SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2013: Indie rock

7 stycznia 2014



Rekapitulacja roczna 2013: Indie rock
autor: Marek Lewandowski

Dla każdego nawet pobieżnie śledzącego przez ostatnie lata porcysowe strony nie jest tajemnicą, że z roku na rok niezal rockowy nurt obchodzi nas coraz mniej. Oczywiście dzieje się tak głównie z uwagi na ciągły kryzys gatunkowy, który wciąż toczy się wśród nurtu niczym rak. Nie inaczej było w 2013 roku, który okazał się niesamowicie brzemienny w ciekawe wydawnictwa, głównie w obrębie elektroniki, hip hopu oraz niszowego r'n'b, siłą rzeczy pozostawiając w cieniu niezal rockowe dokonania. W okresie wyjątkowo udanych wydawnictw z wyżej wymienionych gatunków oraz na linii przecięcia się tych stylistyk, ciężko było skupiać się na przeciętnych niezal rockowych nagraniach, które zalewały internet. Przyznam szczerze, że przygotowując się do tegorocznej rekapitulacji, przedzierając się przez masę nudnych indie rockowych wydawnictw, nie mogłem odpędzić się od myśli, kiedy wreszcie uda mi się posłuchać nowej płyty Beyoncé. Dlatego zdecydowałem, że w tym roku zamiast skupiać się na ogólnym – bądź co bądź ciągle mizernym – obrazie, jaki rysował się w mojej głowie, charakteryzując indie rocka ad 2013, skupię się jedynie na wybranych wydawnictwach, które przyciągnęły moją uwagę. Po pierwsze, nie czuję się jakoś specjalnie kompetentny do snucia wiążących opinii względem ogółu tegorocznych niezal rockowych zjawisk, które poznawałem bardziej z obowiązku niż realnej potrzeby, a po drugie, mam wrażenie, że nie ma większego sensu strzępić sobie klawiatury i wspominać o w lwiej części przeciętnych, "gitarowych", zeszłorocznych wydawnictw.

W ostatnim akapicie rekapitulacji z 2010 roku Patryk pisał: "Reasumując, w dwa tysiące trzynastym spodziewam się rekapitulacji (w stu czterdziestu znakach oczywiście) "muzyki rock'n'rollowej", gdzie wspomnimy o siedemnastej płycie Walkmen, Chinese Democracy 2 i nowym Kanye Wescie". Z perspektywy 2014 jest to twierdzenie, które sprawdza się niemal w stu procentach. Dzisiejsze rozumienie "indie rocka" nie ma już nic wspólnego z terminem, który opisywał amerykańską muzykę gitarową końca lat 80-tych oraz 90-tych. Spójrzmy prawdzie w oczy. Dzisiaj synonimem indie jest Arcade Fire i The National. I ja się z tym zgadzam. Nie mam zamiaru być tutaj zatwardziałym obrońcą tego terminu i nawracać świata. Zresztą w sumie mało mnie to obchodzi. Poza tym uważam, że trzymanie się źródłowego terminu i zawężanie nurtu do kanonicznego zestawu jego cech charakterystycznych jest dla niego krzywdzące i wpływa na ogólny obraz, jaki przekłada się też na jego odbiór. W końcu ile można naśladować Pavement? Spójrzmy na dzisiejszy hip-hop: na to ile dzieje się tam ciekawych rzeczy, właśnie ze względu na różnorodność stylistyczną i wbrew ortodoksom kierowanie jej na nowe tory. Oczywiście ktoś obarczy kondycje dzisiejszego indie rocka zalewem nu indie, które trzymając się hip-hopowej komparacji, jest swego rodzaju odpowiednikiem hip-hopolo. Ale spójrzmy tez z innej perspektywy. Czy chillwave jako taki nie był swojego czasu ożywczy dla muzyki w ogóle? A czy hypnagogic pop nie jest po prostu logicznym rozwinięciem indie rockowego etosu, w czasach gdzie mieszanie ze sobą stylistyk jest na porządku dziennym?

Ok, ale trochę się zapędzam. Z wyżej wymienionych przyczyn postanowiłem także odejść od ścisłego trzymania się przynależności gatunkowej i skupić się też na wydawnictwach z tradycyjnym pojęciem indie rocka związanych jedynie peryferyjnie, a w jednym przypadku nawet stylistycznie z nim prawie w ogóle niezwiązanym, mającym cechy wspólne jedynie w sposobie myślenia o dotychczasowych dokonaniach twórców (These New Puritans). Zaznaczam więc, że termin "indie rock" był dla mnie jedynie wskazówka, którą potraktowałem bardziej jako pojemny wór o jakim dzisiaj się myśli, niż jako konkretną, charakterystyczną brzmieniową estetykę. Postanowiłem także nie pomijać wydawnictw, które zostały zrecenzowane oraz tych, które mają szanse znaleźć się w głównym topie, w myśl zasady, że lepiej pisać nawet wielokrotnie o rzeczach wartościowych niż o nowej płycie Cults. Poniższy mini przewodnik po tegorocznych wydawnictwach należy więc traktować bardziej jako subiektywne zestawienie nagrań z 2013, które przykuły moją uwagę niż próbę obiektywnego zestawienia zeszłorocznych około niezal rockowych wydawnictw.

Marnie Stern: The Chronicles of Marnia

Rzec można, że Marnie poszła w pop. Chronicles of Marnia jest bardziej wygładzone i okiełznane. Na charakterze zawartego materiału piętno odcisnęła zapewne też absencja Zacha Hilla, który tym razem Stern nie wspomógł (zastąpił go Kid Millions z Oneidy). Może szkoda, bo mógłby nadać trochę szaleństwa, szczególnie w miejscach, gdzie songwriting się nie broni. Podstawowy zarzut wobec Chronicles to nierówny poziom wydawnictwa. Są tu fajne momenty jak "Year of the Glad", refren "Noonan", uderzenia klawiszy w "Proof of Life", czy łechcące charakterystyczne dla niej gitarowe zagrywki, ale zdarzają się też mielizny ("Immortals"). Jednak suma summarum dla tych momentów warto.



Deerhunter: Monomania

Z popełnionej przeze mnie recenzji można było odnieść wrażenie że hejtuje ten band. Nie do końca tak jest, bo pomimo że Monomania nie do końca przypadła mi do gustu w porównaniu do poprzednich nagrań ansamblu (wobec którego wciąż mam duże wymagania), to jednak nie sposób nie docenić duetu Cox/Pundt (nie oszukujmy się, że ta dwójka nadaje obecnie ton kolektywowi), którzy swoją drogą jak mało kto potrafią pisać piosenki. A te na Monomanii są przecież całkiem niezłe. Uczciwie patrząc wzmianka się im należy.



The Dismemberment Plan: Uncanney Valley

Długo wyczekiwany powrót tuzów z Waszyngtonu na pewno nie na miarę wcześniejszego dorobku. Warto dla "Invisible" oraz "Daddy Was A Real Good Dancer". Poza tym słabsze nagrania D-Planu i tak dają radę. W końcu to kolesie od Emergency & I.



Iceage: You're Nothing

Wprost z Kopenhagi, album o niczym wypełniony dwunastoma punkowymi wygrzewami z fajną produkcją. Niby nic, a cieszy.



Screaming Females: Chalk Tape

Zeszłoroczna EP-ka nie kopie w tyłek tak jak poprzednik Ugly, ale zważywszy na koncept wcale też nie musi. Chalk Tape powstał na bazie pomysłów spisanych na tablicy, zarejestrowany bez żadnych powtórzeń czy późniejszych poprawek – stąd też materiał ma charakter mniej spójny i nieco eksperymentalny niż to, do czego przyzwyczaił nas ten świetny band. Pomimo tego nie mogłem go pominąć, zważywszy na rozmiar talentu Marissy Paternoster, która wciąż jako jedna z nielicznych "wie o co w tej grze chodzi". Intrygujący przystanek przed następnym "pełnoprawnym albumem", który to ma duże szanse już totalnie pozamiatać.



Surfer Blood: Pythons

Tajemnicą poliszynela jest to, ze kolesie chcieliby być jak Weezer. Rzecz jasna wczesny. Na Pythons kwartet z West Palm Beach jeszcze bardziej przybliża się do soundu Rivera Cuomo i spółki, serwując zestaw przebojowych kawałków, gdzie niemal każdy mógłby wyjść na singlu. Szkoda tylko, że napisane przez zespół melodie jakoś nie mogą pozostać w głowie na dłużej (może poza wybijającymi się "Weird Shapes" czy "Squeezing Blood"). No ale i tak są aktualnie lepsi od swoich idoli, co też wielką sztuką nie jest.



Popstrangers: Antipods

Na Antipods noise popowcy z Kraju Długiej Białej Chmury (wtf?) sprawnie łączą wpływy shoegaze'u, psych-rocka, a nawet grunge'u (Nirvana) czy alt-rocka (wczesne Radiohead) w jedną całość, tworząc zestaw dziesięciu relaksujących jointów, z których praktycznie żaden nie zamula.



Smith Westerns: Soft Will

...a tutaj mamy ŁADNE piosenki.



The Men: New Moon

Na New Moon nowojorczycy jeszcze w większym stopniu niż na poprzednim krążku odeszli od surowych noise punkowych, czy niekiedy wręcz post-hardcorowych faktur, na rzecz wpływów alt-country, americany czy psychodelii. Chwilami pobrzmiewają Neilem Youngiem, gdzie indziej Wilco, by za chwile zaatakować punkowym wygrzewem jak w "Brass". Die-hardzi marudzą. Ja chwalę.



Neko Case: The Worse Things Get, The Harder I Fight, The Harder I Fight, The More I Love You

Inspirowany alt-country zestaw piętnastu suto zaaranżowanych retro-popowych piosenek. Ze względu na okoliczności życiowe, jakie dotknęły Kanadyjkę, to jej najbardziej zaangażowany album, ale też najbardziej zwarty, treściwy.



Superchunk: I Hate Music

Kontynuacja tryumfalnego powrotu weteranów gatunku zapoczątkowana na Majesty Shredding. Znów są hooki i energia, która może zawstydzać młodzież.



Eric Shoves Them In His Pockets: Walk It Off

Polski akcent. Warszawiacy zebrali to, co najlepsze ze złotego okresu US indie, okraszając to pierwiastkiem swojej własnej wrażliwości. Cały ten ukłon w stronę lat dziewięćdziesiątych nie miałby jednak znaczenia, gdyby nie dobre piosenki, które wypełniają ten album. Sentymentalna podroż w czas beztroski.



Tricot: The

Organiczny math-rock spotyka j-popową słodycz. Takie rzeczy mogą zdarzyć się w tylko w Japonii. "Ochansesnu-su" zdecydowane najlepszy spośród wszystkich indeksów, ale pozostałe też mocno dają radę. Pozycja obowiązkowa dla fanów Marnie Stern i anime.



Yuck: Glow & Behold

Tutaj następuję zmiana środka ciężkości z indie rocka pierwszej połowy lat 90-tych w kierunku spuścizny dream popu/shoegaze'u. Zachodnia krytyka narzeka, czasem nie dostrzegając fantastycznego "Rebirth", czerpiącego garściami z dokonań MBV. Trzeba jednak oddać, że wałek ten zdecydowanie góruje, pozostawiając nieco w cieniu resztę tracklisty.



Kurt Vile: Wakin On a Pretty Daze

Odejścia od lo-fi fuzz popu silnie zaakcentowanego już na Halo ciąg dalszy. Kurt nadal kumpluje się z Youngiem, Springsteenem i reszta klasycznej świty, prezentując jednak chyba najlepsze do tej pory kompozycje. Bo oprócz pierwiastka epickości oraz intymnego charakteru, to przede wszystkim ładne melodie stanowią o sile tegorocznego wydawnictwa.



Tera Melos: X'ed Out

"Sunburn" zapowiadało rzeczy wielkie. Niestety to nie mogło się udać. Poza wybitnym singlem otrzymaliśmy jedenaście równych, bardzo dobrych utworów. Popierdolony mariaż math-rocka z prog popem, miejscami zachwyca.



Wire: Change Becomes Us

W trend wysokiego poziomu tegorocznych wydawnictw zainicjowanych przez uznanych wpisali się też Wire, serwując zagubione, brakujące ogniwo w ich pokaźnej dyskografii. Rozedrgany post-punk spotyka awangardowe ambicje. Niektórzy czują się zawiedzeni, jednak propsy się należą.



Merchandise: Total Nite

Ta korzystająca z mop rockowej tradycji lat 80-tych grupa, wyrastająca z hardcorowej sceny Tampy, to jedno z najlepszych zjawisk w gitarowej muzyce ostatnich lat. Na Total Nite mroczny post punk miesza się z psychodelią, miejscami zahaczając o ambientowe kolaże. Muzyka bazująca na repetytywności, poparta jest ciekawymi motywami, przez co nie nuży.



Changes: American Master

Nieco ponad pół godziny inteligentnego, słodko-gorzkiego gitarowego popu praktycznie bez słabszych momentów. Stylistycznie bliskie debiutowi, tyle że jeszcze lepsze.



Speedy Ortiz: Major Arcana

Major Arcana jest chyba najczęściej odtwarzaną przeze mnie płytą z całego zestawu. Wszystko mi się tu zgadza. Są jeszcze lepsze piosenki niż na sportowym poprzedniku, są niesamowicie chwytliwe riffy, jest budowanie napięcia, są momenty gdzie zespół potrafi przypierdolić jak i zaserwować chwile wytchnienia, a wszystko to okraszone naturalnym wokalem spirytus movens projektu Sadie Dupuis, która jeszcze lepiej radzi sobie ze swoim timbre, potrafiąc w odpowiednim momencie docisnąć. Swój wkład ma też Justin Pizzoferrato, który potrafił okiełznać całość. A i podobno teksty są zaangażowane, ale głowy nie dam.



No Joy: Wait to Pleasure

Nie licząc "Rebirth", najlepszy nu-gazer tego roku. Umiejętne czerpanie z shoegaze'owej tradycji przetłumaczone na język współczesnej młodzieży, poparte świetnym songwritingiem (o którym inni epigoni często zapominają). Masa przykuwających uwagę riffów, śliczne melodie i ogólna radość.



Savages: Silence Yourself

Poniekąd czerpiący z etosu riot grrrl mięsisty post punk zaprawiony szczyptą intensywności bliskiej Les Savy Fav. Jest charyzmatyczna wokalistka, chemia na linii gitara-bas, są momenty eksperymentów, są art-rockowe ambicje. Kto słyszy tutaj Souxie & The Banshees ręka w górę. Hm?



Ducktails: The Flower Lane

Opus Magnum Mondanile'a. Fascynująca wyprawa po odmętach psychodelicznego popu będącego owocem unikalnej wrażliwości pochodzącego z New Jersey muzyka. Jest też masa gości, pięknych motywów, jest "radość grania", a wszystko zabarwione nutą tlącej się podskórnie nostalgii. Jedno z najlepszych tegorocznych wydawnictw.



These New Puritans: Field Of Reeds

Nie doceniałem kiełkującego talentu Jacka Barnetta. Ale tak uczciwie, kto się czegoś takiego spodziewał? Field of Reeds łączący w sobie post-rockową tradycję osadzoną w stylistyce chamber music okraszoną neoklasycystycznym zacięciem, momentami sygnalizuje znamiona arcydzieła. W 2005 roku liczyłem po cichu, że Radiohead pójdą w tym kierunku na zapowiedzianym In Rainbows. Nic takiego jednak się nie stało. Po 8 latach moje pragnienia zrealizowali These New Puritans. Kto by pomyślał... Piękna płyta.



My Bloody Valentine: m b v

Król jest tylko jeden. Wydany dwadzieścia dwa lata po legendarnym Loveless, m b v jawi się doskonałym zamknięciem unikalnej artystycznej wizji Kevina Shieldsa, realizowanej przez całe jego dotychczasowe, dorosłe życie. Rozumienie istoty dźwięku jest unikalne tylko dla tego jednego człowieka. Zresztą co ja wam będę mówił, wy to już doskonale wiecie. Dodam tylko że to mój ulubiony album My Bloody Valentine. A dlaczego? Tego już nie zdradzę.

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)