Wrongdoers zrobili to lepiej.

Widać zresztą jak wyczerpuje się pewna formuła. Lakmusem – kondycja Relapse. Howl, ASG, Red Fang łączą oprócz wytwórni kompleksy cover-bandów. Na patentach grali także Windhand i Inter Arma. Lepiej wypadł eksperymentujący z noisem i ambientem Locrian. Zamknięcie Hydra Head przekreślało pewien paradygmat, choć z jej pogrobowców dobrze radzili sobie Jesu i Big Business, chyba najfajniejszy od debiutu. Wzorowy był Ultraviolet Kylesa – w ten sposób, że nie zostawiał uwag. Także sofomor Northless to album rasowo-razowy. W Neurot mieszanką industrial i cyklonu zadebiutowała supergrupa Corrections House. Nie wiadomo dlaczego za podrabianie Neurosis zabrała się Njiqahdda. A już tym bardziej dlaczego od lat robią to goście z The Ocean, Mouth Of The Architect i Light Bearer. Wbrew zapowiedziom Pyres nie staną się nowym Mastodon. A Sandrider już jest lepszy niż nowy Clutch (ci ostatni są zaś od dawna lekko nudnym sobą). Trochę mniej niż zwykle zaskoczył mi Voivod. Metalu nie grali ani Tomahawk, ani QOTSA.

Ciekawa sprawa z tym Sunbather. Micheal Nelson na Stereogum pisze o "metalu post-Deafheaven", choć nie widać jeszcze rozległości zmian, jakie ten album spowoduje, podobnych do tych, które przyniosły kiedyś Times Of Grace, Oceanic czy Remission. Adrien Begrand, Robert Leszczyński metal-krytyków, stwierdził, że kapele w rodzaju Deafheaven to po prostu muzyka ekstremalna, a nie metal, który znał, cenił i w którym zawsze "chodziło o moc". Rok 2013 to dla niego rok zamknięcia metalu jako konwencji. Od teraz ten gatunek będzie – jak blues i country – jedynie żonglerką gotowym zestawem klocków. Reliktem. Muzyka country nie ma sensu – to zawsze warto podkreślić. Jak wspomniałem skąpanych w słońcu i opromienionych następców Sunbather na razie jeszcze brak. Zajebistość Altar Of Plagues, So Hideous, Cara Neir nie jest dla mnie wcale oczywista. Na wschodzie Stanów większy wpływ miało Krallice: Yellow Eyes i Castevet nie mieli szans tego spieprzyć. Można mieć oko na grupę Vaura – gdyby Editors grali black, taki byłby efekt. Żaden komplement, wiem. Ale się należy, bo nikt tego wcześniej nie zrobił. Zmianę gry wyraźnie szykuje za to Colloquial Sound (Dressed In Streams, A Pregnant Light, Aksumite). Nad poprawą kondycji podziemia pracuje w tajemnicy loża Antilight. Może być ciekawie. W lesie natomiast cisza. Na początku roku niezła szyszka od Skagos, później mini-album Ash Borer, wreszcie nagrana na żywo, lecz całkowicie nieprzystępna, choć długo oczekiwana, płyta Fell Voices. Nagrywał też Austin Lundr z Panopticon, tym razem nieco inną muzykę, pod szyldem Seidr. Winds of change. Niejedną zmianę warty obejrzał pewnie w areszcie Blake Judd, co przesunęło premierą pożegnalnych albumów Nachtmystium i Twilight. Judd spiratował kupujących jego płyty i precjoza, hajs się później nie zgadzał, płyt trzeba było szukać po torrentach. Nachtmystium zdążyło jednak nagrać cover Burzum "Det Som Engang Var", czyli "To, co było kiedyś". Otóż, kiedyś gość siedział za mord, teraz inny siedzi za merch.

Coś się skończyło, niech żyje... Co? Mija dwudziesta rocznica wydania His Majesty The Swamp Varathron. Przegląd europejskich hord zacznijmy więc od Hellenów, którzy wywołali całkiem niezły kryzys. Satan's Wrath (znany też gdzieniegdzie jako Santa's Wrath) sprezentował kolejną odsłonę swojego galopującego thrashu. W podobne klimaty uderzyli ateńscy klasycy z Thou Art Lord, a Rotting Chirst i Nightfall wzbogacili attycki styl o bizantyjską pompę. Parafrazując znaną linijkę Pindara z Teb i kilka innych porzekadeł, można fachowo stwierdzić: najlepszy jest Zemial.

Nacjonalizacja na szybko:

Italia: Prawdziwy renesans zainteresowania minionymi obskurami. Ten rok to, primo, wznowienie zapomnianego Dark Quarterer, secundo, nieudane Resurrection Death SS, tertio, oczekiwania na nowy album krwawych komediantów z Mortuary Drape, w dalszym ciągu czekamy.

Frankofonia: Monumentalny Gris z Quebecku, uduchowieni Celeste, wściekły jak sama nazwa Aosoth, zimno-kosmiczny Spektr i burleska od Peste Noire.

DACH: Alexander von Meilenwald to najważniejsza postać niemieckiej sceny, a jego Ruins Of Beverast to najbardziej nieszablonowe (poza kalifornijskim Lycus) podjęcie tematu funeralni. Z pozostałych: Fyrnd, jako Fyrnask, zaskoczył ładnym uduchowionym podejściem do rytualnej muzyki nordyckiej. You Are The Moon, I Am The Night projektu Owl to z kolei coś dla osób może wrażliwych bardziej w życiu, niż muzycznie. Szwajcarski Vuyvr vyvrl dbrr wrażenie, zwłaszcza nieszablonowym podejściem do rytmu. W Austrii z tego co wiem nie gra się black metalu, tam wprowadza się go w życie. Takie Summoning na przykład, myślami już dawno na zlocie w Dol Guldur.

O Finach jeszcze słów kilka: Rześka porębka w wykonaniu Horna, zimny przerębel wyrąbał Cosmic Church, zaś materiał Arnaut Pavle to już węgiel drzewny w czasie picia palinki.

Szwecja: Zarówno Watain, jak i Ghost ponieśli artystyczne porażki. Płyty obu tych zespołów nie bawią, tak jak to obiecują. Watain ani zbyt odważnie, ani po staremu –takie niezdecydowanie zazwyczaj nie kończy się dobrze. Ghost natomiast gdzieś stracił tę niejednoznaczną ironię. Gra gitar-rocka jakich wiele. Sam kostium nie wystarczy, zwłaszcza, że przecież papież Benedykt abdykował i przebieranie się za niego jest już po prostu nie na czasie.

Agonia Records to już od dawna przysłowiowy international level. I Piła w adresie. Na rozkładzie wspomniany Sepktr i Aosoth, ich ziomek z Glorior Belli, prog-blackowe Code i Ephel Duath, szwedzki sludge king-Kongh. Boli trochę zwątpienie wytwórni w polską myśl szkoleniową. Tu W Melancholii wpadła Furia, debiutowali longplayem Dormant Ordeal, meteorem rzuciła Antigama. Nergal w Ambassssssadzie nie zna bajki o wężu. Interesująco w Under The Sign Of Garazel, gdzie wspomniani Cultes Des Ghoules (album do spółki z H'sH), a także Egzekwie i EP-ka Szron. Sporo dobrego i złego można usłyszeć na demówkach: Hebdomas i duetu Strzępy.

Tuż za metalową kurtyną: Kvohst z DHG wykorzystuje trend na ciemny gitar pop. Beastmilk [nadal Svart] jest groomy i glamy i jest nie najgorszy. Płytą roku według Quietus został natomiast oniryczny album Grumbling Fur – duetu, który współtworzy znany z Ulver Daniel O'Sullivan. Ulver tymczasem na Messe I.X-VI.X odprawia neoklasykę i "opłakiwanie Gandalfa". Zawsze go lubiłem. Kojarzony czasem z metal światkiem Prurient rozpuścił się w granatowym elektro-transie. Necro Deathmort zaś na EP-ce poszedł w klimaty tagowane jako techno-doom.

Wiadomość, z którą nie wiem za bardzo co zrobić. Wyjątkowym dystansem wykazała się bowiem grupa Alice In Chains. Autobiograficzny album The Devil Put Dinosaurs Here wzruszyłby nawet żywą skamielinę. Zwłaszcza przy końcu tytułowego utworu, w którym William DuVall śpiewa ochrypłym od emocji głosem… że pozwolę sobie zacytować w wolnym przekładzie: "Nie zostanie nic, ni kość w upamiętnieniu/ śmiech megalozaura zaklęty w jurajskim wapieniu".

Miscellanea wieńczą rejestr. Those Once Mighty Fallen – zbiór zapodzianych materiałów Ildjarn i Hate Forest miałby duże szanse na to, by być jednym z najlepszych tegorocznych black wydawnictw. Imponujący raw&roar jak z czasów, gdy młodzieńczych swych czynów dokonywał niesławny quisling Kristian Vikernes. Dzielą też krążki: dzikusy z Satan's Satyrs i Ohmwar na cztery sfuzzowane utwory, z których dwa to covery Black Flag; a także Kjaddi, Vooram i Njiqahdda na prawie godzinną porcję black-ambientów i klawiszowych miniatur. W temacie zagubionej Ameryki: zebrane na dwóch płytach odrzuty Horseback są lepsze niż ubiegłoroczny debiut dla Relapse i przywracającą nadszarpniętą wiarę w skalę talentu Jenksa Millera. Z nagrań koncertowych: nie udało mi się posłuchać Midnight z Cleveland, ale chyba można za nich "ręczyć głową", wyszedł na jaw cały Epicus Doomicus Mtallicus Candlemass zagrany na Roadburn i okazało się, że mniej więcej w tym samym czasie nieźle dla BBC czarowali WITTR. Trúbadóirí Ólta An Diabhail potwierdził zaś tylko znany status Urfaust – najdziwniejszego kult zjawiska blackmetalowej Europy.

Gratuluję wszystkim, którzy doczytali do tego momentu. W nagrodę 40 najciekawszych płyt 2013 roku. A właściwie czterdzieści-kilka, bo Wasz Czarny Alibaba nie dobudził się na czas i nie dorachował. Szazam!

***


A Pregnant Light, Domination Harmony. Krótki materiał, który w zasadzie z miejsca redefiniuje pojęcie lo-fi black metalu. Choć punk był w nim zawsze obecny, to punkowa wrażliwość często ulegała charakterystycznym ograniczającym wyostrzeniom. W wypadku APL, natomiast, przewagę zyskują te dotychczas odrzucane elementy. Termin "purple metal" to wolne żarty, ale oddajmy co cesarskie – dominacja jak najbardziej potwierdzona.

Agrimonia, Rites Of Separation. Dziki crust w oku neurotycznych sztormów urozmaicony spokojnymi fragmentami śnieżnej ciszy lub zamiecią szwedzkiej żelaznej surówki. Tak wygląda szlachetniejsza część nowego oblicza Southern Lord. Zamyślony, lekko egzystencjalny profil władcy. Drugą stronę twarzy zeżarł kwas, ale o tym później.

Årabrot, Årabrot. Kolejni fani Harveya Milka trącają rogiem strunę. Pohukiwania, łabędzi śpiew, piekielne jęki, jakby Houdini dzwoniący z zaświatów. Żart o arystokratach uwzględniony na okładce.

Blood Ceremony, The Eldritch Dark. Decemberists occult rocka. Groźne widma, lasy i moczary zamieniają się w narracyjne uroczysko, wildwood i ilustracje z dziecięcych bajek. Chris Ott wyśmiewał kiedyś Meloya za to, że nie potrafi nawet prawidłowo wymówić tytułu swojej płyty The Tain (na podstawie Uprowadzenia Byków z Cooley, táin wymawia się trochę jak torn). Blood Ceremony też mogą całą swą wiedzę o celtyckim pogaństwie czerpać z filmu The Wicker Man, ale kiedy w "Lord Summerisle" czerpią udanie ze złotego brytyjskiego folku, to kwestie merytoryczne schodzą na dalszy plan.

Bölzer, Aura. Przy okazji tekstów o Bölzer pojawia się słowo: Szwajcaria. Bo stamtąd są ci dwaj. Pojawia się też nazwa zespołu Celtic Frost, który też jest stamtąd. Te skojarzenia ułatwia fakt, że Bölzer gra trochę podobnie, najczęściej jednak gra trochę szybciej. Pisze się też obrazowo o urywających szczękę riffach. Owszem, to prawda – Bölzer gra właśnie takie.

Botanist, IV: Mandragora. Żeby się nie powtarzać. Znacie taką bajkę? Ktoś posadził w doniczce ziarnko, później: pęd – kwiat – mały człowieczek. Paluch, calineczka, pierwowzór człowieka z rajskiej ziemi. I dowiadujecie się, że ten ludzki zwitek może zabić krzykiem. A teraz wyobraźcie sobie armię takich. I co? Nie strach?

Carcass, Surgical Steel. Operacje na otwartym sercu i lekcja anatomii death&rolla. Siostro, skalpel. A teraz broń, bo ten pacjent jeszcze żyje i właśnie ze strachem się budzi.

Cathedral, The Last Spire. Choć okładka ostatniego Cathedral nawiązuje do pierwszych demówek zespołu, to materiał chwytliwością dorównuje raczej Paradise Lost z drakońskich czasów. Progresywna rozwiązłość też uległa zagęszczeniu i taki "Pallbearer" już na wstępie usuwa w cień pewnych zeszłorocznych faworytów. Kim Kelly, writerka Pitchfork, zaliczyła w tym roku nie lada wpadkę, zaliczając Exodus do wielkiej czwórki thrashu. Później zaszkodziła sobie jeszcze bardziej, tłumacząc, że thrashu to ona właściwie nie słucha. A może było to po prostu życzeniowe myślenie? Patrzę na to pożegnanie Cathedral, a później zerkam co tam robi wielka trójka angielskiego doomu. Wielka trójka? Phi!…. też mi coś….

Cauchemar, Tenebrario. Biała dama zawsze w glanach, a z tego co wiem wydaje też książki o gotowaniu i podróżach. Tu podobnie. Wakacje z duchami i niezobowiązujący duch przygody – świetny przeciąg tych piosenek w chybotliwym świetle kandelabra. I zero klawesynu.

Cult Of Fire, मृत्यु का तापसी अनुध्यान. मनोगत, रोलिंग स्टॉक, विचित्र. और वर्ष के मास्टर हैमर के लिए सबसे अच्छा संदर्भ.

Cultes Des Ghoules, Henbane. Szukali trochę lovecraftiańskiego apokryfu, a lulek szalony tylko wzmógł potworny ból głowy wywołany ruchami podziemnych przedwiecznych. Hej, kurzystrach!, w końcu mamy w Polsce bandę mieszającą w tym, co naprawdę na czasie. W czym? Nie za bardzo wiem i boję się sprawdzać. "Sounds like it was dipped in shit" – chwalili na Stereogum.

Darkthrone, The Underground Resistance. Ktoś tu prowadzi wojnę podjazdową. Celtycki mróz, nordyckie zagony. Po takich rajdach to odwrócony jest już każdy krzyż.

Deafheaven, Sunbather. Kerry McKoy i George Clarke przeciw ruralnym przeżytkom zimnych wojen na blackmetalowej niwie. Odlatują reszcie stawki jak żar-ptak w ponowoczesność. Chwalą Burzum. Na widok solarnego krzyża mdleją. Uwaga: mimo wymuskanych piórek groźni w starciu bezpośrednim.

Dethscalator, Racial Golf Course. No Bitches. Funny games. Goście złamią ci nogi golfowym kijem, a potem wystrychną ścieżką zdrowia jak dudka. Tytuł: "World War Two Hitler Youth Dagger" przywołuje się najczęściej, żeby pokazać jak energetycznie kłuje ten despotyczny noise-sludge. Ma zrobić zastrzyk z adrenaliny? Dziabnie w serce z dziesięć razy.

Dressed In Streams, DIS + Azad Hind. Podwójna EP-ka zorientowanego blacku. Innymi słowy: indie metal w pawim wachlarzu znaczeń. Zamglone zdjęcia z prawdziwej podróży Phileasa Fogga w piekło orientalizmu i przesądów. Już dziwne wibracje synthów w "Sleeping Foxes" pokazują prawdziwe prawa dżungli, gdzie skaczący tygrys dosięgnie cię i strąci z wysokiego słonia.

Ephemer, Notre Honneur Immortel. Powiem uczciwie panie redaktorze, Gris trochę mnie przybił. Wybrałem więc z black projektów francuskiej Kanady krótszy materiał Ephemer, w którym standardowe podejście do melancholii napotyka triumfalny klimat znany z przygodowych komiksów sprzed lądowania na księżycu. Eldorado ludzi-żab i stare miasta magii.

Fuzz, Fuzz. Ty Segall pogrywa sobie w garażu proto-metal w duecie z Charlesem Moothartem. Blue Cheer to to nie jest, ale skutecznie łaskocze kulą futra tego małpo-diabła z okładki.

Gorguts, Colored Sands. Luc Lemay może mówić o szczęściu. Goście z Intronaut, a teraz kolesie z Krallice i Dysrythmia przywrócili światu artystę, który już dwadzieścia lat temu na płycie Obscura wytyczał kierunek ich późniejszego ekwilibrystycznego stylu. Colored Sands to techniczne wyładowania i ruchoma muzyczna materia. Przypomina jazdę na jakiejś mechanicznej bestii z kreskówek, w której przy każdym ruchu wszystko rozkłada się, przez ułamek sekundy zastyga w suspensie, a później wpasowuję się na nowo, trybik po trybiku, by pognać przed siebie z wizgiem parowego gwizdka.

Haust, No Norwescy kumple Aleksa z A Clockwork Orange ruszają na nocny patrol. Bardziej wyostrzyć się już nie da. Gaworząc nadsatem: real horrorshow.

Hoax, Hoax. Na okładce gość powieszony za nogę na pustynnej palmie. Dobrze oddana sytuacja. Ogłuszające pragnienie, krew do głowy, żar i zdarte pięści. Jolly good hoax, panowie!

Inquisition, Obscure Verses For The Multiverse. Ropusze wokale, efektowne riffy z serca At The Heart Of Winter, kosmiczne lęki skryte za bogatym corpsepaintem. Immortal serio nieśmiertelny. Za progiem coś więcej: szalone odmęty Blut Aus Nord, kalifornijska mizantropia i dziwny wymiar plastyczności, gdzie melodia goni kakofonię, w ucieczce przed znaczną ilością macek.

Integrity, Suicide Black Snake. Dwid Hellion powraca w towarzystwie Roberta Orra. Smutny, zły i wygląda na to, że nadal szczery. Desperacki nastrój jest czasem trudny do wytrzymania, jednak obok tak nieironicznie wyprowadzonego openera i beznadziejnie smutnego "There Ain't No Living In Life" po prostu nie da się przejść obojętnie. Serca na rękawach.

KEN Mode, Entrench. To chyba szczyt możliwości załogantów z Winnipeg. Coś nieprzyjemnego z pewnością się tu kryje. Widać to w filmach Guya Maddina, a te potrzaskane tajemnice, przecież do bólu miejscami jaskrawe, to również przypadłość tej płyty.

Lesbian, Forestelevision. Jeden długi utwór, a tak naprawdę migawki i wprawki w stylu. Album miewał kiepskie recenzje. Zarzucano mu, że jest rwany, coś tam zgrzyta, nie przechodzi płynnie. Jeśli jednak zostawić podziały na ścieżki, a pójść tropem talentu to, nawet gdy ten program zbacza czasem na manowce, ostatnie kilkanaście minut stanowią jeden z najlepszych fragmentów w ciężkiej muzyce ubiegłego roku. Kropka.

Leucosis, Leucosis. Ile jeszcze tego się tam kryje? Niezbyt kaskadyjski w scenografii, ale jednak pokrewny leśnikom projekt z Santa Cruz, własnym sumptem wydaje najlepszy metal w kategorii post-coś-tam-teraz. Produkcja onieśmiela. Jakby Fell Voices wcale nie uparli się, by zakryć swą nową muzykę zbyt gruba warstwą szumu, albo jak Ash Borer, gdy jeszcze nie inspirowała ich tak bardzo kaustyczna poezja.

Mammatus, Heady Mental. Ten zespół miewał różne okresy. Po debiucie dla Holy Mountain, z którego zapamiętałem przede wszyscy kruszący wszystko stoner-drone w zwieńczeniu, wieszczono zespołowi przejęcie schedy po Sleep. Późniejsze zawirowania rzuciły jednak Mammatus w stronę psychodelicznego jamu rozciągniętego jak wymiona chmur, od których zespół wziął nazwę. Dużo mniej metalowa niż ta, którą prezentuje Wormlust, a bardziej tradycyjna niż ta, co Earthless czy Domovoyd, muzyka na Heady Mental wydaje się skoncentrowana na sobie, oderwana w tym fachu i niedzisiejsza. Jeśli jest coś takiego jak, hmm, powaga gitarowego wymiatania, to została ona tutaj zachowana.

Melt-Banana, Fetch. Japończycy, grający ostatnio mniej lub bardziej szalone koktajle ze szkoły generała Pattona, tym razem wyszli poza kreskówkowe ramy. Choć Hamtaro dalej na wokalu, to fragmentami Fetch przypomina raczej Marnie Stern z jej precyzyjnym mikroriffem, a innym razem jeszcze jadących na piorunie Lightning Bolt. Równie spójne spięcie całego tego różowo piszczącego chaosu chyba się tej grupie nie zdarzało.

Monster Magnet, Last Patrol. Tego się nie spodziewałem. Odcinający kupony bywalcy barów ze striptizem, przydrożnych moteli i aren rodeo nagrali album, który, jak sugeruje tytuł, może być ich właściwym pożegnaniem z prerią. Hipnotyczny, tradycyjny stoner, w sumie ballady i czad, ale jednak nie odpuszczający na moment magnetyzujący potwór. I cover Donovana nawet nie bardzo zepsuty.

Morthylla, Morthylla. Nieprzypadkowo w odniesieniach (po raz kolejny – Eldritch Dark) pojawia się ostatni warlock Clark Ashton Smith. To prawdziwie przygodowy materiał, weird tales, nekromancja i dziecięce stadium horroru. Cała frajda blacku zanurzonego w otchłaniach Volahn, Weakling czy wczesnego Leviathan. Wygląda na to, że krąg Antilight nie śpi, knuje. Ma na pewno szansę upuścić trochę świeżej krwi. Podobnie Schattenkult Produktionen sporo jej jeszcze wpompować (vide: świetny Hermóðr).

Noisem, Agony Defined. Prawdziwa historia. Zebrało się pięciu młodych ziomków w piwnicznej sali prób. Grają tam old school thrash na pełnej kurwie i dzień w dzień do oporu. Gitary rzężą, gość wydziera japę – ubaw po pachy. W okolicy terror, ludzie są w szoku.

Obliteration, Black Death Horizon. W sumie Bone Sickness byli bardziej zabawni, ale to Obliteration nagrali najlepszy prymitywny death, w sposób, który prymitywizm z jednej strony uwypuklał, a z drugiej chował za apokaliptycznym ciężarem soundu. Pod nieobecność Morbus Chron to Norwegowie robią Sztokholm.

Oozing Wound, Retrash. Prawdziwa historia. Zebrało się trzech ziomków w piwnicznej sali prób. Grają tam old school thrash na pełnej kurwie i do oporu. Gitary rzężą jeszcze bardziej, gość wydziera japę – ubaw po pachy. W okolicy terror, ludzie są w szoku.

Oranssi Pazuzu, Valonielu. Kraut i black na szyi plezjozaura. Poprzednie dwa albumy Finów to hermetycznie zamknięta kosmiczna próżnia, teraz zespół ląduje w kapsule i stawia stopę na błotnistym piasku. Pierwszy ślad człowieka w tych dziewiczych rejonach, wokół jakiś karbon, sagowce i skrzypy, na ląd ładują się pierwsze płazy. Podbój trwa.

Paysage d'Hiver, Das Tor. U hu ha, nasza zima zła. Choć nieobecna, to jej namiastkę daje nam Wintherr, powracający po sześciu latach i każdym skinieniem przynoszący ten mróz jak buka. Das Tor to kwiatki w oknach malowane przez Dziadka Mroza, to wyjście przez szafę w krainę, gdzie nigdy nie ma Gwiazdki. Waldeinsamkeit i srogi luty.

Power Trip, Manifest Decimation. Karzące oblicze Lorda. Wyżarta skóra, każde ścięgno mięśni widoczne, wystaje kość policzkowa, łypie przekrwione oko. Niesamowity crossover Power Trip trafia do źródeł trwogi. Cro-Mags na motywach Show No Mercy.

Ranger, Knights Of Darkness. Knight Rider na szosie. Zarośnięci lost boys za kółkiem. Offbeatowa perkusja napędza ten tunel strachów. Jest thrash, jest Alice Cooper, mordercza wata cukrowa i randomowy zestaw grzybów z Ektro. "Jump in my car, I wanna take you home".

Raspberry Bulbs, Deformed Worship. He Who Crushes Teeth, czyli Marco del Rio przenosi z tym albumem w czasy analogu, punkowych zinów, nieuświadomionego blacku na poziomie zachowań i przyzwyczajeń, takich jak otwieranie baseballem lodówki z colą, strzelanie do butelek na nieużytkach za miastem, spotkania w ruinach starej garbarni czy rzeźni, by pić alkohol i gadać o strasznych rzeczach i bzdurach. Kiedyś to bawiło, teraz też.

Satan, Life Sentence. Heavymetalowa biblia Satana. Zapomniani bohaterowie brytyjskiego metalu, autorzy Court In The Act, wracają i wywracają ten styl tak przywiązany do tradycji jak hobbit do podkurka. Melodyjne refreny (nie zepsute manierą), punkowa prostota i stadionowa hymniczność, chwytliwe partie gitary, które zapętlają się naprawdę w fantastyczny sposób. Moderna i retromania grają tu o lepsze, a wygrywa po prostu On.

Shitfucker, Suck Cocks In Hell. Holy shit! Holy fuck! A poza tym – jak w tytule.

Stara Rzeka, Cień Chmury Nad Ukrytym Polem. Od czasów legendarnych oraczy nikt nie zajął się tak tym ugorem – wypalił chwasty, zasypał czarną ziemię Popielem. Wygląda na to, że horyzont spojrzeń i muzyczny policefalizm Kuby Ziołka można porównać jedynie z widnokręgiem Światowida. Burzę więc zebrano, a chmury nie było.

The Body, Christs, Redeemers. Wisielców kręcono w formacie super 8 mm. Później ktoś podpiął pod taśmę szkice węglem: rachityczne krzewy, zimowe powykręcane drzewa, wiatrołomy, jemiołę, siedzącą na gałęzi srokę. Obraz ascetyczny, podniosły i groźny.

Ulcerate, Vermis. Największy kaiju wyszedł na ląd w okolicach Auckland, New Zealand. Potwór spustoszył Mikronezję, przełamywał falę, a kiedy uderzył w niego Jäger, zaabsorbował jego techniczną tkankę, zapętlił obwody i zapadł w Pacyfik, powodując kolejne tsunami.

Valient Thorr, Our Own Masters. Dziwne. W czasie, gdy wielu zachwyca się power potencjałem Kvelertak lub Toad, ta grupa kosmitów, która rozbiła się przed laty w Północnej Karolinie, przechodzi nadal niezauważona. Może dlatego, że bardzo im zależy, aby przekonać wszystkich, że ten spodek, który budują, wszczepiając chwytliwość Thin Lizzy, hałas Jesus Lizard, silnik Dischord i luz college kapeli z radiowęzła to tylko zabawa. A tak naprawdę chodzi przecież o podróże w czasie, kontakty ras i inne szalenie ważne rzeczy.

Vhöl, Vhöl. Krallice'owski black w połączeniu z thrashowym wypadem grany przez członków YOB, Agalloch i Hammers Of Misfortune. W tle znów, jak prawie wszędzie w tym roku, całkiem nieokrzesane zagrywki wspierane przez wokalny heroizm. Fajnie jest zobaczyć tyle swobody tradycyjnych elementów w geometrycznej wręcz oprawie.

Villains, Never Abandon The Slut Train. No a czego się spodziewaliście po koleżkach, którzy nazwali swoją trupę Villains, a swoją muzykę określają jako: "Fuck you z New York"? Przecież to jakieś majaki, nawoływania do przemocy, muzyka jak zgrzyt noża o słup ulicznej latarni. Wulgarne, niskie napędza tę akcję. Cięcie!

Zemial, Nykta. Meteor z niejasnego nieba. Nokturny, długie fragmenty ciszy, a później wprost pastisz Johna Cage'a – to mogło kiedyś imponować, teraz śmieszy. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Bo Nykta prezentuje patenty znane z To Mega Therion nie tylko na poziomie języka tytułu, lecz także języka całej wypowiedzi. I tak: tekstowo przenosi w świat antyczny ze Scytami, arkanami, hieroglifami i całą tą drzemiącą Stygią, muzycznie zaś – od aranży po kompozycje – to pod czarnym znakiem obecnie najlepszy hufiec.

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)